Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#87830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Polska służba zdrowia - temat rzeka. Niczym Ganges polskie przychodnie i szpitale pełne są śmieci ludzkich, z których dawno powinny być oczyszczone i trupów, które mają na sumieniu. Na szczęście jednym z nich nie jest moja mama, bo w ostatniej chwili po niemal błaganiach pomoc dostała. I historią o tym chciałabym się podzielić. Będzie długo, więc od razu ostrzegam.

17.02. Przebywałam ze swoim partnerem w jego domu rodzinnym. W środku dnia dzwoni do mnie mama, że jakoś tak kiepsko się czuje, pobolewa ją brzuch, więc chyba złapała jakiegoś wirusa w pracy (nauczycielka przedszkola), jeszcze mi da znać, ale generalnie nie wie, czy powinniśmy przyjeżdżać w odwiedziny na kilka dni w sobotę jak planowaliśmy, bo jeszcze się czymś zarazimy. Dodatkowo moja mama często cierpi na bóle brzucha związane ze stresem, a niedawno zdawała egzaminy, w pracy dość nerwowa atmosfera, więc tylko jej pożyczyłam zdrowia myśląc, że jeśli to wirus przejdzie jej za trzy dni, a jeśli to coś na tle nerwowym to już na drugi dzień będzie w porządku. Kontynuuję robienie obiadu, czy cokolwiek robiłam w danej chwili.

18.02. Dzwonię do mamy około południa, żeby się spytać jak się czuje i czy jest możliwość, żeby w tę sobotę po nas wpadła jeśli by się dobrze czuła i nas na kilka dni zabrała do siebie. Obecnie z partnerem nie posiadamy własnego auta, a między miastami, z których pochodzimy nie ma autobusu, mimo że nie są bardzo od siebie oddalone i umawiałam się z mamą, że po nas przyjedzie, pójdziemy na zakupy i spędzimy tydzień u mnie. Na co mama mówi mi, że w nocy spała z babcią, ze względu na bardzo silne wymioty, drgawki, obezwładniający ból brzucha i chwilowe utraty świadomości. Babcia nad ranem zadzwoniła po karetkę, która przyjechała zadziwiająco szybko. Ratownicy zbadali brzuch dokładnie, zrobili szybki test na cukier (bo drgawki), podali no-spę i pyralginę w zastrzyku i odjechali. Nie zabrawszy mamy do szpitala na dokładniejsze badania. Po prostu powiedzieli do widzenia, dobranoc i tyle ich widziano. Objawy ustąpiły dopiero przed południem po dodatkowych dawkach leków przeciwbólowych, które podawała mamie babcia. Kiedy rozmawiałam już z mamą, czuła się w porządku, trochę obolała, ale winę na swoje złe samopoczucie zrzuciła na ten stres w pracy i może zjadła dzień wcześniej kiełbasę, która leżała w lodówce o dzień za długo. Zdarza się generalnie. Tak, czy tak babcia dzwoni w jej imieniu do przychodni i błaga lekarza choćby o teleporadę w trybie natychmiastowym, żeby jednak z nim omówić, co też dokładnie mogło się wydarzyć. Lekarz na teleporadzie bez żadnych badań stwierdza, że to na pewno uchyłkowość jelitowa, brać leki przeciwbólowe i no-spę, a na pewno przejdzie. Jedyny czas, kiedy widział jej jelita na badaniach było USG przeprowadzone 13 lat temu. Ostatecznie mama przyjeżdża po nas w sobotę, czując się kompletnie w porządku, idziemy na zakupy i wracamy do mnie.

22.02 Mamę pobolewa brzuch, po powrocie z pracy kładzie się, żeby odpocząć. W nocy nie śpi, bierze leki przeciwbólowe, o czym dowiadujemy się dnia następnego.

23.02 Mama ma do pracy na 10:30, ledwie daje radę się wyszykować (ze względu na różne złośliwe docinki w pracy kiedy ktoś zachoruje, chce być bohaterem i zrobić swoją zmianę, co jej oczywiście odradzamy wszyscy). Sino-blada, zgięta w pół prosi nas o odwiezienie jej. Zrobiliśmy to oczywiście dalej jej tłumacząc, że powinna zostać w domu, po czym po 2-3 minutach musimy po nią zawrócić. W samochodzie staram się namówić mamę na wizytę na SOR. Mama nie zgadza się, za to chce jechać do przychodni, gdzie akurat pacjentów przyjmuje jej lekarz rodzinny. Tak też robimy. Nikt nie proponuje mamie nawet, żeby usiadła na krześle, ale zaraz wchodzi do gabinetu. Lekarz bada ją, twierdzi, że to uchyłkowość jelita, ale po mamy prośbach daje skierowanie na USG oraz wypisuje na chybił-trafił antybiotyk i leki rozkurczowe oraz każe przyjmować syrop na wypróżnienie, bo stolca u mamy brak. Skierowania do szpitala również brak. Jedziemy do domu, w międzyczasie udaje mi się umówić mamę na USG w szpitalu na ten sam dzień wieczorem. Po godzinie lub dwóch jednak stan mamy się pogarsza, mimo leków przeciwbólowych (a może i przez nie) traci kontakt z rzeczywistością, zwija się z bólu, jest biała. Szybka decyzja - nie dzwonimy po karetkę, bo znów dadzą zastrzyk i pojadą, sami zawozimy mamę do szpitala. Udaje mi się ją jakoś doprowadzić na SOR z samochodu, a na SORze każą nam czekać w przedsionku, bo nie ma lekarza i co im zrobisz. W międzyczasie przechodzi koło nas pełno personelu i na widok leżącej na ławce ze łzami w oczach kobiety i jej córki próbującej ją trzymać, żeby nie spadła i nie zrobiła sobie większej krzywdy nie reaguje nikt. Mama widzi zmarłych członków rodziny. W końcu po około 10 minutach czekania opieram się twarzą o szybę, tak żebym była widziana przez dyspozytora i nagle znajduje się lekarz, bo chyba myśleli już, że sobie odpuścimy i będziemy tak siedzieć. Mama wchodzi, a ja z racji tego, że COVID panuje, wychodzę ze szpitala, żeby dołączyć do swojego partnera czekającego w samochodzie. Czekamy około 45 minut, po czym mama dzwoni i z tego, co zrozumiałam z jej bełkotu mamy nie czekać tylko udać się do domu (kilkanaście minut samochodem od szpitala). Co też robimy, bo i tak nie wejdziemy nigdzie, inni pacjenci przychodzą, a wychodzę z założenia, że lekarzowi trzeba dać czas na przeprowadzenie badań, żeby można było jakoś dyskutować na temat stanu zdrowia pacjenta, a w razie czego ktoś się z nami skontaktuje. Umawiamy się z partnerem, że odczekamy 2 godziny i wrócimy do szpitala, żeby się dowiedzieć czegoś więcej. Po właśnie mniej-więcej dwóch godzinach dzwoni mama, żebyśmy ją odebrali, ona czeka pod szpitalem sobie. Wszystkie włosy na ciele stanęły mi dęba i na pewno w drodze do szpitala, gdybyśmy trafili na patrol policji dostalibyśmy mandat za przekroczenie prędkości. Pod szpitalem okazuje się, że mama wyszła na główną drogę i spaceruje chodnikiem z wypisem w ręce. Na całe szczęście przytomna na umyśle. I zaczyna opowiadać w samochodzie: lekarz na SOR nie zlecił nawet USG, bo sorry, ale nie ma komu go wykonać. W środku dnia, w szpitalu powiatowym. Stwierdził za to, że mama jest skrajnie odwodniona i zalecił 3 kroplówki. Mama dostała 2,5 po czym pielęgniarka wyrwała jej wenflon z żyły, bo "pani już więcej nie potrzeba, przyszli inni ludzie i te łóżko ma być dla nich". Do tego mając numer kontaktowy do rodziny po prostu wyrzucili ją ze szpitala. Mama mówi, że przy badaniu brzucha płakała z bólu i krzyczała - na wypisie? Brzuch miękki, niebolesny. Pacjent nawodniony i odżywiony prawidłowo. Czy im tak wolno pisać wszystko, co ślina na język przyniesie?! No, ale jeszcze mamy przecież dalej wizytę na USG, więc około 1,5 godziny później zawozimy mamę. USG wychodzi lekko zamazane, niby ten lekarz widzi tam jakieś uchyłki, nie uchyłki, może naczyniaka na wątrobie, ale generalnie nic nie ma, do domu. Mama ma za dwa dni umówioną kolejną teleporadę, więc jedziemy jeszcze do przychodni upewnić się, że wynik badania USG zostanie wpięty do karty. I tu moje nerwy puszczają, domagam się konsultacji badań i leczenia z drugim lekarzem, który stwierdza, że nie przyjdzie do pacjenta, którego skręcało z bólu i jest siny (po kroplówce już nie skręca, ale kogo skręca po tramalu!?). Do tego domagam się zmiany lekarza na konsultację telefoniczną, bo już mam dość wróżenia z fusów, co mamie dolega. Domagam się również zmiany terminu teleporady na środę. Oczywiście reakcja - nie mogę Ci pomóc, jestem tylko rejestratorką, nie to, że od rejestrowania ludzi, czy coś. Wychodzimy.

25.02 Teleporada odbywa się, mama dostaje skierowanie na badania wątroby (naczyniak jest tam od lat i nie sprawia problemów) i skierowanie na posiew moczu, bo może to jednak pęcherz? Ale uchyłkowość też. Taka kumulacja: dwie choroby w jednej. Mama w sumie ma historię bakterii w moczu, ale diagnoza dość głupia. Zatrzymanie stolca i wymioty od zapalenia pęcherza, nowość. Mama na drugi dzień badania wykonuje, dalej biorąc silne leki przeciwbólowe, rozkurczowe i abtybiotyki i to tyle. Stan jest stabilny. Nie tak zły jak 23.02., ale i nie dobry.

27.02 Wyjeżdżam z partnerem na miasto po zakupy z samego rana, a po przyjeździe dowiadujemy się od dziadka, że stan mamy się pogorszył i nie daje rady wytrzymać z bólu. Pomagam mamie się przebrać i w chwilę później przybywamy na SOR, ale że to sobota odsyłają nas na nocną i świąteczną opiekę zdrowotną, gdzie po szybkim badaniu mama otrzymuje zastrzyk przeciwbólowy i rozkurczowy i ma iść do domu. Znów brzuch miękki, niebolesny - czy na pewno? Sfrustrowana huśtawkami zdrowotnymi mamy i odsyłaniem nas od lekarza do lekarza i od drzwi do drzwi próbuję mamie znaleźć jakiegoś lekarza gastrologa prywatnie, widząc że nie dostanie się do szpitala. W pierwszej klinice mimo przedstawienia jak pilna jest ta sytuacja, zostaję krótko mówiąc spławiona. W drugiej, w mieście mojego partnera wizytę udaje mi się umówić na poniedziałkowe popołudnie. Do poniedziałku mama jest na silnych lekach przeciwbólowych.

1.03. Mama chce zrezygnować z wizyty u lekarza, bo po co jeździć gdzieś dalej, że ma teleporadę u lekarza rodzinnego na ten dzień i może on da skierowanie do gastrologa, poczekamy kilka dni i sprawa się rozwiąże. Nie ustąpiliśmy jej, została tam zawieziona. Reakcja lekarza w gabinecie? Nie wiem, co to jest, ale pani ma ten brzuch za miękki, w nim aż wszystko chodzi, przelewa się i moim zdaniem jest to powód do skierowania do szpitala. Po 5 minutach w gabinecie mama wyszła ze skierowaniem na oddział w ręce i od razu zawieźliśmy ją do szpitala w tamtym mieście. Na początku chciano ją odesłać jak w moim rodzinnym mieście, ale właśnie USG wyszło dziwnie zamazane, co dało im do myślenia (nie to, co w poprzednim szpitalu) i tego samego dnia trafiła na oddzial chirurgiczny. Ktoś może spytać, czemu nie pojechaliśmy do szpitala do miasta mojego partnera od razu. Otóż, jak mówię i z tego szpitala najprawdopodobniej by ją wyrzucono na ulicę gdyby nie skierowanie na oddział w dłoni i dziwne USG. Mama dodatkowo powiedziała lekarzowi, że jeśli jej nie pomogą to umrze, więc musiała też dodatkowo brać ich na litość.

2.03. Mama zostaje poddana operacji zwiadowczej, ratującej życie (słowa lekarza: przyjechała pani w ostatniej chwili) po kolejnym zamazanym wyniku USG i po niejednoznacznym wyniku tomografii komputerowej. Diagnoza: zapalenie wyrostka robaczkowego z ropnym, naciekowym zapaleniem otrzewnej. Trzymano ją trzy dni na maksymalnej dawce morfiny i karmiono dożylnie. Jej brzuch pełen był płynów gnilnych, a wyrostek robaczkowy wrzodział i ropiał za narządami wewnętrznymi spuchnięty i wyniesiony na drugi bok brzucha. Na drugi dzień mogło już dojść do sepsy i zgonu. Zalecony wcześniej na ślepo syrop na wypróżnienie (zalecenie podtrzymane w pierwszym szpitalu) mógł ją zabić powodując pęknięcie jelita i wylanie się treści pokarmowych do jam brzucha powodując zgon.
Także moi drodzy, nawet gdybym chciała dochodzić praw mamy do odszkodowania za błąd lekarski w szpitalu w moim rodzinnym mieście i zaniedbanie lekarza rodzinnego (a bardzo bym chciała) nie mogę, bo na wypisie ze szpitala, jak byk, napisane jest, że brzuch mama miała miękki i niebolesny. Powiedzcie mi, jak gnicie i rozkład narządu wewnętrznego może być niebolesne. I dlaczego lekarze chwalą się ratowaniem ludzkiego życia, kiedy w praktyce jest się odsyłanym od drzwi do drzwi, nikt nie przejmuje się pacjentem i zasłania się szybami i trzeba dopiero pójść prywatnie do specjalisty, żeby usłyszeć "nie znam się na tym, ale coś jest nie tak" i dostać do ręki w przypadku mamy bilet na życie, czyli skierowanie do szpitala?

Szpital przychodnia

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (174)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…