Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#88122

przez ~saszetka ·
| Do ulubionych
Historia nieco piekielna i nieco zabawna.
Pochodzę z małej wsi, która jest niedaleko dużego miasta.
Brakuje czasu i pieniędzy na częste podróże do miasta, więc pielęgnuje się bardziej relacje. Najchętniej z przyjaciółmi, rodziną, przy dobrym jedzeniu. Do większego sklepu daleko, więc żeby było co z gośćmi zjeść, trzeba zrobić duże zakupy, a potem wszystko przygotować. Ciasto upiec, mięso ugrillować i stertę picia zabezpieczyć. Domownik robi to co wymaga pieczenia, gotowania, goście przynoszą sałatki i napoje itd. Myślę, że wiecie o co chodzi. Stół się może nie ugina, ale na ząb jest co wziąć.
I ja w takiej wiejskiej gościnności się wychowywałam. Może to i męczące, ale mi sprawiało i sprawia do dziś przyjemnośc zjedzenie czegoś dobrego w gronie życzliwych ludzi czy pochwalenie się nowym przepisem itd.

W podstawówce i w liceum rówieśnicy funkcjonowali podobnie.

Dopiero na studiach zetknęłam się z... No w sumie nie bardzo wiem z czym, ale chyba ze skąpstwem i to takim najgorszym, bo dla samego siebie.

Nasz rocznik od początku do końca był z drobnymi wyjątkami podzielony na osoby ze wsi i innych miast Polski oraz na tych z dużego miasta gdzie jest uniwersytet. Ja nazywam dziś w myślach tych drugich resortowymi dziećmi (po części chyba nimi byli, choć pewnie nie wszyscy, ale pozwolę sobie używać tego określenia na wszystkich z wielkiego miasta - jako takiego skrótu myślowego).

Zdumienie pierwsze.
Domówki praktycznie nie istniały, co nieco mnie dziwiło, ale rozumiałam, małe mieszkania, potem bałagan itd.
Koleżanka zaprasza na imieniny. Idziemy do klubu. Ja kupuję prezent za ok. 50 zł (stawki podaję sprzed wielu lat) i podążam pod klub. Koleżanka płaci 10 zł za moje wejście i colę, bo nie piję alkoholu. Sączę więc szklaneczkę coli tak długo jak umiem, ale wiadomo na długo to nie starcza, tym bardziej, że się tańczy. Mam świadomość, że gdybym piła alkohol, to bez jedzenia nie dałabym rady. Wracam do domu zmęczona, głodna, spragniona i bez uciułanej studenckiej kasy, która poszła na napoje.

Zdumienie drugie.
Wyjeżdżamy na wycieczkę zagraniczną, ale co istotne na Wschód.
Uczelnia płaci za autokar i bilety, my za jedzenie. Wiadomo, że będziemy zatrzymywać się w różnych miejscach, ale czasem to będą miejsca dość dzikie. Ja drobna, ale mój plecak ze stelażem, które się wtedy nosiło był obładowany zupkami, konserwami itp. Tak żeby było wygodnie i nie trzeba było szukać sklepu na wsiach.
Więcej niż połowa ekipy zgrała się i postanowiła jeść śniadania i kolacje razem. Bo weselej i łatwiej, nie ma problemu z napoczętą konserwą.
Po kilku dniach okazało się, że jest problem. Resortowe dzieci, owszem przychodzą na śniadania i kolacje, ale głównie pobrzdąkując łyżką w pustym emaliowanym kubeczku. Konserwy schodzą, zupki schodzą, za chlebem nie nadążamy niemal biegać.
Po tygodniu koleżanka nie zdzierżyła i wygarnęła bardziej opornym co o tym myśli. Następnego dnia resortowa koleżanka kupiła 1 chlebek na 15 osób. Brawo!

Zdumienie trzecie.
Ówczesny resortowy chłopak zaprasza mnie do swojej matki, żeby mnie przedstawić. Wizyta zapowiedziana. Ja w stresie, wiadomo, chcę dobrze wypaść. Przychodzimy w porze późnego obiadu. Na małym stoliku przed telewizorem 3 kanapki z szynką i pomidorem. I herbatka. Telewizor włączony cały czas, oglądamy teleturniej. Jakoś tak po tej wizycie czułam, że nic z naszego związku nie będzie.

Zdumienie czwarte.

Koleżanka ma wieczór panieński w mieszkaniu swojej siostry, która jest jednocześnie świadkową. Jedzenie składkowe.

Przed przyjściem wzięłam głęboki oddech, powiedziałam sobie "dość", przyniosę tyle co inni resortowi przynoszą. Kupiłam kilka soków i chipsy.
Świadkowa dla ok. 10 osób miała przygotowany jeden sok i wino. Inna koleżanka przyniosła ciasto. Po godzinie nie było co jeść. Siedziałam i śmiałam się w duchu z tego.

Gdy studia skończyłam, pracując z ludźmi z całej Polski przekonałam się, że bardziej powszechne jest jednak moje rodzinne podejście, a to na studiach, to było jednak coś dziwnego.

No cóż, jestem chyba wieśniaczką, która lubi celebrować jedzenie.

P.S. Chciałam wyjaśnić, że jak zostawałam na imprezie na głodniaka to nie znaczy, że liczyłam w głowie ile mnie to kosztowało i miałam zły humor. Traktowałam to raczej jako poznawanie dziwnych zwyczajów "dzikich ludów". Jeśli zaś chodzi o kanapki u niedoszłej teściowej, to po prostu uważam, że na takim posiłku powinno być coś co podkreśla okoliczność i daje do zrozumienia gościowi, że jest dla domownika ważny. Np. budyń czy pięknie pokrojone pomarańcze. Nie oczekiwałam obiadu z 3 dań. Włączony i oglądany telewizor tylko podkreślił, że i tak niedoszła teściowa miała mnie w głębokim poważaniu.

gościnność

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (194)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…