Od czasu przeprowadzki do nowego biura w moim biurze stoi czarny, koncertowy fortepian mojego szefa. Co na niego spojrzę, przypomina mi się sytuacja sprzed wielu lat.
Jako dziecko, na przełomie lat 80 i 90, przez 6 lat uczęszczałam do szkoły muzycznej. Traktowałam to jako hobby, nie planowałam się bynajmniej dalej kształcić w tym kierunku, zresztą nie miałam ku temu specjalnie predyspozycji (w rodzinie raczej wszystkim "słoń na ucho nadepnął", więc talentu nie miał mi kto przekazać w genach).
Brak tzw. absolutnego słuchu nadrabiałam jednak chęciami i ciężką pracą, więc uczennicą byłam raczej piątkową (jedne rzeczy szły mi lepiej, inne gorzej- zajęcia teoretyczne oraz balet był moim konikiem, gra na instrumentach szła dobrze, acz nie wybitnie, śpiewanie w chórze było traumą i dla mnie, i dla chóru). W każdym razie edukację muzyczną zamierzałam zakończyć po ukończeniu podstawowego stopnia, czyli po 6 klasie.
Piekielnym elementem szkoły były pracujące w niej nauczycielki. W znakomitej większości bezdzietne panny w wieku trudnym do określenia (coś pomiędzy 30 a 60), które ani nie zrobiły kariery solowej, ani nie przyjęto ich do filharmonii, a swoje frustracje odreagowywały na uczęszczających do szkoły dzieciakach (te, które miały rodziny lub drugi etat w filharmonii, były zupełnie w porządku).
Instrumentu głównego uczyła mnie bardzo miła, spełniona życiowo pani i te zajęcia wspominam z dużym sentymentem. Do tej pory, kiedy, odwiedzając rodziców, spotkam ją na mieście, zawsze zamienimy kilka słów. Instrumentu dodatkowego, którym był fortepian, uczyła mnie jednak jedna z pań piekielnych. Lata zajęć z nią (z docinkami, biciem po łapach, opieprzaniem mnie i moich rodziców - raz przywieźli mnie trochę spóźnioną na zajęcia, bo maluszek, którym wówczas jeździli, odmówił współpracy) jakoś przetrwałam i nadszedł egzamin dyplomowy.
Do salki egzaminacyjnej wchodziło się pojedynczo, a na wyniki wszyscy czekali w korytarzu. Byłam dobrej myśli- do egzaminu byłam przygotowana i czułam, że poszło mi raczej nieźle. Pod koniec czekania dołączył do mnie mój tata, który odbierał mnie z egzaminu. W pewnym momencie wyszła pani piekielna i zaczęła nas informować o ocenach. Kilka osób przede mną dostało piątki (obowiązywała wówczas skala ocen 2-5), po czym pani podeszła do nas i zaczęła wrzeszczeć. Że dostałam 3 i mam się cieszyć, że nie 2, bo takiego beztalencia i lenia śmierdzącego, to ona jeszcze w życiu nie widziała i tak dalej w tym duchu. Publicznie, przy całej widowni.
Po opuszczeniu budynku szkoły szliśmy do pracy do pracy mojej mamy. Ojciec przez całą drogę na mnie wrzeszczał- że jestem leniem, oszustką, że na pewno tylko udawałam, że ćwiczę, a robiłam coś innego, że narobiłam mu wstydu i tak dalej. Potem u mamy w pracy przy innych pracownikach (mama dzieliła biuro w kilkoma osobami) musiałam powtarzać na głos, że jestem głupia i leniwa, że przynoszę wstyd rodzicom i tak w tym duchu.
Jako że w nagrodę za zdany egzamin miałam dostać jakąś kasetę (New Kids On The Block czy Roxette, czy czego tam się wtedy słuchało), po drodze do domu wstąpiliśmy to jedynego wówczas w mieście sklepu z kasetami, gdzie przy sprzedawcy rodzice udzielili mi wykładu, dlaczego na tę kasetę nie zasłużyłam i w związku z tym jej nie dostanę. Potem w domu dostałam jeszcze jakiś szlaban.
Teraz po latach odbieram reakcję moich rodziców jako mocno przesadzoną i kompletnie niewspółmierną do "przewinienia". Ten egzamin nie miał kompletnie żadnego znaczenia i nic od niego nie zależało, więc mogli to spokojnie potraktować jako okazję do nauczenia 11-letniego dziecka, że porażki się zdarzają i należy sobie z nimi radzić, zamiast wywoływać trzecią wojnę światową, jakby było o co, a już zwłaszcza mogli sobie odpuścić to publiczne upokarzanie najpierw przy współpracownikach mamy, potem w sklepie z kasetami (przez dłuższy czas wstydziłam się tam później chodzić). Parenting level master (zwłaszcza, że ten nieszczęsny egzamin wypominali mi jeszcze przez lata przy każdej okazji, ojciec wypomina mi to do dzisiaj), no ale trudno.
Lata później, nie pamiętam ile dokładnie, ale byłam już na studiach, mama robiąc zakupy, natknęła się na panią piekielną. Pani piekielna ją poznała, przywitała się i powiedziała coś, co moja mamę wbiło w ziemię:
- Wie pani, muszę to pani powiedzieć, bo mnie to przez te wszystkie lata gryzie. Źle się czuję z tym, jak potraktowałam Cran na egzaminie. No ale wie pani, musi pani też mnie zrozumieć. Miała ogromny żal do państwa. Pani wie, że ja nie mam swojej rodziny i jestem samotna. Rodzice innych dzieci zawsze zapraszali mnie w niedzielę na obiad, a państwo nigdy. Ani razu. Ja wam tego nie mogłam wybaczyć. Jest mi głupio, że się wyładowałam na Cran i zepsułam jej świadectwo, no ale mam nadzieję, że mnie pani rozumie.
Mama po powrocie do domu opowiedziała mi tę sytuację, po czym przeprosiła mnie za akcję sprzed lat, dodając: "Boże, gdybym wiedziała, że ona ma takie potrzeby, to bym ją codzienne na ten obiad zapraszała. Ale skąd miałam wiedzieć, że ona sobie tego życzy?"
Tak więc nie ma to jak być dorosłą osobą, mieć pretensje do innych dorosłych osób o z dupy wzięty problem i wyżyć się za to na dziecku. To takie dojrzałe. A ja mam do fortepianu taki uraz, że nie tknęłam go do tej pory.
Jako dziecko, na przełomie lat 80 i 90, przez 6 lat uczęszczałam do szkoły muzycznej. Traktowałam to jako hobby, nie planowałam się bynajmniej dalej kształcić w tym kierunku, zresztą nie miałam ku temu specjalnie predyspozycji (w rodzinie raczej wszystkim "słoń na ucho nadepnął", więc talentu nie miał mi kto przekazać w genach).
Brak tzw. absolutnego słuchu nadrabiałam jednak chęciami i ciężką pracą, więc uczennicą byłam raczej piątkową (jedne rzeczy szły mi lepiej, inne gorzej- zajęcia teoretyczne oraz balet był moim konikiem, gra na instrumentach szła dobrze, acz nie wybitnie, śpiewanie w chórze było traumą i dla mnie, i dla chóru). W każdym razie edukację muzyczną zamierzałam zakończyć po ukończeniu podstawowego stopnia, czyli po 6 klasie.
Piekielnym elementem szkoły były pracujące w niej nauczycielki. W znakomitej większości bezdzietne panny w wieku trudnym do określenia (coś pomiędzy 30 a 60), które ani nie zrobiły kariery solowej, ani nie przyjęto ich do filharmonii, a swoje frustracje odreagowywały na uczęszczających do szkoły dzieciakach (te, które miały rodziny lub drugi etat w filharmonii, były zupełnie w porządku).
Instrumentu głównego uczyła mnie bardzo miła, spełniona życiowo pani i te zajęcia wspominam z dużym sentymentem. Do tej pory, kiedy, odwiedzając rodziców, spotkam ją na mieście, zawsze zamienimy kilka słów. Instrumentu dodatkowego, którym był fortepian, uczyła mnie jednak jedna z pań piekielnych. Lata zajęć z nią (z docinkami, biciem po łapach, opieprzaniem mnie i moich rodziców - raz przywieźli mnie trochę spóźnioną na zajęcia, bo maluszek, którym wówczas jeździli, odmówił współpracy) jakoś przetrwałam i nadszedł egzamin dyplomowy.
Do salki egzaminacyjnej wchodziło się pojedynczo, a na wyniki wszyscy czekali w korytarzu. Byłam dobrej myśli- do egzaminu byłam przygotowana i czułam, że poszło mi raczej nieźle. Pod koniec czekania dołączył do mnie mój tata, który odbierał mnie z egzaminu. W pewnym momencie wyszła pani piekielna i zaczęła nas informować o ocenach. Kilka osób przede mną dostało piątki (obowiązywała wówczas skala ocen 2-5), po czym pani podeszła do nas i zaczęła wrzeszczeć. Że dostałam 3 i mam się cieszyć, że nie 2, bo takiego beztalencia i lenia śmierdzącego, to ona jeszcze w życiu nie widziała i tak dalej w tym duchu. Publicznie, przy całej widowni.
Po opuszczeniu budynku szkoły szliśmy do pracy do pracy mojej mamy. Ojciec przez całą drogę na mnie wrzeszczał- że jestem leniem, oszustką, że na pewno tylko udawałam, że ćwiczę, a robiłam coś innego, że narobiłam mu wstydu i tak dalej. Potem u mamy w pracy przy innych pracownikach (mama dzieliła biuro w kilkoma osobami) musiałam powtarzać na głos, że jestem głupia i leniwa, że przynoszę wstyd rodzicom i tak w tym duchu.
Jako że w nagrodę za zdany egzamin miałam dostać jakąś kasetę (New Kids On The Block czy Roxette, czy czego tam się wtedy słuchało), po drodze do domu wstąpiliśmy to jedynego wówczas w mieście sklepu z kasetami, gdzie przy sprzedawcy rodzice udzielili mi wykładu, dlaczego na tę kasetę nie zasłużyłam i w związku z tym jej nie dostanę. Potem w domu dostałam jeszcze jakiś szlaban.
Teraz po latach odbieram reakcję moich rodziców jako mocno przesadzoną i kompletnie niewspółmierną do "przewinienia". Ten egzamin nie miał kompletnie żadnego znaczenia i nic od niego nie zależało, więc mogli to spokojnie potraktować jako okazję do nauczenia 11-letniego dziecka, że porażki się zdarzają i należy sobie z nimi radzić, zamiast wywoływać trzecią wojnę światową, jakby było o co, a już zwłaszcza mogli sobie odpuścić to publiczne upokarzanie najpierw przy współpracownikach mamy, potem w sklepie z kasetami (przez dłuższy czas wstydziłam się tam później chodzić). Parenting level master (zwłaszcza, że ten nieszczęsny egzamin wypominali mi jeszcze przez lata przy każdej okazji, ojciec wypomina mi to do dzisiaj), no ale trudno.
Lata później, nie pamiętam ile dokładnie, ale byłam już na studiach, mama robiąc zakupy, natknęła się na panią piekielną. Pani piekielna ją poznała, przywitała się i powiedziała coś, co moja mamę wbiło w ziemię:
- Wie pani, muszę to pani powiedzieć, bo mnie to przez te wszystkie lata gryzie. Źle się czuję z tym, jak potraktowałam Cran na egzaminie. No ale wie pani, musi pani też mnie zrozumieć. Miała ogromny żal do państwa. Pani wie, że ja nie mam swojej rodziny i jestem samotna. Rodzice innych dzieci zawsze zapraszali mnie w niedzielę na obiad, a państwo nigdy. Ani razu. Ja wam tego nie mogłam wybaczyć. Jest mi głupio, że się wyładowałam na Cran i zepsułam jej świadectwo, no ale mam nadzieję, że mnie pani rozumie.
Mama po powrocie do domu opowiedziała mi tę sytuację, po czym przeprosiła mnie za akcję sprzed lat, dodając: "Boże, gdybym wiedziała, że ona ma takie potrzeby, to bym ją codzienne na ten obiad zapraszała. Ale skąd miałam wiedzieć, że ona sobie tego życzy?"
Tak więc nie ma to jak być dorosłą osobą, mieć pretensje do innych dorosłych osób o z dupy wzięty problem i wyżyć się za to na dziecku. To takie dojrzałe. A ja mam do fortepianu taki uraz, że nie tknęłam go do tej pory.
szkoła muzyczna
Ocena:
205
(243)
Komentarze