Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#88265

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I znowu o Libii, jeśli komuś się jeszcze chce te historie czytać i komentować.

Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.

Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.

Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.

No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).

I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).

To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.

Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (163)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…