I znowu o Libii, jeśli komuś się jeszcze chce te historie czytać i komentować.
Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.
Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.
Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.
No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).
I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).
To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.
Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.
Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.
Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.
Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.
No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).
I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).
To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.
Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.
Ocena:
146
(168)
Komentarze