Mimo, że staram się o siebie dbać, to praktycznie jak amen w pacierzu dwa razy do roku zdarza mi się niegroźne przeziębienie, trwające zazwyczaj do tygodnia.
Zdarzało.
Od marca 2020 roku nie przechorowałam ani dnia. Aż do wczoraj.
I aż do wczoraj miałam nadzieję, że ludzie w Polsce okażą się równie spostrzegawczy, jak Azjaci: przekonają się na własnej skórze, że podstawowe zasady bezpieczeństwa rzeczywiście skutkują zmniejszeniem szansy nie tylko na COVID, ale też zwykłe, niegroźne lecz upie*dliwe katary albo bóle gardła, i postanowią na stałe wdrożyć do swojego życia większą odpowiedzialność.
Oczywiście nie mówię o lockdownie, ale o takim drobiazgu jak maseczka oraz o podstawowych zasadach higieny i kultury osobistej, które nie powinny być nam obce nawet przed pandemią: myć ręce po smarkaniu, nie kichać/nie kaszleć w eter, nie roznosić swoich smarków paluchami po artykułach spożywczych w sklepie, nie ryć się nikomu na plecy, nie dyszeć w kark stojąc w kolejce. Dać z siebie minimum, naprawdę minimum uwagi w postaci drobnego gestu, by komuś zaoszczędzić kłopotu.
No i d*pa. Jestem chora. Wiem, skąd się to wzięło: w komunikacji miejskiej już wszystkim włączył się tryb "hurra nie ma pandemii" i wrócili do zraszania współpasażerów płynami ustrojowymi. (Widziałam między innymi dzieciaka rozpaćkującego jabłko po szybie w autobusie i potem je zlizującego, ale to ekstremalny przypadek - inni po prostu zapomnieli, że jazda autobusem to nie gra wstępna).
To nie COVID, jestem tego pewna. Nie wiję się w męczarniach, nie umrę.
Ale miałam w weekend pojechać do rodziców, iść z nimi na wycieczkę do lasu, potem pomóc w renowacji mebli ogrodowych. Pierwszy ładny dzień po deszczach, idealna pogoda na grzyby, poza tym ojciec znalazł na strychu parę prehistorycznych artefaktów i chciał się nimi pochwalić. Czekało nas parę miłych chwil, na które cieszyliśmy się od tygodnia.
No i nie pojadę.
Bo ktoś nie umie kichać w chusteczkę.
Zdarzało.
Od marca 2020 roku nie przechorowałam ani dnia. Aż do wczoraj.
I aż do wczoraj miałam nadzieję, że ludzie w Polsce okażą się równie spostrzegawczy, jak Azjaci: przekonają się na własnej skórze, że podstawowe zasady bezpieczeństwa rzeczywiście skutkują zmniejszeniem szansy nie tylko na COVID, ale też zwykłe, niegroźne lecz upie*dliwe katary albo bóle gardła, i postanowią na stałe wdrożyć do swojego życia większą odpowiedzialność.
Oczywiście nie mówię o lockdownie, ale o takim drobiazgu jak maseczka oraz o podstawowych zasadach higieny i kultury osobistej, które nie powinny być nam obce nawet przed pandemią: myć ręce po smarkaniu, nie kichać/nie kaszleć w eter, nie roznosić swoich smarków paluchami po artykułach spożywczych w sklepie, nie ryć się nikomu na plecy, nie dyszeć w kark stojąc w kolejce. Dać z siebie minimum, naprawdę minimum uwagi w postaci drobnego gestu, by komuś zaoszczędzić kłopotu.
No i d*pa. Jestem chora. Wiem, skąd się to wzięło: w komunikacji miejskiej już wszystkim włączył się tryb "hurra nie ma pandemii" i wrócili do zraszania współpasażerów płynami ustrojowymi. (Widziałam między innymi dzieciaka rozpaćkującego jabłko po szybie w autobusie i potem je zlizującego, ale to ekstremalny przypadek - inni po prostu zapomnieli, że jazda autobusem to nie gra wstępna).
To nie COVID, jestem tego pewna. Nie wiję się w męczarniach, nie umrę.
Ale miałam w weekend pojechać do rodziców, iść z nimi na wycieczkę do lasu, potem pomóc w renowacji mebli ogrodowych. Pierwszy ładny dzień po deszczach, idealna pogoda na grzyby, poza tym ojciec znalazł na strychu parę prehistorycznych artefaktów i chciał się nimi pochwalić. Czekało nas parę miłych chwil, na które cieszyliśmy się od tygodnia.
No i nie pojadę.
Bo ktoś nie umie kichać w chusteczkę.
covidioci autobus szurdemia
Ocena:
146
(176)
Komentarze