Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#89028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze lubiłam czytać historie o piekielnych rekruterach i Januszach biznesu... Dopóki sama ich nie spotkałam na swojej drodze. Dorzucę więc kilka historyjek z przebytych w ostatnich miesiącach rozmów kwalifikacyjnych i z pracy, która okazała się koszmarem.

Pracuję w teatrze w jednym z zachodnioeuropejskich krajów i w tym sektorze szukałam pracy.

Na pierwszą rozmowę trafiłam do firmy produkującej koncerty i trasy koncertowe mniejszych i większych artystów. Wysłałam CV około godziny 15, a o 17 zadzwoniła do mnie dziewczyna z HRu, żeby dopytać o szczegóły i umówić się na rozmowę. Ogłoszenie dotyczyło kierowniczego stanowiska, ale podczas tej telefonicznej rozmowy dowiedziałam się, że stanowiska do obsadzenia są w zasadzie 2 - dla kierownika całego działu oraz dla osoby zarządzającej, zależnej od kierownika. Zakręciło mną to mocno, więc kiedy usłyszałam pytanie o to, ile chciałabym zarabiać, nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Tak, moja wina, powinnam była się lepiej przygotować, ale z drugiej strony, to była pierwsza odpowiedzieć na moje CV i nie spodziałam się jej tak szybko. Palnęłam więc, że nie chciałabym schodzić poniżej mojej obecnej pensji. Dziewczyna z HR to odnotowała, ale powiedziała mi jeszcze, że o zarobkach i tak będziemy rozmawiać na drugiej rozmowie kwalifikacyjnej z dyrekcją. Tyle, że drugiej rozmowy nie było. Trzy dni po pierwszej, dostałam telefon, że firma chciałaby, żebym do nich przeszła na stanowisko zarządcy. HRka zaczęła wymieniać mi wszystkie zalety pracy u nich przez telefon, dopytywać kiedy bym mogła zacząć itd. O pensję musiałam dopytać sama - proponowali mi tą samą kwotę, co moja była firma, za wyższe stanowisko i większą odpowiedzialność. Podziękowałam.

Następnie, trafiłam na rozmowę kwalifikacyjną do publicznego teatru, którego jeden z założycieli obchodziłby w tym roku 400 urodziny. Teatr posiada obecnie 3 sale, a stanowisko zastępcy kierownika działu dotyczyło najmniejszej z trzech sal. Żeby była jasność - mówimy o publicznym teatrze, który otrzymuje rządowe dotacje, do którego bilety jednak swoje kosztują i którego spektakle są praktycznie zawsze wyprzedane. Zaproponowano mi pensję o 100€ wyższą niż to, co miałam w poprzedniej firmie, a podczas 2-godzinnej rozmowy usłyszałam co najmniej 10 razy, że teatr nie ma pieniędzy. Z tego, co wiem, to pracownicy głównego teatru nie narzekają na pensje i mają sporo innych bonusów.

Kolejna rozmowa w prywatnym teatrze, który otwierał się na nowo po 2 latach przerwy... Stanowisko typu "szwajcarski scyzoryk", czyli robisz wszystko na raz, co bardzo mi odpowiadało, bo kompetencje rosną, pensja bardzo dobra, świetnie mi się rozmawiało z dyrektorem - jako pierwszy w całej mojej teatralnej karierze zapytał mnie o ulubionych dramaturgów i reżyserów. Pod koniec rozmowy, spytał mnie jak mi poszło w mojej ocenie. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie wiem, bo staram się nigdy nie nastawiać, tym bardziej, że myślałam, że położyłam rozmowę podczas rekrutacji w mojej poprzedniej pracy, a właśnie tam mnie przyjęli. Zapewnił mnie, że świetnie mi poszło, mimo że z 5 wybranych kandydatów byłam pierwsza na rozmowie. Siłą rzeczy, miałam nadzieję, że tu się uda. A potem słuch o nim zaginął... Dowiedziałam się przez pocztę pantoflową, że dziewczyna, która pracowała w tymże teatrze przed jego zamknięciem dostała propozycję powrotu, a koniec końców nikt stanowiska nie zgarnął, bo praca została rozdzielona między pracowników firm partnerskich, które odkupiły teatr razem z dyrektorem.

W międzyczasie dostałam propozycję pracy w firmie produkującej trasy koncertowe rosyjskich, ukraińskich i białoruskich baletów w kraju i zagranicą. Zaakceptowałam ją, mimo że dosyć często widziałam ogłoszenia o pracę do tej firmy, co wydawało mi się podejrzane. Niezbyt wiele się pomyliłam, bo okazało się, że praca w tej firmie to po prostu jakiś żart. Powierzono mi zadania poniżej moich kompetencji, które wykonywałam dobre 5 lat temu, ponieważ mój współpracownik kategorycznie odmówił oddania mi zarządzania choćby jedną trasą koncertową. I nie chodziło tu o to, że bym sobie nie poradziła... Dyrekcja wprost powiedziała mi, że "on ma trudny charakter i nic nie można z tym zrobić". Trudny charakter polegał również na tym, że koledze zmieniał się humor z minuty na minutę. Mógł przyjść do pracy w dobrym humorze, a 10 minut później zacząć się wyżywać na mnie czy na innej koleżance.

Siłą rzeczy, zaczęłam przychodzić do pracy mocno zestresowana, bo nigdy nie wiedziałam, w jakim nastroju zastanę kolegę, z którym miałam tworzyć ekipę i czy przypadkiem nie zacznie mi ubliżać za nic. Z czasem zauważyłam również różne nadużycia ze strony dyrekcji i administracji, np. godzina przerwy obiadowej była z góry narzucona od 13 do 14, jeśli trzeba było zrobić coś, przez co traciło się część przerwy, to nie można było przedłużyć sobie przerwy o ten stracony czas i wrócić do pracy, np. o 14.20 (co jest w tym kraju nielegalne), odmówiono mi zgody na 30 minut spóźnienia ze względu na wizytę u lekarza, mimo że zaproponowałam, że te 30 minut odpracuję zostając dłużej (wizyta na 9 rano, pierwsza w kolejce, a pracę miałam zacząć o 9.30), nie mogłyśmy z koleżanką wyjść podczas pracy zrobić test do apteki, podczas gdy obydwie byłyśmy wystawione na kontakt z osobą zarażoną Covidem, bo jadłyśmy z nią lunch kilka dni wcześniej.

Krótkie wyjaśnienie: firma mieściła się na przedmieściu, gdzie apteki i poczta są zamknięte między 12 a 14 godziną. Pracując od 9.30 do 18.30 i doliczając dojazd z i do domu, nie mogłyśmy zrobić testu w innych godzinach niż podczas pracy.

Miarka przebrała się, kiedy dostałam maila od dyrekcji, w którym oskarżano mnie o popełnienie błędów w sprawozdaniach z Dziadka do orzechów i o niewliczenie do nich 3000 miejsc do tabelki w Excelu. Kiedy chciałam wyjaśnić sprawę i upewnić się czy to faktycznie moje błędy, powiedziano mi, że "to tylko formułka w Excelu się nie załączyła". Spytałam więc jaką mają pewność, że formułka wyskoczyła przeze mnie skoro tabelka była w użyciu na długo przed moim przyjściem do tej pracy. Dyrekcja nie potrafiła mi odpowiedzieć, ale nadal upierała się przy swoim.

Zaczęłam więc znowu szukać pracy, tym razem na gwałt. Odezwała się do mnie firma produkująca koncerty i trasy koncertowe, zależna od dużej wytwórni płytowej. Na koniec rozmowy, dyrektor oznajmił mi, że przyjmuje mnie do pracy, więc następnego dnia mogę składać wypowiedzenie, a on załatwi z HRem, żeby wysłali mi propozycję zatrudnienia. Na szczęście, nie zrobiłam tego następnego dnia, bo zadzwonił do mnie facet z HRu i, po kilku standardowych pytaniach, usłyszałam po drugiej stronie, że "nikt nie wchodzi do wytwórni bez rozmowy z HRem" i w ogóle to dyrektor nie mógł o niczym zdecydować.

Kilka dni później, zaproszono mnie na kolejną rozmowę, z owym facetem z HRu oraz z innym dyrektorem. Po przybyciu na miejsce, okazało się, że rozmowę będę miała z tym samym dyrektorem, co tydzień wcześniej, bo facet z HR jest zajęty, a drugi dyrektor siedzi z dziećmi w domu. Po tej drugiej rozmowie, wiem, że wytwórnia zadzwoniła do dyrektora artystycznego z mojego poprzedniego teatru, który nie był moim bezpośrednim przełożonym i nie wiedział, czym dokładnie się zajmowałam, oraz do mojej firmy od rosyjskich baletów, żeby dowiedzieć się czy aby na pewno mogę zerwać umowę na czas określony (moja umowa to zakładała, mimo że prawo mówi trochę inaczej). Firma skorzystała z okazji, żeby mnie oczernić, a że nie byli z tym zbyt dyskretni, to mam wystarczająco dowodów, by zgłosić to do inspekcji pracy i wywalczyć odszkodowanie w sądzie.

Koniec końców, odezwał się do mnie mniejszy, prywatny teatr, w którym poleciła mnie osoba, po której bym się tego nie spodziewała, więc powyższe perypetie mają swój happy end.

praca; zagranica

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (171)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…