Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#89814

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To pewnie będzie kij w mrowisko i zostanę wyklęta do ostatniego pokolenia, ale trudno, nie pierwszy i nie ostatni raz.

A będzie o mojej koleżance, która odnalazła Boga. I fajnie, powodzenia na nowej drodze. Z kobiety, której do Marii Magdaleny było niedaleko przez całe życie, zmieniła się w Marię, siostrę Łazarza. Pół biedy, dopóki jej nawrócenie było lokalne i ograniczało się do niej samej, szanuję, nie wtrącam się, jednak marzę o wzajemności. Mogę wytrzymać dość łatwo każde życzenia w postaci: "Niech cię bóg prowadzi i niech pozwoli ci odnaleźć drogę do swojego domu", bo wiem, że za tym się kryje życzenie powodzenia (chyba). Na marginesie jak nasz wspólny kolega powiedział do niej na urodziny: "niech Budda ci mądrością zaświeci i pozwoli ci odkryć ścieżki życiowe", to się popłakała, ze nie szanuje jej przekonań. Z jego strony była to prowokacja, ale udana, bo co złego było w jego życzeniach? Ona nie wiedziała, że nie jest nawet buddystą.

Koleżanka dalej jest zapraszana na wydarzenia towarzyskie, chociaż trochę mniej chętnie z powodu jej misjonarskich zapędów, ale każdy stara się szanować. Woleliby, żeby im nie mówiła czym grozi nieumiarkowanie w piciu i jedzeniu, że powinni swoje dzieci kierować na drogi pana (i religię) i takie tam, ale w końcu nowa droga, to nowa droga, uważamy się za tolerancyjnych liberałów.

I dochodzimy do soboty, gdzie moja tolerancja próbie została poddana i chyba przegrałam. Miłe urodziny znajomej w przemiłym towarzystwie, zwykłe spotkanie ludzi w średnim wieku, trochę alkoholu, trochę pytlowania o niczym, a na ogół o dzieciach i pracy. I z dziećmi właśnie wydarzył się problem. Mam ich cztery sztuki, dwie pary bliźniąt, z tym, że dwoje własnoręcznie zrobione, a dwoje w spadku. Długa historia, tu nieistotna, clue jest takie, że dwoje z nich to w zasadzie moi bratankowie (moje bratanki? bo to para mieszana, nie wiem jakiej formy użyć). Ale wychowuję ich od ich 3. miesiąca życia (teraz maja 25 lat), więc no niejako są moje, prawda?

Rozmawialiśmy ogólnie o dzieciach, że pomagamy im jak możemy, ja na przykład lecąc po starszeństwie dzieciom staram się pomagać w zakupie mieszkania (no ja i rodzina, mnie by nie było stać, zresztą oni sami też muszą sobie kredyty pobrać, nieważne), bo to przecież łatwo nie jest.

Na co nasza nawrócona koleżanka: "Ale przecież X i Z maja już mieszkania" (X i Z są moje własnoręczne).
Ja: No mają, ale zostają jeszcze Y i P - też trzeba im pomóc.
Nawrócona: "No możesz, ale nie masz takiego obowiązku".
Ja: No nie mam, oczywiście, co do żadnego nie mam, ale dopóki mogę...
Nawrócona: "Bez przesady, wystarczy, że SWOIM pomogłaś".
Ja (już zdziwiona): Ummmm, te ostatnie też moje.
Nawrócona: "Nie jesteś ich matką!"
ja: (już wkurzona): A kim do cholery??
Nawrócona: "Matka to ta, która rodziła w bólach! To chwalebne, że je wzięłaś i nakarmiłaś, ale nie są twoje! Gdyby Bóg chciał, żeby były twoje, to by ci je dał! W tych wynaturzonych czasach zatraciliśmy poczucie przyzwoitości, nie rozumiemy co to jest prawdziwa boska rodzina! Nie słuchamy pana! To karykatura życia!" (wykrzykniki celowo, prawie krzyczała).

I poszła na balkon zapalić.

I się zasępiłam - czy powinnam jej powiedzieć, że własnoręcznych też w bólach nie wydaliłam, tylko je wycięli cesarką, bo to były jeszcze normalne czasy, a było zagrożenie zdrowia i życia?

dzieci

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (261)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…