Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#89933

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ależ piekielna potrafi być siła stereotypów i uprzedzeń!

Takie pobieranie krwi. Większość z Was przechodzi to raz czy tam kilka razy w roku i specjalnie nie zawraca sobie tym głowy. Ja jednak przechodzę to trochę inaczej.

W telegraficznym skrócie – nie mam żył. To znaczy nie, nie do końca, one gdzieś tam są, ukryte w fałdach mojej nader okazałej osoby, ale są jakieś takie cienkie, niewydarzone a ponadto ukryte na tyle głęboko, że zwykłe pobieranie krwi w moim przypadku urasta do rangi średniowiecznych tortur doprowadzając niemal do łez mniej doświadczone pielęgniarki (ja już się przyzwyczaiłam).

Scenariusz, niezależnie od tego czy jest to przychodnia państwowa czy prywatna, wygląda zawsze tak samo.

Rozpoczyna się grzebaniem igłą w czymś, co jest w zagięciu łokcia i wygląda jak żyła, ale nią chyba jednak nie jest. Po bezskutecznym grzebaniu w jednej następuje – równie bezskuteczna - próba grzebania w drugiej. Jak pielęgniarka jest wytrwała to i za trzecim razem się załapie na prace wykopaliskowe.

Potem następuje próba pobrania krwi z przedramienia, między zgięciem łokciowym, a nadgarstkiem, a na końcu uwieńczona powodzeniem i ogromnym siniakiem próba pobrania krwi z wierzchu dłoni.

I tak to się odbywało, póki nie nadeszła chwila zmiany pracy. Na lepszą, dużo, dużo lepszą.

Do nowej pracy, wiadomo, będą potrzebna badania.

Postanowiłam pójść zupełnie prywatnie ot tak, dla siebie samej, sprawdzić ten cukier i cholesterol, z którymi już jakiś czas temu zaczęły się problemy, bom baba duża i w sobie.

Naprzeciw mojego domu znajdowała się maleńka placówka określona szyldem „Analizy laboratoryjne”. Udałam się tam zatem. Ustawiłam się przed przybytkiem na 5 minut przed deklarowaną godziną rozpoczęcia jej pracy. Po dwóch minutach nadeszła zasuszona staruszka. Wielkim kluczem otworzyła przybytek i wmaszerowała do środka, gestem zachęcając mnie do podążenia za sobą.

Wmaszerowałam zatem, odwiesiłam płaszczyk na przeznaczone dla niego miejsce i zasiadłam na miejscu dla petenta za wielkim, wyglądającym na dębowe, biurkiem.

Po jego drugiej stronie zasiadła owa starsza pani. Powoli otworzyła wielką księgę, z namaszczeniem wpisała do niej moje imię i nazwisko, nazwę badania oraz kwotę, która się za badanie należała. Potem pobrała ode mnie gotówkę, włożyła do szuflady i wydała resztę.

Ufnie zasiadłam na krzesełku w poczekalni oczekując na przyjście pielęgniarki, która - jak zawsze - pogrzebie mi igłą w zagięciu mojego łokcia, podenerwuje się, zejdzie na przedramię, a potem pobierze mi krew z wierzchu dłoni, pozostawiając na pamiątkę ogromny siniak.

Jakież było moje zdziwienie i przerażenie, gdy staruszka - skrupulatnie zapisawszy wszystko w wielkiej księdze - podniosła się, założyła biały fartuch, zbliżyła się do umywalki, umyła starannie ręce, naciągnęła na nie jednorazowe rękawiczki, ujęła w dłonie igłę i... zaprosiła mnie na stanowisko do pobierania krwi!

Moja pierwsza myśl – uciekać! Skoro młode, sprawne pielęgniarki wykładały się na moich niedostępnych żyłach, to ta starsza pani mnie po prostu zmasakruje!

Na ucieczkę było jednak za późno.

Usiadłam, gdzie miałam usiąść, łapę wystawiłam, pani założyła opaskę uciskową, ręką popracowałam...

I... I co powiecie? Starsza pani wbiła mi bezbłędnie igłę w zagięcie łokcia, dokładnie tam, gdzie nigdy przedtem (i nigdy potem) nie było żył!

Pobrała, co miała pobrać.

Szkoda, że ten punkt już został zlikwidowany. Pewnie pani przeszła na zasłużoną emeryturę, Żałuję...

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (148)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…