Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#89942

przez ~malarudafruzia ·
| Do ulubionych
Przedstawiam Wam dziś smutną historię trzech pokoleń pewnej rodziny.

Na studiach miałam koleżankę, Alicję. Ogólnie sympatyczna dziewczyna, ale zniechęcała do siebie ludzi przez wysokie, wręcz chorobliwe ambicje i wymądrzanie się. Alicja była dość uzdolniona, ciężko jednak byłoby nazwać ją wybitną. A taka usiłowała być. Chodziła na wszelkie możliwe uczelniane kółka zainteresowań i zajęcia nieobowiązkowe. Ze wszystko chciała mieć 5, usiłowała zaskarbić sobie sympatię każdego wykładowcy. W grupie kolegów z roku często pouczała kolegów. Nigdy nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że może nie mieć racji. O ile na pierwszym roku jeszcze radziła sobie bardzo dobrze i faktycznie z prawie wszystkiego miała piątki, tak później z powodu natłoku zajęć i do tego podjęcia kolejnego kierunku studiów, jej oceny zaczęły spadać.

Alicja potrafiła płakać po zdanym egzaminie, bo dostała tylko 4, a nie 5. Często wykłócała się z prowadzącymi domagając się zmiany oceny. Do tego zaczęła uchodzić za samolubną i egocentryczną. Przykładowo przez jakiś czas prowadziła taką wydziałową, czy raczej kierunkową gazetkę. Z początku robiła to z innym studentem ze starszego roku, ale chłopak zrezygnował, bo twierdził, że z Alicją nie da się dogadać. Alicja sobie z tym zadaniem nie radziła, teksty było często pisane po łebkach, nie stosowała się do wskazówek opiekunki gazetki i w końcu została poproszona o ustąpienie z funkcji. W zemście usiłowała doprowadzić do tego, aby gazetkę w ogóle przestano wydawać.
Innym razem zdawała egzamin ustny z koleżanką z grupy. Gdy koleżanka dostała lepszą ocenę niż ona domagała się powtórki egzaminu dla obydwu z nich, bo niby koleżanka zostawała łatwiejsze pytania.

Alicja nie miała zbyt wielu znajomych na uczelni, większość traktowała ją jak wyniosłą, ale niegroźną dziwaczkę. Wydaje mi się, że byłam chyba jej najbliższą koleżanką. Alicja też pochodziła z miasta, w którym studiowałyśmy i w przeciwieństwie do innych "tubylców" na uczelni nigdy nie wspominała i nie spotykała się z żadnymi znajomymi z liceum czy w ogóle poznanych poza studiami.

Kiedyś Alicja mi się zwierzyła, że wie, że jej ambicje są niezrozumiałe dla innych studentów, ale ona to wyniosła z domu rodzinnego. Autentycznie zrobiło mi się jej żal.
Rodzice Alicji, których notabene poznałam, mieli jeszcze drugie dziecko, które zmarło w wieku kilku miesięcy. Starali się jeszcze później o kolejne, ale nigdy się to nie udało. Została im więc jedna jedyna Alicja. Alicja od wieku żłobkowego chodziła do na dodatkowy angielski, a potem zajęć było tylko więcej i więcej. Z takich, które pamiętam - do czasu pójścia do szkoły zaliczyła już balet, pianino i lekcje śpiewu. Na większość tych zajęć uczęszczała równolegle.

Alicja w podstawówce chodziła bodajże na 4 czy 5 dodatkowych zajęć - kontynuowała balet, doszło jeszcze kółko teatralne, karate, niemiecki, a pianino zamieniła na skrzypce. Nie miała praktycznie żadnych relacji z rówieśnikami, poza znajomymi z zajęć, ale ich też widywała raz czy dwa razy w tygodniu i to tylko na zajęciach. Na dalszych etapach edukacji jedynie zmieniła kierunki zajęć, większość kontynuowała 2-3 lata, a później zmieniała na coś innego. Praktycznie każdy dzień tygodnia miała dodatkowe zajęcia, czasami nawet 2 albo 3.
Nie powiem, trochę jej do pewnego momentu tej opowieści zazdrościłam. Sama pochodzę z dość ubogiej małomiasteczkowej rodziny. Gdy byłam dzieckiem, w latach 90. i 00. szałem były jakiekolwiek zajęcia dodatkowe w świetlicy, a i tak na większość nie mogłam uczęszczać, bo moich rodziców nie było stać nawet na zapłacenie symbolicznej kwoty. Myślałam, ze to fajnie, że mogła wszystkiego spróbować i zapytałam, co najbardziej lubiła.

Odpowiedziała sucho:
- No nie wiem, tak lubić LUBIĆ to raczej niczego. Ale widzisz jak te zajęcia wzmocniły mój charakter, wiem, że zawsze trzeba piąć się do przodu po sukces.
Zapytałam, jakie sukcesy udało jej się odnieść - naprawdę to było z mojej strony niewinne pytanie, myślałam, że pochwali się medalami czy jakimiś wyróżnieniami.
Alicja znów zdziwiła się tym pytaniem
- Ale co masz na myśli? Jakie sukcesy
- No jakieś zwycięstwa w turniejach czy konkursach czy coś takiego
- Ale ty jesteś pasywno-agresywna!
- Słucham?
- No tak, co? Próbujesz mi wytknąć, że nie mam sukcesów?
- Przecież tylko zapytałam!
- Nie każdy sukces da się zmierzyć medalem! Ale jeśli chcesz już wiedzieć to w liceum wygrałam miejską olimpiadę z niemieckiego!

No właśnie. Na podstawie wygranej tej olimpiady Alicja domagała się zwolnienia z obligatoryjnych zajęć z niemieckiego. Gdy lektorka jej powiedziała, że takim dyplom nie jest podstawą do zwolnienia z lektoratu, Alicja była głęboko oburzona. Końcem końców miała problemy z zaliczeniem semestru z lektoratu. Tłumaczyła, że za długo czasu już minęło i nie pamięta języka i właśnie dlatego bez sensu jest, że musi znowu zdawać to, czego już już raz się nauczyła.

Po licencjacie Alicja nie dostała się na prestiżową specjalizację magisterką. Pisała odwołania, jednak na próżno - miejsc było ledwie dla 10 najlepszych osób z roku. Zmierziło mnie wtedy, że Alicja powiedziała, że po otrzymaniu wiadomości o tym, że się nie dostała, myślała o samobójstwie.

Jeszcze na studiach nasz kontakt się rozluźnił, a po studiach całkowicie zaniknął.
Jednakże ostatnio spotkałam Alicję na mieście i od słowa do słowa umówiłyśmy się na kawę.

Alicja sama jest mamą. Ma 5-letnią córkę. Bardzo przykro słuchało mi się jej opowieści o dziecku. Ogólnie zaczęła od tego, że dziecka w sumie nie planowała i nie za bardzo chciała, ale stwierdziła, że jednak przed 30-stką musi mieć. Dlaczego musi? Bo prawie wszystkie jej znajome już miały. No więc Alicja ma uroczą 5-letnią jedynaczkę.

I tak mała:
- w wieku 3 miesięcy chodziła już z mamą na basen. Alicja nie przepada za chlapaniem się w wodzie, ale tu były jedyne zajęcia dla niemowlaków, jakie znalazła.
- Gdy miała rok zaczęła chodzić na angielski i niemiecki równocześnie. Alicja próbowała zapisać ją też na rytmikę i gimnastykę, ale nie było grup dla tak małych dzieci (oburzające!)
Potem z biegiem czasu zapisywała małą na kolejne zajęcia, jak tylko młoda kwalifikowała się już wiekowo - rytmika, akrobatyka, szachy i nadal angielski i niemiecki. Teraz z niecierpliwością czeka aż mała skończy sześć lat, bo od takiego wieku dopiero jakakolwiek szkoła przyjmuje na karate (albo inną dyscyplinę sportu walki, nie pamiętam).

Sporo mówiła o tym, że irytuje ją, że młoda na zajęcia nie chce chodzić, często płacze i nawet już nauczyciele z tych grup mówili Alicji, że udział jej córki w niektórych zajęciach nie ma sensu, bo mała kompletnie nic z nich nie wynosi, jest smutna i niezaangażowana. No, ale co oni wiedzą! Alicja też tak miała w dzieciństwie, ale dobrze jej to zrobiło. I jej córka jej kiedyś podziękuje!

Strasznie mnie to zmierziło. Sama nie mam dzieci, ale nawet mi się serce krajało na wyobrażenie małej dziewczynki ciągniętej codziennie wołami na nielubiane zajęcia. Zasugerowałam Alicji, aby wybrała z małą może 1 czy 2 zajęcia, które dziecko lubi. Alicja zaśmiała się i powiedziała:
- Jakbym ją zapytała to by powiedziała, że lalce zupę ugotować albo włosy rozczesać! No takich kursów chyba nie ma! A poza tym nie mądrzyj się tak! Jak będziesz miała dzieci to zobaczysz. Ja mam ją jedną i będę w nią inwestować ile się da!

W tym wszystkim ciężko było porozmawiać o innych rzeczach, ale Alicja jest też niezadowolona z pracy i z męża. W pracy nie doceniają jej wielu talentów, a jej mąż to ciapa i nieudacznik. I po tym stwierdzeniu zapytała, czy teraz rozumiem, dlaczego tak ważny jest dla niej rozwój córki.

Powiem szczerze - nie.

dzieci

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (202)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…