Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90062

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Takie smutne porównanie chodzi mi po głowie…

Przed maturą, w 2008-2009 roku, kiedy Polska służba zdrowia miała się jeszcze jako tako, dopadały mnie regularnie kolki nerkowe. Lądowałam wtedy na ostrym dyżurze (bo wtedy to jeszcze nie był SOR) w Szpitalu Praskim w celu uśmierzenia bólu. Przy okazji, robiono mi USG albo prześwietlenie, po czym wypuszczano mnie do domu, bo poza powiększonym moczowodem nie widziano nic. Za którymś razem, urolog z dyżuru wypisał mi skierowanie do urologa z przychodni oraz receptę na mocniejszy lek przeciwbólowy.

Trochę musiałam czekać na wizytę, ale lekarz trochę się przejął i postawił sobie za punkt honoru znalezienie tego, co mi z tej nerki schodzi, bo diagnoza „piasek” go nie satysfakcjonowała.

Kazał mi wtedy jechać do Szpitala Bielańskiego, w którym pracował, i zapisać się w sekretariacie na kilka innych badań, w tym urografię z kontrastem. Informacja, że to ten konkretny lekarz, pracujący na oddziale, mnie przysłał skróciła czas oczekiwania na badanie do 3 tygodni. W międzyczasie miałam pić dużo wody i brać tabletki moczopędne (pierwsze po jakimś czasie zniknęły z półek aptek, bo koniki morskie potrzebne do ich produkcji znalazły się pod ochroną, drugie przestano produkować. Zastępstwa brak.

Badania nic nie wykazały, więc urolog w akcie desperacji wypisał skierowanie na tomografię. W rozpoznaniu musiał wpisać „podejrzenie nowotworu nerki” inaczej skierowanie by nie przeszło. Kolejne 3 czy 4 tygodnie oczekiwania, więc to co sobie schodziło już dawno zeszło. Tomografia wykazała tylko ślad, że faktycznie coś było, ale już tego nie ma. Nie wspominam dobrze ani pobytów na ostrym dyżurze, ani badań w szpitalu, które zawsze były okraszane wojskowymi komendami. Często czułam się tam jak intruz.

I teraz. Połowa roku 2022, francuska służba zdrowia jest podobno na skraju załamania po pandemii. Umawiam się na telekonsultację do mojej rodzinnej lekarki, bo mam objawy jak przy zapaleniu pęcherza. W badaniu nie wychodzi żadna infekcja, ale mnóstwo kryształków wapnia. Lekarka rodzinna w porozumieniu z moją endokrynolog zalecają mi cały szereg badań i wizytę u innego endokrynologa w szpitalu. Czas oczekiwania na wizytę, badania itd. zamykają się w miesiąc, mimo że mówimy o wziętym lekarzu. Czekając na wyniki badań ze szpitala, dostaję kolki nerkowej i ląduję na najbliższym SORze. Badanie krwi wskazuje na kamień nerkowy, więc proponują mi tomografię, ale obłożenie duże, więc po 10 godzinach siedzenia przysięgam lekarce, że zrobię tomografię w ciągu 2-3 dni. Bez problemu znajduję termin w mojej przychodni na za 2 dni.

Okazuje się, że tomografia to rutynowe badanie przy podejrzeniu kamienia nerkowego. I faktycznie, kamień się znajduje. Wyhodowałam sobie 8mm. Wizyta u urologa 3 dni później. Ten przepisuje mi masę leków przeciwbólowych i przeciwzapalnych na wypadek kolejnej kolki i kieruje do szpitala na rozbicie. Czas oczekiwania na konsultację z chirurgiem: miesiąc. Czas oczekiwania na zabieg: miesiąc, ale gdyby ponownie zdarzyła mi się kolka to przyjmują od razu. Bardzo się bałam, bo to pierwsza operacja pod narkozą w moim życiu, jednak personel był bardzo miły i pomocny, i czułam się po prostu bezpiecznie.

Dodatkowo, na każde pytanie dostałam odpowiedź, informowano mnie na bieżąco o tym, co będą mi robić itd. Po zabiegu, dostałam całą rozpiskę, co robić w przypadku komplikacji. Następnego dnia po, pielęgniarka dzwoniła żeby wypytać jak się czuję itd.

W międzyczasie, endokrynolog ze szpitala nie znalazł nic niepokojącego, więc skierował mnie do innego szpitala specjalizującego się w chorobach nerki. Skierowanie zostało jeszcze poparte przez lekarza, który mnie operował, oraz przez moją endokrynolog. Innymi słowy: chcą wiedzieć dlaczego 32-letnia kobieta wyhodowała sobie kamień nerkowy i nie dadzą mi spokoju dopóki się tam nie zgłoszę.
Wszystko to w publicznej służbie zdrowia.

Tymczasem w Polsce, moja rodzina chodzi do lekarza prywatnie. Różne badania również wykonuje prywatnie, bo, pomimo płacenia składek, czas oczekiwania na wizytę u lekarza czy badanie jest tak irracjonalnie długi, że szybciej można by się przekręcić.

Swoją drogą, moja mama dwa razy prawie znalazła się na tamtym świecie (raz po cesarce, bo została zarażona gronkowcem złocistym, a lekarze zmieniali tylko opatrunek na ropiejącej ranie, a drugi raz przez pęknięty wrzód - lekarz nie widział powodu bólu na usg, więc chciał olać sprawę) - na szczęście trafiła na dwie ogarnięte osoby, które nie uprawiały spychologii na dyżurze.

I z jednej strony dobrze, że mogą pozwolić sobie na to finansowo. Dużo osób nie ma tej szansy i jest skazana na litość publicznej służby zdrowia. Ale z drugiej, nie tak to powinno wyglądać.

Ten wpis nie ma na celu wychwalania francuskiej opieki zdrowotnej. Po prostu uderzyło mnie podejście do pacjenta i łatwość dostania się do szpitala na zabieg, mimo że mówi się o ogromnym kryzysie i braku wydolności służby zdrowia.

Służba zdrowia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (155)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…