Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90431

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do tej pory taki zestaw piekielnych zbiegów okoliczności spotykałem chyba wyłącznie w powieściach sensacyjnych. A tu mi się przytrafiło, aż trudno uwierzyć. To był zestaw dla kilku osób, lub dla jednej na przestrzeni kilku lat. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiej czarnej serii, która wciąż trwa. Niech to się wreszcie kurteczka skończy.

Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.

3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.

W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.

Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.

Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.

Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.

Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.

A guzik!

To była dopiero przygrywka.

W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.

Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.

W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!

W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.

Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.

Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.

Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.

Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.

Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.

Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.

Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.

Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.

Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.

Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.

Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.

Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.

Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...

Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.

Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?

No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.

Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.

Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.

A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.

Niech to się już, kurna, skończy…

pech

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (175)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…