Cześć. Chciałabym tutaj ponarzekać na piekielność, którą jest hejt na osoby grube. Dużo mówi się ostatnio o ciałopozytywności, akceptacji siebie itp., jednak w pewnych kręgach dalej panuje przekonanie, że jak ktoś jest gruby, to jego własna wina i wystarczy mniej jeść i więcej się ruszać. Dużo osób się wyśmiewa, są też tacy, którzy mówią, że ciałopozytywność powinna być zarezerwowana dla osób, które mają jakąś niepełnosprawność czy problemy nie z "własnej winy", np łuszczycę, ale ty, grubasie, nie zasługujesz na żaden szacunek.
Jestem gruba. Mam otyłość II stopnia. Jako dziecko byłam szczupła i drobna, jednak w okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Nigdy nie jadłam jakoś bardzo dużo czy tłusto, wręcz przeciwnie, byłam niejadkiem i dużo rzeczy nie chciałam jeść. W domu jadało się raczej zdrowo, moi rodzice nie karmili mnie np jedzeniem na głębokim tłuszczu. Nie lubiłam dużej ilości warzyw, ale zawsze dostawałam do obiadu te, które lubiłam. Nie chodziłam za często do jakiegoś Maca czy na pizzę, bo nie przelewało nam się z kasą i rodzice uznawali, że takie rzeczy są za drogie i tylko na specjalne okazje. Natomiast faktycznie jadłam dosyć sporo węglowodanów takich jak makarony czy białe pieczywo, bo to lubiłam, a te ileś lat temu nikt nie myślał o tym, że węglowodany, które nie są słodyczami, mogą być bardzo szkodliwe. Słodycze dostawałam i kochałam, ale też nie jadłam ich bardzo dużo, bo rodzice nie pozwalali.
W okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Z perspektywy czasu wiem, że nie byłam wcale gruba, moja waga mieściła się w normie, chociaż w górnej granicy. Jednak na tle innych dziewczynek w klasie wyglądałam na grubą. One miały płaskie brzuchy, a mi zaczęły się robić fałdki. Podczas corocznych bilansów zwykle wychodziło na to, że wśród dziewczynek ważę najwięcej (celowo piszę, że wśród dziewczynek, bo u chłopców było sporo osób z nadwagą).
Nigdy też nie byłam dobra w sportach. W klasie 1-3 nawet lubiłam w-f, bo polegał on na różnych fajnych dla dzieci grach i zabawach, takich jak zbijak, ale od 4 klasy w-f stał się moim najmniej lubianym przedmiotem. Nie umiałam dobrze grać w koszykówkę czy siatkówkę, piłka leciała w moją stronę, a ja nie nadążałam, żeby ją odbić/złapać. Szybko zaczęłam być wybierana do drużyn jako jedna z ostatnich, bo psułam wyniki, nikt też nie chciał być ze mną w parze na ćwiczeniach np. z odbijania piłki, więc jeśli była nieparzysta liczba osób to musiałam ćwiczyć z nauczycielką. Przy jakichś ćwiczeniach typu aerobik nie nadążałam, żeby wykonywać wszystkie ruchy na czas. Początkowo nieźle radziłam sobie z bieganiem, ale w późniejszych szkołach straciłam kondycję i przestałam sobie radzić. Miałam z w-fu prawie same 2 i okazjonalne 3.
W-f sprawił, że znienawidziłam ćwiczenia fizyczne i ruch. Przez to, jak źle mi szło na tym przedmiocie, zalogowałam sobie w głowie, że każdy sport jest zły. Unikałam w wolnym czasie ćwiczeń jak tylko mogłam. Przestałam jeździć na rowerze, który kiedyś lubiłam. Jak rodziców nie było w domu to siedziałam w nim całe dnie, wychodziłam jak mnie sami wyrzucali z domu.
W liceum, gdy już byłam w takim wieku, że interesowałam się płcią przeciwną, wpadłam w straszne kompleksy na punkcie swojej wagi. Widziałam, że koleżanki mają już chłopaków, często nawet nie pierwszych w życiu, a ja czułam, że nikt mnie nie zechce, bo jestem gruba (ważyłam wtedy jakieś 70 kg).
Miałam też inne problemy, np z nauką i z dogadywaniem się z ludźmi w klasie, jednak nie będę się bardzo rozpisywać, bo nawet bez wdawania się w szczegóły ten wpis będzie długi. Ważne, że cały ten stres sprawił, że zaczęłam jeść więcej słodyczy. Kieszonkowe, które wcześniej odkładałam na ciekawsze rzeczy, zaczęłam wydawać na słodkości, od których przez chwilę czułam się lepiej psychicznie, ale potem dopadały mnie wyrzuty sumienia. Wiedziałam, że przez to, że jem słodycze i unikam sportu, będę coraz grubsza i coraz "brzydsza", że nigdy nie będę mieć chłopaka i że będę wyśmiewana.
Potem wyjechałam na studia, zaczęłam się żywić sama i moja dieta jeszcze bardziej się posypała. Zwykle posiłki jadałam tanie i mało odżywcze, zapchałam się słodyczami. W-f był tylko przez jeden semestr, więc jeszcze bardziej przestałam się ruszać. Robiłam się coraz grubsza. Moja waga, wcześniej w tej górnej granicy normy, zmieniła się w nadwagę.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że na drugim roku studiów zawaliłam i spadłam na rok niżej. Tam poznałam pewnego chłopaka, na potrzeby historii nazwę go Tomek. Z Tomkiem szybko się zaprzyjaźniłam i po jakimś czasie się w nim zakochałam. Początkowo byłam przerażona, ponieważ przez swoje kompleksy byłam pewna, że Tomek mnie odrzuci. Jednak pewnego dnia nie wytrzymałam i wyznałam mu, że chciałabym z nim chodzić, a on się zgodził.
Był to dla mnie szok, ale też duży zastrzyk pozytywnej energii. Dzięki wsparciu Tomka poczułam się lepiej, zaczęłam sobie lepiej radzić na studiach, nawet znalazłam pracę, żeby zdobywać doświadczenie, a wcześniej byłam tak przerażona tym, ze poza obowiązkowymi praktykami nie mogłam się zmusić, by spróbować jakąś znaleźć.
Jednak początek mojego związku z Tomkiem wcale nie sprzyjał mojej wadze. Wprawdzie zaczęłam się więcej ruszać, bo na randki chodziliśmy w różne miejsca, bywaliśmy na łyżwach czy basenie, spacerowaliśmy itp. Ale Tomek pochodził z bogatszej rodziny i stać go było, by zabierać mnie do różnych restauracji. Nauczył mnie nowych smaków, których nie potrafiłam się nauczyć przez dużo czasu, ale oboje mieliśmy problemy z hamowaniem się, często się napychaliśmy oraz piliśmy dużo alkoholu. Tyłam coraz szybciej, Tomek, który początkowo nie miał nadwagi, też zaczął tyć.
I do tej pory ta historia wpasowuje się w schemat "gruba, bo żre i się nie rusza". Jednak po jakimś czasie, gdy moja waga nas obojga dobijała do 90 na łebka, doszliśmy oboje do wniosku, że tak nie może być i czas się wziąć za siebie. Wykupiliśmy karnety na siłownię i zaczęliśmy oboje ćwiczyć, ograniczyliśmy alkohol do sporadycznych okazji. Byłam już bardzo przyzwyczajona do cukru, więc nie umiałam zrezygnować ze słodyczy, ale Tomek pilnował mnie, bym jadła ich małą ilość. Zainstalowaliśmy sobie nawet apki do liczenia kalorii.
Tomek zaczął tracić na wadze, ale na nie. Wprawdzie przestałam tyć, ale również nie mogłam schudnąć. Prawdopodobnie od ćwiczeń na siłowni zrobiły mi się mięśnie, więc straciłam trochę tłuszczu na ich rzecz, ale dalej miałam otyłość, a że waga nie pokazywała poziomu tkanki tłuszczowej i mięśniowej, tylko same cyfry, to wciąż czułam, że stoję w miejscu. Moja motywacja zaczęła spadać, zapominałam o liczeniu kalorii, znajdowałam wymówki, żeby nie ćwiczyć i w tajemnicy przed Tomkiem napychałam się słodyczami.
Dodam jeszcze, że widząc, że nie chudnę, próbowałam się przebadać. Poszłam do lekarza, dostałam do zrobienia pakiet badań w kierunku problemów z tarczycą i cukrem, jednak z badań wynikło, że jestem zdrowa.
Potem przyszedł 2020 rok i pandemia. Siłownię się zamknęły, mieliśmy plany, by ćwiczyć w domu (mieszkaliśmy już wtedy razem), albo chodzić biegać, ale nigdy nie udawało nam się robić tego regularnie. Waga dalej szła do góry, moja i Tomka znów też, bo też przestał się trzymać dobrych nawyków.
W 2021 roku zaczęłam nową pracę, gdzie po raz pierwszy miałam pakiet medyczny na prywatną opiekę zdrowotną. Postanowiłam wtedy wykorzystać ten pakiet do cna i zaczęłam się umawiać do wszystkich możliwych lekarzy.
Postanowiłam też po raz pierwszy udać się do dietetyczki, a ona zleciła mi powtórzenie badań. Jednak co istotne powiedział też, żebym zbadała sobie insulinę, bo mogę mieć insulinooporność. Przy wcześniejszych badaniach miałam sprawdzany tylko poziom glukozy, jednak nie insuliny (nie wiem czemu, nie znałam się na tym, więc nie wiedziałam, że to też powinno się zbadać). No i to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo jak najbardziej okazało się, że tę insulinooporność mam.
Po uzyskaniu wyników badań udałam się do endokrynolożki. Przypadkiem wybrałam lekarkę, która okazała się jednocześnie ginekolożką. Wcześniej, oczywiście, chodziłam do ginekologa, ale zawsze mi mówił, że wszystko jest w porządku. Tymczasem ta lekarka, widząc, że mam IO i dopytując mnie jeszcze o sprawy ginekologiczne zleciła mi kolejne badania, z których wynikło, że mam też zespół policystycznych jajników.
Tu muszę wspomnieć, że zanim zaczęłam brać antykoncepcję, miałam bardzo długie, bolesne i nieregularne okresy, ale mój długoletni ginekolog na NFZ nie widział w tym żadnych problemów. Dopiero ona uświadomiła mi, że to nie jest normalne.
Dostałam leki na insulinooporność i PCOS. Wróciłam do ćwiczeń. Zaczęłam chodzić do dietetyczki i starałam się ograniczyć nie tylko słodycze, ale też węgle ogólnie. Chciałabym napisać, że to zmieniło moje życie i schudłam, ale tak nie było. Mimo tych wszystkich starań... Dalej tyłam.
Historia zatoczyła krąg. Widząc, że znów nie ma efektów, znowu siadła mi motywacja do ćwiczeń i diety. Zachowałam parę zasad, zaleconych przez dietetyczkę, np taki, że jak już nie mogę się powstrzymać i jem coś na słodko, to żeby robić to do posiłku, a nie pomiędzy oraz ograniczyłam picie zawierające cukier, ale zaczęłam znów jeść dużo makaronów i białego pieczywa, bo pełnoziarniste produkty nie smakowały mi aż tak bardzo. Ze wstydu przestałam też chodzić do dietetyczki. Moja waga dobiła do 120 kg.
Dopiero w 2023 roku znowu coś się zmieniło. Otóż zaczęłam się interesować tematem ADHD, ponieważ wyskakiwało mi w mediach społecznościowych coraz więcej postów na ten temat (np. były influencerki, które mówiły o tym, że okazało się, że mają ADHD i jak to się u nich objawia). Poczytałam na ten temat i doszłam do wniosku, że mogę to mieć (nie opisywałam tutaj aż tak dokładnie wszystkich swoich problemów psychicznych na przestrzeni lat, żeby nie wydłużać, ale zgadzało się naprawdę sporo rzeczy). Umówiłam się na diagnozę. Zrobiłam serię testów, przeszłam wywiad psychologiczny i okazało się, że faktycznie mam ADHD. Dostałam leki na ADHD i dopiero to okazało się kluczem.
Dzięki lekom na ADHD zaczęłam mieć w sobie więcej motywacji. Znowu zaczęłam ćwiczyć. Nie udało mi się wrócić do diety zupełnie pozbawionej węglowodanów prostych, ale zaczęłam się ogólnie znów zdrowiej odżywiać, jeść tych węglowodanów mniej, pamiętam o warzywach, rzuciłam słodycze, poza specjalnymi okazjami, ponieważ nie potrzebuję już cukru do poprawy nastroju.
W końcu zaczęłam chudnąć, ale bardzo powoli. Obecnie ważę 107 kg, więc dalej dużo za dużo, ale przynajmniej cokolwiek się rusza, a co najważniejsze, przestałam się poddawać. Poprawiłam jakość życia również na innych obszarach, ale to jest historia o byciu gdybym, więc nie będę się na tym skupiać.
I teraz najważniejsze. Organizm człowieka jest mocno powiązanym ze sobą mechanizmem. ADHD zwiększa ryzyko problemów hormonalnych. Problemy hormonalne, takie jak PCOS, sprzyjają insulinooporności. W dodatku ADHD niezdiagiagnozowane i nieleczone sprawiało, że miałam dużo różnych problemów psychicznych, przez które zajadałam stres słodyczami. ADHD sprawia też, że mam zaburzoną koordynację ruchową, dlatego tak kiepsko radziłam sobie w sportach, a jak pisałam na początku, w-f w formie, która była w moich szkołach i pewnie w większości innych polskich szkół, osoby takie jak ja zniechęcił do sportu. ADHD u mnie powoduje też wybiórczość pokarmową, dlatego niektórych potraw nie jem i nie zjem, chociaż, jak pisałam, mąż nauczył mnie nowych smaków. Ale wciąż są rzeczy, których nie wezmę do ust, choćby było to jedyne dostępne jedzenie.
Gdybym jako dziecko miała zdiagnozowane ADHD to radziłabym sobie lepiej w życiu, lepiej bym się czuła i potrafiła sobie lepiej radzić. Dzięki temu nie zajadałabym stresu słodyczami. Pewnie na problem polskiego w-fu niewiele by to pomogło, ale może czując się lepiej psychicznie nie dobijałyby mnie aż tak niepowodzenia na tym przedmiocie.
Z kolei gdyby wcześniej zdiagnozowano u mnie PCOS to mogłabym uniknąć insulinooporności, wiedząc o tym, że nie tylko słodycze mogą mi zaszkodzić.
Nawet jeśli koniec końców nie udałoby mi się być zupełnie szczupłą to może bym chociaż nie była aż tak otyła, jak byłam i jestem.
Niestety jest jak jest i teraz muszę sobie radzić z takim stanem, w jakim się znalazłam.
Natomiast mówiłam o tym, że jest powszechny hejt na osoby grube. Nie komentuję zwykle takich postów i komentarzy, bo wiem, że to nic nie da. Co z tego, że poprawiłam dietę i się ruszam, skoro dla internetowych hejterów dalej jestem leniem, który na pewno jest gruby, bo je tonę czekolady i spędza całe dnie na kanapie. Niby waga spada, no ale przecież powoli, to na pewno robię za mało. Jakbym faktycznie się starała to już bym nie była gruba, skoro jestem, to się nie staram.
Oczywiście wiadomo, że są na świecie osoby, które po prostu nie bardzo o siebie dbają. Sama mam takiego kolegę, który ma jeszcze większą otyłość niż ja, ale żywi się głównie zamawianym jedzeniem typu pizza, kebab i fast food, oraz nie uprawia żadnych sportów i mówi, że wie, że ma niezdrowy styl życia, ale go to po prostu nie obchodzi, bo to jego życie i najwyżej sam się pochoruje i umrze wcześnie. Ale on jest facetem, więc nie spotyka się z taką falą hejtu. A na kobiety spływa ona nieustannie.
A naprawdę sądzę, że dużo osób może być grubych z powodów niezdiagnozowanych chorób czy innych problemów, jak właśnie ADHD. A hejt na osoby grube sprawia, że tym bardziej źle się czują i tracą motywację, zajadają stres.
To, że Tomek zaakceptował mnie z moją wadą i zawsze mnie wspierał, bardzo mi pomogło. Nawet jak miałam problemu z motywacją to nigdy nie gadał bzdur typu "po prostu weź się w garść", tylko mi pomagał. Nawet jeśli bez leków i tak nie dawałam rady trzymać się nawyków, to przynajmniej próbowałam.
Co do ciałopozytywności to oczywiście próbuję schudnąć, żeby być zdrowsza, dłużej żyć i lepiej się czuć, ale dla Tomka byłam piękna w każdym rozmiarze i to też bardzo pomogło. Bo nie można dbać o swoje ciało, nienawidząc go.
Gdy nie znałam Tomka i patrzyłam w lustro, nienawidziłam swojego ciała. Teraz je kocham, mimo że na razie dalej jest grube. I z tej miłości chcę, żeby było zdrowe.
Nawet jeśli znowu stanie mi waga, albo przytyję, nie chcę się poddawać i chcę się zdrowiej odżywiać i ćwiczyć po to, żeby zadbać o to ciało. Ale żeby to zrozumieć potrzebowałam najpierw kogoś, kto nie będzie mnie utwierdzał w przekonaniu, że jest obrzydliwe i nie zasługuje na miłość, dopóki nie będzie szczupłe.
Przepraszam za długość wpisu. I tak skracałam wszystko, jak mogłam, ale jak widzicie historia jest rozwlekła.
Jestem gruba. Mam otyłość II stopnia. Jako dziecko byłam szczupła i drobna, jednak w okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Nigdy nie jadłam jakoś bardzo dużo czy tłusto, wręcz przeciwnie, byłam niejadkiem i dużo rzeczy nie chciałam jeść. W domu jadało się raczej zdrowo, moi rodzice nie karmili mnie np jedzeniem na głębokim tłuszczu. Nie lubiłam dużej ilości warzyw, ale zawsze dostawałam do obiadu te, które lubiłam. Nie chodziłam za często do jakiegoś Maca czy na pizzę, bo nie przelewało nam się z kasą i rodzice uznawali, że takie rzeczy są za drogie i tylko na specjalne okazje. Natomiast faktycznie jadłam dosyć sporo węglowodanów takich jak makarony czy białe pieczywo, bo to lubiłam, a te ileś lat temu nikt nie myślał o tym, że węglowodany, które nie są słodyczami, mogą być bardzo szkodliwe. Słodycze dostawałam i kochałam, ale też nie jadłam ich bardzo dużo, bo rodzice nie pozwalali.
W okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Z perspektywy czasu wiem, że nie byłam wcale gruba, moja waga mieściła się w normie, chociaż w górnej granicy. Jednak na tle innych dziewczynek w klasie wyglądałam na grubą. One miały płaskie brzuchy, a mi zaczęły się robić fałdki. Podczas corocznych bilansów zwykle wychodziło na to, że wśród dziewczynek ważę najwięcej (celowo piszę, że wśród dziewczynek, bo u chłopców było sporo osób z nadwagą).
Nigdy też nie byłam dobra w sportach. W klasie 1-3 nawet lubiłam w-f, bo polegał on na różnych fajnych dla dzieci grach i zabawach, takich jak zbijak, ale od 4 klasy w-f stał się moim najmniej lubianym przedmiotem. Nie umiałam dobrze grać w koszykówkę czy siatkówkę, piłka leciała w moją stronę, a ja nie nadążałam, żeby ją odbić/złapać. Szybko zaczęłam być wybierana do drużyn jako jedna z ostatnich, bo psułam wyniki, nikt też nie chciał być ze mną w parze na ćwiczeniach np. z odbijania piłki, więc jeśli była nieparzysta liczba osób to musiałam ćwiczyć z nauczycielką. Przy jakichś ćwiczeniach typu aerobik nie nadążałam, żeby wykonywać wszystkie ruchy na czas. Początkowo nieźle radziłam sobie z bieganiem, ale w późniejszych szkołach straciłam kondycję i przestałam sobie radzić. Miałam z w-fu prawie same 2 i okazjonalne 3.
W-f sprawił, że znienawidziłam ćwiczenia fizyczne i ruch. Przez to, jak źle mi szło na tym przedmiocie, zalogowałam sobie w głowie, że każdy sport jest zły. Unikałam w wolnym czasie ćwiczeń jak tylko mogłam. Przestałam jeździć na rowerze, który kiedyś lubiłam. Jak rodziców nie było w domu to siedziałam w nim całe dnie, wychodziłam jak mnie sami wyrzucali z domu.
W liceum, gdy już byłam w takim wieku, że interesowałam się płcią przeciwną, wpadłam w straszne kompleksy na punkcie swojej wagi. Widziałam, że koleżanki mają już chłopaków, często nawet nie pierwszych w życiu, a ja czułam, że nikt mnie nie zechce, bo jestem gruba (ważyłam wtedy jakieś 70 kg).
Miałam też inne problemy, np z nauką i z dogadywaniem się z ludźmi w klasie, jednak nie będę się bardzo rozpisywać, bo nawet bez wdawania się w szczegóły ten wpis będzie długi. Ważne, że cały ten stres sprawił, że zaczęłam jeść więcej słodyczy. Kieszonkowe, które wcześniej odkładałam na ciekawsze rzeczy, zaczęłam wydawać na słodkości, od których przez chwilę czułam się lepiej psychicznie, ale potem dopadały mnie wyrzuty sumienia. Wiedziałam, że przez to, że jem słodycze i unikam sportu, będę coraz grubsza i coraz "brzydsza", że nigdy nie będę mieć chłopaka i że będę wyśmiewana.
Potem wyjechałam na studia, zaczęłam się żywić sama i moja dieta jeszcze bardziej się posypała. Zwykle posiłki jadałam tanie i mało odżywcze, zapchałam się słodyczami. W-f był tylko przez jeden semestr, więc jeszcze bardziej przestałam się ruszać. Robiłam się coraz grubsza. Moja waga, wcześniej w tej górnej granicy normy, zmieniła się w nadwagę.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że na drugim roku studiów zawaliłam i spadłam na rok niżej. Tam poznałam pewnego chłopaka, na potrzeby historii nazwę go Tomek. Z Tomkiem szybko się zaprzyjaźniłam i po jakimś czasie się w nim zakochałam. Początkowo byłam przerażona, ponieważ przez swoje kompleksy byłam pewna, że Tomek mnie odrzuci. Jednak pewnego dnia nie wytrzymałam i wyznałam mu, że chciałabym z nim chodzić, a on się zgodził.
Był to dla mnie szok, ale też duży zastrzyk pozytywnej energii. Dzięki wsparciu Tomka poczułam się lepiej, zaczęłam sobie lepiej radzić na studiach, nawet znalazłam pracę, żeby zdobywać doświadczenie, a wcześniej byłam tak przerażona tym, ze poza obowiązkowymi praktykami nie mogłam się zmusić, by spróbować jakąś znaleźć.
Jednak początek mojego związku z Tomkiem wcale nie sprzyjał mojej wadze. Wprawdzie zaczęłam się więcej ruszać, bo na randki chodziliśmy w różne miejsca, bywaliśmy na łyżwach czy basenie, spacerowaliśmy itp. Ale Tomek pochodził z bogatszej rodziny i stać go było, by zabierać mnie do różnych restauracji. Nauczył mnie nowych smaków, których nie potrafiłam się nauczyć przez dużo czasu, ale oboje mieliśmy problemy z hamowaniem się, często się napychaliśmy oraz piliśmy dużo alkoholu. Tyłam coraz szybciej, Tomek, który początkowo nie miał nadwagi, też zaczął tyć.
I do tej pory ta historia wpasowuje się w schemat "gruba, bo żre i się nie rusza". Jednak po jakimś czasie, gdy moja waga nas obojga dobijała do 90 na łebka, doszliśmy oboje do wniosku, że tak nie może być i czas się wziąć za siebie. Wykupiliśmy karnety na siłownię i zaczęliśmy oboje ćwiczyć, ograniczyliśmy alkohol do sporadycznych okazji. Byłam już bardzo przyzwyczajona do cukru, więc nie umiałam zrezygnować ze słodyczy, ale Tomek pilnował mnie, bym jadła ich małą ilość. Zainstalowaliśmy sobie nawet apki do liczenia kalorii.
Tomek zaczął tracić na wadze, ale na nie. Wprawdzie przestałam tyć, ale również nie mogłam schudnąć. Prawdopodobnie od ćwiczeń na siłowni zrobiły mi się mięśnie, więc straciłam trochę tłuszczu na ich rzecz, ale dalej miałam otyłość, a że waga nie pokazywała poziomu tkanki tłuszczowej i mięśniowej, tylko same cyfry, to wciąż czułam, że stoję w miejscu. Moja motywacja zaczęła spadać, zapominałam o liczeniu kalorii, znajdowałam wymówki, żeby nie ćwiczyć i w tajemnicy przed Tomkiem napychałam się słodyczami.
Dodam jeszcze, że widząc, że nie chudnę, próbowałam się przebadać. Poszłam do lekarza, dostałam do zrobienia pakiet badań w kierunku problemów z tarczycą i cukrem, jednak z badań wynikło, że jestem zdrowa.
Potem przyszedł 2020 rok i pandemia. Siłownię się zamknęły, mieliśmy plany, by ćwiczyć w domu (mieszkaliśmy już wtedy razem), albo chodzić biegać, ale nigdy nie udawało nam się robić tego regularnie. Waga dalej szła do góry, moja i Tomka znów też, bo też przestał się trzymać dobrych nawyków.
W 2021 roku zaczęłam nową pracę, gdzie po raz pierwszy miałam pakiet medyczny na prywatną opiekę zdrowotną. Postanowiłam wtedy wykorzystać ten pakiet do cna i zaczęłam się umawiać do wszystkich możliwych lekarzy.
Postanowiłam też po raz pierwszy udać się do dietetyczki, a ona zleciła mi powtórzenie badań. Jednak co istotne powiedział też, żebym zbadała sobie insulinę, bo mogę mieć insulinooporność. Przy wcześniejszych badaniach miałam sprawdzany tylko poziom glukozy, jednak nie insuliny (nie wiem czemu, nie znałam się na tym, więc nie wiedziałam, że to też powinno się zbadać). No i to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo jak najbardziej okazało się, że tę insulinooporność mam.
Po uzyskaniu wyników badań udałam się do endokrynolożki. Przypadkiem wybrałam lekarkę, która okazała się jednocześnie ginekolożką. Wcześniej, oczywiście, chodziłam do ginekologa, ale zawsze mi mówił, że wszystko jest w porządku. Tymczasem ta lekarka, widząc, że mam IO i dopytując mnie jeszcze o sprawy ginekologiczne zleciła mi kolejne badania, z których wynikło, że mam też zespół policystycznych jajników.
Tu muszę wspomnieć, że zanim zaczęłam brać antykoncepcję, miałam bardzo długie, bolesne i nieregularne okresy, ale mój długoletni ginekolog na NFZ nie widział w tym żadnych problemów. Dopiero ona uświadomiła mi, że to nie jest normalne.
Dostałam leki na insulinooporność i PCOS. Wróciłam do ćwiczeń. Zaczęłam chodzić do dietetyczki i starałam się ograniczyć nie tylko słodycze, ale też węgle ogólnie. Chciałabym napisać, że to zmieniło moje życie i schudłam, ale tak nie było. Mimo tych wszystkich starań... Dalej tyłam.
Historia zatoczyła krąg. Widząc, że znów nie ma efektów, znowu siadła mi motywacja do ćwiczeń i diety. Zachowałam parę zasad, zaleconych przez dietetyczkę, np taki, że jak już nie mogę się powstrzymać i jem coś na słodko, to żeby robić to do posiłku, a nie pomiędzy oraz ograniczyłam picie zawierające cukier, ale zaczęłam znów jeść dużo makaronów i białego pieczywa, bo pełnoziarniste produkty nie smakowały mi aż tak bardzo. Ze wstydu przestałam też chodzić do dietetyczki. Moja waga dobiła do 120 kg.
Dopiero w 2023 roku znowu coś się zmieniło. Otóż zaczęłam się interesować tematem ADHD, ponieważ wyskakiwało mi w mediach społecznościowych coraz więcej postów na ten temat (np. były influencerki, które mówiły o tym, że okazało się, że mają ADHD i jak to się u nich objawia). Poczytałam na ten temat i doszłam do wniosku, że mogę to mieć (nie opisywałam tutaj aż tak dokładnie wszystkich swoich problemów psychicznych na przestrzeni lat, żeby nie wydłużać, ale zgadzało się naprawdę sporo rzeczy). Umówiłam się na diagnozę. Zrobiłam serię testów, przeszłam wywiad psychologiczny i okazało się, że faktycznie mam ADHD. Dostałam leki na ADHD i dopiero to okazało się kluczem.
Dzięki lekom na ADHD zaczęłam mieć w sobie więcej motywacji. Znowu zaczęłam ćwiczyć. Nie udało mi się wrócić do diety zupełnie pozbawionej węglowodanów prostych, ale zaczęłam się ogólnie znów zdrowiej odżywiać, jeść tych węglowodanów mniej, pamiętam o warzywach, rzuciłam słodycze, poza specjalnymi okazjami, ponieważ nie potrzebuję już cukru do poprawy nastroju.
W końcu zaczęłam chudnąć, ale bardzo powoli. Obecnie ważę 107 kg, więc dalej dużo za dużo, ale przynajmniej cokolwiek się rusza, a co najważniejsze, przestałam się poddawać. Poprawiłam jakość życia również na innych obszarach, ale to jest historia o byciu gdybym, więc nie będę się na tym skupiać.
I teraz najważniejsze. Organizm człowieka jest mocno powiązanym ze sobą mechanizmem. ADHD zwiększa ryzyko problemów hormonalnych. Problemy hormonalne, takie jak PCOS, sprzyjają insulinooporności. W dodatku ADHD niezdiagiagnozowane i nieleczone sprawiało, że miałam dużo różnych problemów psychicznych, przez które zajadałam stres słodyczami. ADHD sprawia też, że mam zaburzoną koordynację ruchową, dlatego tak kiepsko radziłam sobie w sportach, a jak pisałam na początku, w-f w formie, która była w moich szkołach i pewnie w większości innych polskich szkół, osoby takie jak ja zniechęcił do sportu. ADHD u mnie powoduje też wybiórczość pokarmową, dlatego niektórych potraw nie jem i nie zjem, chociaż, jak pisałam, mąż nauczył mnie nowych smaków. Ale wciąż są rzeczy, których nie wezmę do ust, choćby było to jedyne dostępne jedzenie.
Gdybym jako dziecko miała zdiagnozowane ADHD to radziłabym sobie lepiej w życiu, lepiej bym się czuła i potrafiła sobie lepiej radzić. Dzięki temu nie zajadałabym stresu słodyczami. Pewnie na problem polskiego w-fu niewiele by to pomogło, ale może czując się lepiej psychicznie nie dobijałyby mnie aż tak niepowodzenia na tym przedmiocie.
Z kolei gdyby wcześniej zdiagnozowano u mnie PCOS to mogłabym uniknąć insulinooporności, wiedząc o tym, że nie tylko słodycze mogą mi zaszkodzić.
Nawet jeśli koniec końców nie udałoby mi się być zupełnie szczupłą to może bym chociaż nie była aż tak otyła, jak byłam i jestem.
Niestety jest jak jest i teraz muszę sobie radzić z takim stanem, w jakim się znalazłam.
Natomiast mówiłam o tym, że jest powszechny hejt na osoby grube. Nie komentuję zwykle takich postów i komentarzy, bo wiem, że to nic nie da. Co z tego, że poprawiłam dietę i się ruszam, skoro dla internetowych hejterów dalej jestem leniem, który na pewno jest gruby, bo je tonę czekolady i spędza całe dnie na kanapie. Niby waga spada, no ale przecież powoli, to na pewno robię za mało. Jakbym faktycznie się starała to już bym nie była gruba, skoro jestem, to się nie staram.
Oczywiście wiadomo, że są na świecie osoby, które po prostu nie bardzo o siebie dbają. Sama mam takiego kolegę, który ma jeszcze większą otyłość niż ja, ale żywi się głównie zamawianym jedzeniem typu pizza, kebab i fast food, oraz nie uprawia żadnych sportów i mówi, że wie, że ma niezdrowy styl życia, ale go to po prostu nie obchodzi, bo to jego życie i najwyżej sam się pochoruje i umrze wcześnie. Ale on jest facetem, więc nie spotyka się z taką falą hejtu. A na kobiety spływa ona nieustannie.
A naprawdę sądzę, że dużo osób może być grubych z powodów niezdiagnozowanych chorób czy innych problemów, jak właśnie ADHD. A hejt na osoby grube sprawia, że tym bardziej źle się czują i tracą motywację, zajadają stres.
To, że Tomek zaakceptował mnie z moją wadą i zawsze mnie wspierał, bardzo mi pomogło. Nawet jak miałam problemu z motywacją to nigdy nie gadał bzdur typu "po prostu weź się w garść", tylko mi pomagał. Nawet jeśli bez leków i tak nie dawałam rady trzymać się nawyków, to przynajmniej próbowałam.
Co do ciałopozytywności to oczywiście próbuję schudnąć, żeby być zdrowsza, dłużej żyć i lepiej się czuć, ale dla Tomka byłam piękna w każdym rozmiarze i to też bardzo pomogło. Bo nie można dbać o swoje ciało, nienawidząc go.
Gdy nie znałam Tomka i patrzyłam w lustro, nienawidziłam swojego ciała. Teraz je kocham, mimo że na razie dalej jest grube. I z tej miłości chcę, żeby było zdrowe.
Nawet jeśli znowu stanie mi waga, albo przytyję, nie chcę się poddawać i chcę się zdrowiej odżywiać i ćwiczyć po to, żeby zadbać o to ciało. Ale żeby to zrozumieć potrzebowałam najpierw kogoś, kto nie będzie mnie utwierdzał w przekonaniu, że jest obrzydliwe i nie zasługuje na miłość, dopóki nie będzie szczupłe.
Przepraszam za długość wpisu. I tak skracałam wszystko, jak mogłam, ale jak widzicie historia jest rozwlekła.
Cały świat
Ocena:
131
(195)
Komentarze