Polaków znajomość języków obcych.
Z góry przepraszam jeśli ktoś poczuje się urażony tą historią, nie jest moim celem obrażanie kogokolwiek.
Jestem nauczycielką niemieckiego i niderlandzkiego. Miałam nawet epizod pracy w szkole, ale poziom patologii polskiego sytemu edukacji mnie przerósł. Obecnie udzielam jedynie prywatnych lekcji.
Gdy zgłasza się do mnie nowy uczeń podstawowym pytaniem jest, w jakim celu zapisuje się na lekcje, bo muszę dobrać metodę nauczania, zupełnie inaczej podchodzę do osób, które uczą się, aby móc się komunikować, a inaczej to osób, które muszą podciągnąć oceny w szkole.
Swój cel jako nauczyciela definiuję jako nauczenie ucznia komunikowania się w danym języku, ale w przypadku dzieci szkolnych najczęściej jest jednak ocena, więc tłuczemy ćwiczenia gramatyczne, słówka na pamięć - bo tego wymaga pani w szkole. Nad tym nie będę się zbytnio rozwozić, ale chcę powiedzieć, jakie są tego skutki.
Przykładowo zgłasza się do mnie chłopak, lat 20. Niemiecki w szkole miał, miał nawet 4 czy 5, ale jak pojechał na pół roku do pracy do Niemiec nic nie rozumiał i nie potrafił nawet zamówić jedzenia w knajpie. Uczę, pokazuje, że to nieistotne, że źle odmieni czasownik, przekręci słówko, ważne, żeby rozmawiać, nie bać się native speakerów, a reszta przyjdzie z czasem. Chłopak mi opowiada, że pani germanistka w szkole podczas wypowiedzi ustnych ciągle przerywała, poprawiała wymowę, krzyczała, że ktoś nie wykuł nieregularnej odmiany danego czasownika na pamięć. Chłopaka uczyłam pół roku. Potem znów wyjechał i znów wrócił do mnie podszlifować język. Gdy wrócił różnica była diametralna. Gadał. Gadał z błędami, niepoprawną wymową, ale swobodnie. Dzięki temu, że nie bał się już odezwać do Niemców dużo osłuchał się z językiem, zaczął więcej rozumieć. Poziom na spokojnie można uznać za komunikatywny, więc chwalę go. On mówi, że też już lepiej się czuje w rozmowach po niemiecku, ale ostatnio jakaś koleżanka z pracy, Polka, zaczęła się z niego śmiać, że robi potworne błędy i nie powinien w ogóle mówić, że ma jakikolwiek poziom języka, bo Niemcy na pewno go nie rozumieją. Polak Polakowi i tak dalej...
Inny przypadek. Przyszła do mnie 50-letnia kobieta, która od kilku lat pracuje w Niemczech i chce podszkolić język w przerwach w pracy (praca opiekunki, gdzie pracuje się non stop kilka tygodni, a potem kilka tygodni przerwy). Po krótkiej rozmowie mówię, że ogólnie uważam, że mówi dość dobrze i na tym poziomie możemy spokojnie pracować nad eliminacją błędów gramatycznych, bo komunikatywna jest i nie ma absolutnie problemu ze zrozumieniem jej wypowiedzi. Kobieta robi na mnie wielkie oczy, że była przekonana, że bełkocze i jej poziom jest zerowy. Pytam, u kogo pracuje. U starszego pana, który mówi tylko po niemiecku. Pytam, czy jest w stanie się z nim dogadać, mówi, że tak. Więc ja pytam jak może uważać, że jest na zerowym poziomie, skoro dogaduje się z native speakerem. A bo jej zmienniczka się z niej śmiała, że mówi jak upośledzona i od tej pory pani wstydziła się już w ogóle odzywać po niemiecku, mimo, że wcześniej chętnie gawędziła ze swoim podopiecznym.
Kolejna sprawa - akcent. Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, że w miarę możliwości powinno się mówić z poprawnym akcentem, ale nie oszukujmy się, rodzimego akcentu ciężko jest się pozbyć, prawie zawsze zostaje pewna nuta obcego akcentu. I teraz - podczas gdy niektóre nacje robią ze swoją akcentu wręcz atut, bo brzmi egzotycznie, ciekawie, inaczej Polacy mają kompleks akcentu i dążą do wymowy bez akcentu. Czy to dobrze czy źle, nie oceniam, ale mam kolejnego ucznia, który poci się z nerwów podczas rozmowy, bo skupia się na tym, żeby nie było słychać jego polskiego akcentu to ręce mi opadają. Tłumaczę, że to nic, że słychać polski akcent, że tego nie da się kontrolować i jedyną metodą jest słuchanie i rozmawianie z native speakerami, można się wspomagać oglądając filmy w oryginalne, ale na pewno rozmyślanie podczas mówienia o akcencie nic nie da.
Pamiętam taką scenkę. Byłam w Niemczech jako opiekunka polskiej wycieczki. W grupie było kilka osób, które jakieś tam podstawy niemieckiego znały, więc zachęcałam je oczywiście do próby rozmów - chociażby samodzielnego zamówienia kawy czy zadania pytania na ulicy. Nie raz, gdy ktoś próbował, inni uczestniczy wycieczki natychmiast go wyśmiewali, bo mówił tak sztywno, z polskim akcentem i korygowali taką osobę. Muszę dodawać, że te same osoby nie potrafiły same kupić sobie pamiątki w sklepie tylko potrzebowały mojej asysty do zapytania o cenę? Również nagminnie spotykam się z tym, że ludzie uważają, że jeśli ktoś mówi ze złym akcentem to mówi źle i nie powinien się w ogóle odzywać. Kiedyś dawałam korki młodej dziewczynie, studentce, która opowiadała mi jaką to siarę przeżyła na wycieczce do Hiszpanii, bo jej koleżanka znając ledwo podstawy języka zagadywała do Hiszpanów, totalnie kalecząc język, zamiast po prostu mówić po angielsku.
Zadałam jej pytanie, które jednocześnie chciałam zadać czytelnikom w ramach pewnego podsumowania i refleksji.
Co czujecie, gdy na ulicy ktoś zagaduje Was kulawym polskim albo kiedy znajomy obcokrajowiec stara się mówić do Was po polsku? Czujecie ciarki żenady? Wyśmiewacie go? Pytacie po co w ogóle się odzywa, jak nie umie? Czy raczej robi Wam się miło, że ktoś przynajmniej zadaje sobie trud nauczenia się języka w tym czy innym stopniu i okazuje tym samym szacunek do kultury kraju, w którym przebywa?
Ja zdecydowanie to drugie, myślę, że większość ludzi też. Dlaczego więc tak chętnie Polacy ściągają własnym rodaków w dół, gdy usiłują robić to samo za granicą?
A jeszcze dodam, że ogólnie w porównaniu do innych nacji, z którymi mam regularny kontakt (Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy, Holendrzy, Belgowie) Polacy mają potworne kompleksy i często umniejszają swoim kompetencjom. Niemiec powie, że ma duże doświadczenie i jest specjalistą, Polak powie, że miał już styczność z branżą coś tam potrafi. Holender nie będzie bał się ubiegać o posadę na stanowisku wymagających wyższych kompetencji niż ma, Polak będzie mierzył o stanowisko niżej niż by mógł, bojąc się, że sobie nie poradzi i spotka się krytyką.
Rozmawiam dużo z osobami pracującymi za granicą i odnoszę wrażenie, że wiele z nich woli pracować za niską pensję na niewymagającym stanowisku, bojąc się, że nikt nie weźmie ich na poważnie, gdy zaaplikują na wyższe stanowisko. Najbardziej w pamięci utkwił mi pracownik magazynowy z Niemiec, który mówił bardzo dobrze po niemiecku i pracowaliśmy tylko nad wyeliminowaniem lekkich niedociągnięć. Facet z dyplomem z ekonomii, bardzo dobrym niemieckim mówi mi, że przecież na specjalistycznym stanowisku i tak go nikt nie zatrudni... a to nie jedyny taki przypadek.
Mam nadzieję, że jednak zacznie się to zmieniać.
Z góry przepraszam jeśli ktoś poczuje się urażony tą historią, nie jest moim celem obrażanie kogokolwiek.
Jestem nauczycielką niemieckiego i niderlandzkiego. Miałam nawet epizod pracy w szkole, ale poziom patologii polskiego sytemu edukacji mnie przerósł. Obecnie udzielam jedynie prywatnych lekcji.
Gdy zgłasza się do mnie nowy uczeń podstawowym pytaniem jest, w jakim celu zapisuje się na lekcje, bo muszę dobrać metodę nauczania, zupełnie inaczej podchodzę do osób, które uczą się, aby móc się komunikować, a inaczej to osób, które muszą podciągnąć oceny w szkole.
Swój cel jako nauczyciela definiuję jako nauczenie ucznia komunikowania się w danym języku, ale w przypadku dzieci szkolnych najczęściej jest jednak ocena, więc tłuczemy ćwiczenia gramatyczne, słówka na pamięć - bo tego wymaga pani w szkole. Nad tym nie będę się zbytnio rozwozić, ale chcę powiedzieć, jakie są tego skutki.
Przykładowo zgłasza się do mnie chłopak, lat 20. Niemiecki w szkole miał, miał nawet 4 czy 5, ale jak pojechał na pół roku do pracy do Niemiec nic nie rozumiał i nie potrafił nawet zamówić jedzenia w knajpie. Uczę, pokazuje, że to nieistotne, że źle odmieni czasownik, przekręci słówko, ważne, żeby rozmawiać, nie bać się native speakerów, a reszta przyjdzie z czasem. Chłopak mi opowiada, że pani germanistka w szkole podczas wypowiedzi ustnych ciągle przerywała, poprawiała wymowę, krzyczała, że ktoś nie wykuł nieregularnej odmiany danego czasownika na pamięć. Chłopaka uczyłam pół roku. Potem znów wyjechał i znów wrócił do mnie podszlifować język. Gdy wrócił różnica była diametralna. Gadał. Gadał z błędami, niepoprawną wymową, ale swobodnie. Dzięki temu, że nie bał się już odezwać do Niemców dużo osłuchał się z językiem, zaczął więcej rozumieć. Poziom na spokojnie można uznać za komunikatywny, więc chwalę go. On mówi, że też już lepiej się czuje w rozmowach po niemiecku, ale ostatnio jakaś koleżanka z pracy, Polka, zaczęła się z niego śmiać, że robi potworne błędy i nie powinien w ogóle mówić, że ma jakikolwiek poziom języka, bo Niemcy na pewno go nie rozumieją. Polak Polakowi i tak dalej...
Inny przypadek. Przyszła do mnie 50-letnia kobieta, która od kilku lat pracuje w Niemczech i chce podszkolić język w przerwach w pracy (praca opiekunki, gdzie pracuje się non stop kilka tygodni, a potem kilka tygodni przerwy). Po krótkiej rozmowie mówię, że ogólnie uważam, że mówi dość dobrze i na tym poziomie możemy spokojnie pracować nad eliminacją błędów gramatycznych, bo komunikatywna jest i nie ma absolutnie problemu ze zrozumieniem jej wypowiedzi. Kobieta robi na mnie wielkie oczy, że była przekonana, że bełkocze i jej poziom jest zerowy. Pytam, u kogo pracuje. U starszego pana, który mówi tylko po niemiecku. Pytam, czy jest w stanie się z nim dogadać, mówi, że tak. Więc ja pytam jak może uważać, że jest na zerowym poziomie, skoro dogaduje się z native speakerem. A bo jej zmienniczka się z niej śmiała, że mówi jak upośledzona i od tej pory pani wstydziła się już w ogóle odzywać po niemiecku, mimo, że wcześniej chętnie gawędziła ze swoim podopiecznym.
Kolejna sprawa - akcent. Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, że w miarę możliwości powinno się mówić z poprawnym akcentem, ale nie oszukujmy się, rodzimego akcentu ciężko jest się pozbyć, prawie zawsze zostaje pewna nuta obcego akcentu. I teraz - podczas gdy niektóre nacje robią ze swoją akcentu wręcz atut, bo brzmi egzotycznie, ciekawie, inaczej Polacy mają kompleks akcentu i dążą do wymowy bez akcentu. Czy to dobrze czy źle, nie oceniam, ale mam kolejnego ucznia, który poci się z nerwów podczas rozmowy, bo skupia się na tym, żeby nie było słychać jego polskiego akcentu to ręce mi opadają. Tłumaczę, że to nic, że słychać polski akcent, że tego nie da się kontrolować i jedyną metodą jest słuchanie i rozmawianie z native speakerami, można się wspomagać oglądając filmy w oryginalne, ale na pewno rozmyślanie podczas mówienia o akcencie nic nie da.
Pamiętam taką scenkę. Byłam w Niemczech jako opiekunka polskiej wycieczki. W grupie było kilka osób, które jakieś tam podstawy niemieckiego znały, więc zachęcałam je oczywiście do próby rozmów - chociażby samodzielnego zamówienia kawy czy zadania pytania na ulicy. Nie raz, gdy ktoś próbował, inni uczestniczy wycieczki natychmiast go wyśmiewali, bo mówił tak sztywno, z polskim akcentem i korygowali taką osobę. Muszę dodawać, że te same osoby nie potrafiły same kupić sobie pamiątki w sklepie tylko potrzebowały mojej asysty do zapytania o cenę? Również nagminnie spotykam się z tym, że ludzie uważają, że jeśli ktoś mówi ze złym akcentem to mówi źle i nie powinien się w ogóle odzywać. Kiedyś dawałam korki młodej dziewczynie, studentce, która opowiadała mi jaką to siarę przeżyła na wycieczce do Hiszpanii, bo jej koleżanka znając ledwo podstawy języka zagadywała do Hiszpanów, totalnie kalecząc język, zamiast po prostu mówić po angielsku.
Zadałam jej pytanie, które jednocześnie chciałam zadać czytelnikom w ramach pewnego podsumowania i refleksji.
Co czujecie, gdy na ulicy ktoś zagaduje Was kulawym polskim albo kiedy znajomy obcokrajowiec stara się mówić do Was po polsku? Czujecie ciarki żenady? Wyśmiewacie go? Pytacie po co w ogóle się odzywa, jak nie umie? Czy raczej robi Wam się miło, że ktoś przynajmniej zadaje sobie trud nauczenia się języka w tym czy innym stopniu i okazuje tym samym szacunek do kultury kraju, w którym przebywa?
Ja zdecydowanie to drugie, myślę, że większość ludzi też. Dlaczego więc tak chętnie Polacy ściągają własnym rodaków w dół, gdy usiłują robić to samo za granicą?
A jeszcze dodam, że ogólnie w porównaniu do innych nacji, z którymi mam regularny kontakt (Niemcy, Austriacy, Szwajcarzy, Holendrzy, Belgowie) Polacy mają potworne kompleksy i często umniejszają swoim kompetencjom. Niemiec powie, że ma duże doświadczenie i jest specjalistą, Polak powie, że miał już styczność z branżą coś tam potrafi. Holender nie będzie bał się ubiegać o posadę na stanowisku wymagających wyższych kompetencji niż ma, Polak będzie mierzył o stanowisko niżej niż by mógł, bojąc się, że sobie nie poradzi i spotka się krytyką.
Rozmawiam dużo z osobami pracującymi za granicą i odnoszę wrażenie, że wiele z nich woli pracować za niską pensję na niewymagającym stanowisku, bojąc się, że nikt nie weźmie ich na poważnie, gdy zaaplikują na wyższe stanowisko. Najbardziej w pamięci utkwił mi pracownik magazynowy z Niemiec, który mówił bardzo dobrze po niemiecku i pracowaliśmy tylko nad wyeliminowaniem lekkich niedociągnięć. Facet z dyplomem z ekonomii, bardzo dobrym niemieckim mówi mi, że przecież na specjalistycznym stanowisku i tak go nikt nie zatrudni... a to nie jedyny taki przypadek.
Mam nadzieję, że jednak zacznie się to zmieniać.
język obcy
Ocena:
214
(222)
Komentarze