Znajoma z pracy miała wypadek minionej jesieni. Życiu ani zdrowiu ogólnemu nie zagrażał, ale dość mocno skomplikował jej sytuację, bo wiadomo było, że lekarz medycyny pracy zdolności do wykonywania obowiązków na zajmowanym stanowisku już jej nie da. Ciągnęła więc L4, ile mogła, po L4 od razu urlop zaległy i tegoroczny, potem różne cuda-wianki, ale w pewnym momencie wyczerpała opcje i musiała spróbować wrócić do pracy - czyli iść na badania po dłuższej chorobie.
Samo doręczenie jej skierowania było chyba osobnym wyzwaniem logistycznym, choć tutaj sprawę znam tylko z lakonicznych relacji z zebrań po stronie firmy i potoku bluzgów mieszanych z lamentami po stronie jej, więc szczegółów nie znam. Grunt, że doręczali je prawie miesiąc. Badania, jak się spodziewałam, zakończyły się stwierdzeniem braku zdolności do pracy. Odwołanie do ośrodka wojewódzkiego poskutkowało tym, że wypowiedzenie odroczyła o kolejnych kilka tygodni.
Firma najpierw próbowała wyciągnąć rękę - zaproponowali jej najlepiej płatne ze stanowisk, które mogła objąć w jej sytuacji (mimo że nie było tam żadnej potrzeby dodatkowej osoby), ale nie oszukujmy się - było to znaczące kilka szczebli niżej, z wypłatą też odpowiednio pomniejszoną. Propozycja została odrzucona (z fochem - tutaj akurat informacje mam pewne), więc nie zostało nam nic innego jak ją zwolnić. Nawet dorzucili jej premię na pożegnanie w wysokości, jakiej zazwyczaj się u nas nie widuje w takich sytuacjach.
Żeby zbudować pełny obraz sytuacji - znajoma nie umiera, nie jest przykuta do łóżka ani wózka i w pełni obsługuje się samodzielnie na takim samym poziomie, jak wcześniej. Może spokojnie znaleźć pracę z takimi zarobkami, jakie miała wcześniej. Musiałaby tylko dopuścić do siebie to, że stało się, życie się zmieniło i trzeba sobie radzić z konsekwencjami, czyli przystosować się do nowych warunków. Zdaje się jednak, że jakoś uparcie nie jest do tego zdolna.
Piszę to, ponieważ jej najnowszym pomysłem jest pozwanie firmy o niezgłoszony nigdzie wypadek przy pracy, w wyniku którego ona teraz została bez środków do życia (bo mąż sknera utrzymuje ją tylko wirtualnie, a ona jego pieniądze wydaje w ilościach hurtowych całkiem bezwiednie i mimowolnie).
Wypadek zdarzył się znajomej, kiedy korzystała z przedłużonego weekendu z okazji 1 listopada - wzięła wtedy 2 dni urlopu, wyjechała, zachlała i stało się. Ale nie - ona z tego urlopu została wcześniej ściągnięta do pracy - przeze mnie. Odebrała przecież wtedy telefon w sprawie służbowej, to przerwało bieg urlopu i ona pozostawała w gotowości do pracy zdalnej, tylko jej nikt nie dał obowiązków, więc ich nie wykonywała. Wypadek zdarzył się zatem w czasie pracy i ona teraz pozwie firmę tak, że zarząd będzie beton z fundamentów jeść, żeby ją spłacić.
Tak, dzwoniłam do niej. Tak, rozmowa była o bardzo ważnych sprawach związanych z pracą - przypomniałam jej, że miała mi puścić blika składkowego, bo koledze z firmy urodziło się dziecko i deklarowała dołożyć się do ściepy. Tylko jak z tego zrobiła ściągnięcie jej z urlopu, to ja już nie rozumiem i raczej zrozumieć nie chcę. Przedstawiony w piątek sprytny plan "jesteś (w sensie - ja jestem) świadkiem mojego oskarżenia" zbyłam milczeniem, bo śmiać mi się nie chciało.
Od piątku dostałam całkiem sporo wiadomości wzywających mnie do zastanowienia się, po czyjej chcę być stronie, bo lepiej być po tej jej, niż po tej przegranej, było też trochę gróźb, że jak ona z nami wszystkimi skończy, to pójdziemy z torbami. Aż dziw, że ktoś z całkowicie zrujnowanym zdrowiem, jak powtarza, może tak szybko i dużo pisać.
A to miała być spokojna praca ze statecznymi, zrównoważonymi introwertykami...
Samo doręczenie jej skierowania było chyba osobnym wyzwaniem logistycznym, choć tutaj sprawę znam tylko z lakonicznych relacji z zebrań po stronie firmy i potoku bluzgów mieszanych z lamentami po stronie jej, więc szczegółów nie znam. Grunt, że doręczali je prawie miesiąc. Badania, jak się spodziewałam, zakończyły się stwierdzeniem braku zdolności do pracy. Odwołanie do ośrodka wojewódzkiego poskutkowało tym, że wypowiedzenie odroczyła o kolejnych kilka tygodni.
Firma najpierw próbowała wyciągnąć rękę - zaproponowali jej najlepiej płatne ze stanowisk, które mogła objąć w jej sytuacji (mimo że nie było tam żadnej potrzeby dodatkowej osoby), ale nie oszukujmy się - było to znaczące kilka szczebli niżej, z wypłatą też odpowiednio pomniejszoną. Propozycja została odrzucona (z fochem - tutaj akurat informacje mam pewne), więc nie zostało nam nic innego jak ją zwolnić. Nawet dorzucili jej premię na pożegnanie w wysokości, jakiej zazwyczaj się u nas nie widuje w takich sytuacjach.
Żeby zbudować pełny obraz sytuacji - znajoma nie umiera, nie jest przykuta do łóżka ani wózka i w pełni obsługuje się samodzielnie na takim samym poziomie, jak wcześniej. Może spokojnie znaleźć pracę z takimi zarobkami, jakie miała wcześniej. Musiałaby tylko dopuścić do siebie to, że stało się, życie się zmieniło i trzeba sobie radzić z konsekwencjami, czyli przystosować się do nowych warunków. Zdaje się jednak, że jakoś uparcie nie jest do tego zdolna.
Piszę to, ponieważ jej najnowszym pomysłem jest pozwanie firmy o niezgłoszony nigdzie wypadek przy pracy, w wyniku którego ona teraz została bez środków do życia (bo mąż sknera utrzymuje ją tylko wirtualnie, a ona jego pieniądze wydaje w ilościach hurtowych całkiem bezwiednie i mimowolnie).
Wypadek zdarzył się znajomej, kiedy korzystała z przedłużonego weekendu z okazji 1 listopada - wzięła wtedy 2 dni urlopu, wyjechała, zachlała i stało się. Ale nie - ona z tego urlopu została wcześniej ściągnięta do pracy - przeze mnie. Odebrała przecież wtedy telefon w sprawie służbowej, to przerwało bieg urlopu i ona pozostawała w gotowości do pracy zdalnej, tylko jej nikt nie dał obowiązków, więc ich nie wykonywała. Wypadek zdarzył się zatem w czasie pracy i ona teraz pozwie firmę tak, że zarząd będzie beton z fundamentów jeść, żeby ją spłacić.
Tak, dzwoniłam do niej. Tak, rozmowa była o bardzo ważnych sprawach związanych z pracą - przypomniałam jej, że miała mi puścić blika składkowego, bo koledze z firmy urodziło się dziecko i deklarowała dołożyć się do ściepy. Tylko jak z tego zrobiła ściągnięcie jej z urlopu, to ja już nie rozumiem i raczej zrozumieć nie chcę. Przedstawiony w piątek sprytny plan "jesteś (w sensie - ja jestem) świadkiem mojego oskarżenia" zbyłam milczeniem, bo śmiać mi się nie chciało.
Od piątku dostałam całkiem sporo wiadomości wzywających mnie do zastanowienia się, po czyjej chcę być stronie, bo lepiej być po tej jej, niż po tej przegranej, było też trochę gróźb, że jak ona z nami wszystkimi skończy, to pójdziemy z torbami. Aż dziw, że ktoś z całkowicie zrujnowanym zdrowiem, jak powtarza, może tak szybko i dużo pisać.
A to miała być spokojna praca ze statecznymi, zrównoważonymi introwertykami...
praca zwolnienie
Ocena:
146
(160)
Komentarze