Ostatnio pojawiły się historie o wiejskich samosądach. Dorzucę więc swoją.
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
Wiele lat temu, w czasach studenckich, wraz z dwoma kolegami, kilka razy w roku bywaliśmy w górach tylko po to by sobie po nich pojeździć na rowerach. Jeden z kolegów znalazł fajną i tanią miejscówkę, w pięknym rejonie, wówczas jeszcze niezadeptanym przez turystów. Wieś położona na uboczu, jak mawiał nasz gospodarz – 3 kilometry od asfaltu. Domy we wsi położone w sporych odległościach od siebie. Było ich tam tylko 20, ale dystans pomiędzy pierwszym, a ostatnim wynosił ok. 2,5 km. Ostatni dom (za nim droga się urywała, przechodząc w leśną ścieżkę) był opuszczony i częściowo spalony. Przedostatnim domem, również opuszczonym, była stara rozlatująca się chałupa. Obydwie posesje były zarośnięte chwastami. Tuż przed przedostatnim domem, ale po drugiej stronie drogi, stał sfatygowany drewniany krzyż. Sceneria taka troszkę, jak z horroru klasy „B”. Jeden z moich kumpli, z ciekawości zapytał się naszego gospodarza o te domy i krzyż. I tu zaczyna się historia właściwa.
W przedostatnim opuszczonym domu mieszkał Henio wraz z małżonką. Henio był bardzo cenionym w okolicy fachowcem, który wraz ze swoimi pomocnikami budował domy i to zarówno murowane, jak i drewniane. Poza fachowością Henio odznaczał się też skłonnością do trunków z procentami. Miejscowi o tym doskonale wiedzieli i nigdy Heniowi przed końcem roboty nawet grosza nie dali, ale już wówczas budowali się tam też ludzie z różnych miejsc, którzy o skłonnościach Henia nie mieli pojęcia. A Henio jak dostał zaliczkę to wpadał w ciąg alkoholowy, którego długość wyznaczała wysokość zaliczki. Picie Henia – co ważne dla niniejszej opowieści – przebiegało według pewnego schematu, a mianowicie zaczynało się pod sklepem w sąsiedniej wsi (położonej przy ww. asfalcie). Po zamknięciu sklepu Henio przenosił się do miejscowej mordowni, a po jej zamknięciu Henio udawał się do swojego domu, zahaczając po drodze o dom Czesia, miejscowego bimbrownika. Od Czesia do Henia było ok. 2 km drogi i często zdarzało się, że strudzony Henio robił sobie przerwę na odpoczynek, zasypiając po prostu przy lub nawet na drodze. Tu od razu dodam, że użyte słowo „droga” jest grubą przesadą i by nie wchodzić w szczegóły powiem tylko, że dało się tamtędy jechać z prędkością max. 10 km/h.
Ponieważ Henio był facetem bardzo sympatycznym, niewykazującym po alkoholu żadnej agresji, zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza, która zbierała Henia z drogi i holowała do domu. Jedną z takich dobrych dusz był Bogdan, najbliższy sąsiad Henia, mieszkaniec ostatniego (tego częściowo spalonego) domu we wsi. Bogdan – mundurowy emeryt – mieszkał tam z żoną dopiero od dwóch lat. Był zapalonym wędkarzem i myśliwym, więc zdarzało mu się często wracać do domu późną porą i spotykać po drodze „zmęczonego” Henia. Ta swego rodzaju kooperacja obydwu Panów, skończyła się w momencie gdy pewnego dnia, Henio zarzygał Bogdanowi tylną kanapę w samochodzie. Bogdan odstawiając Henia pod drzwi, oświadczył jego żonie, że już nigdy więcej go do samochodu nie zabierze. Myślę, że po takiej „akcji” każdy z nas by podobnie zareagował.
Nadszedł grudzień, chwycił mróz i zaczęła się śnieżyca. Henio do domu nie wrócił. Zaniepokojona żona, znając pijacki szlak męża udała się oczywiście do Czesia, który powiedział, że Henio był u niego, wziął flaszkę na drogę i wyszedł ileś tam czasu temu. Aby nie przedłużać, poszukiwania Henia zakończyły się następnego dnia tzn. znaleziono go zamarzniętego ok 200 m od drzwi własnego domu, leżącego obok drogi i przysypanego śniegiem.
Oczywiście policja wszczęła jakieś dochodzenie, które zostało szybko umorzone, ale nie o policję tu chodzi, tylko o miejscowych i ich „dochodzenie”. To zaś doprowadziło do wniosku, iż winnym śmierci Henia jest Bogdan. Po pierwsze, sam mówił, że Henia więcej nie zabierze. Po drugie, wracał tego wieczora do domu samochodem 2 godziny po opuszczeniu przez Henia domu Czesia, więc musiał mijać leżącego Henia. Po trzecie, policja umorzyła sprawę, bo Bogdan jest mundurowy, a kruk krukowi oka nie wykole. No i na Bogdana „wydano wyrok”. Najpierw otruto mu psy. Kolejnym krokiem było obrzucenie kamieniami samochodu żony Bogdana, kiedy wracała do domu. Potem w pobliskiej miejscowości, na samochodzie Bogdana wymalowano napis bodaj „morderca”. Wreszcie dom Bogdana podpalono. Policja sprawców tych zdarzeń oczywiście nie wykryła, a Bogdan wraz z żoną wrócili w swoje rodzinne strony.
Po wysłuchaniu tej opowieści, wraz z kumplami zrobiłem sobie spacer do miejsca śmierci Henia. Zakładając, że krzyż postawiono w miejscu gdzie leżały zwłoki oraz biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne wtedy panujące no i fakt, że była to noc, zgodnie uznaliśmy, że Bogdan nie miał najmniejszych szans na zauważenie leżącego ok. 2 m od drogi Henia, niezależnie od tego, że jechał bardzo wolno. Zaciekawiło nas też, dlaczego nikt nie miał pretensji do Czesia, który w takich warunkach atmosferycznych pozwolił kompletnie nawalonemu Heniowi na samotny powrót do domu. Nasz gospodarz miał na to prostą odpowiedź, a mianowicie Czesio był miejscowy, a Bogdan nie…
wieś samosąd
Ocena:
186
(192)
Komentarze