Rozwiodłam się z mężem. Bez tego nie byłoby tej historii, bo ludzie nie potrafią zrozumieć tego, że była to najlepsza decyzja w moim życiu, a dodatkowo dziadkowie mojej córki od strony ojca, oskarżają mnie o utrudnianie ich kontaktów z dzieckiem.
Postaram się całość opowiedzieć jak najkrócej się da. Mój były mąż, dajmy na to Paweł, był człowiekiem do rany przyłóż. Zaangażowany w wiele różnych akcji charytatywnych czy dla lokalnej społeczności. Udzielał się w klubie motocyklowym, organizował zloty. Wspierał mnie w moich działaniach i myślałam, że będziemy razem aż do późnej starości. Razem wyremontowaliśmy mieszkanie, planowaliśmy wesele. Mieliśmy równy podział obowiązków i nigdy nie musiałam się go prosić o to, aby wyciągnął naczynia ze zmywarki. Jedyne czego nie robił, to nie gotował, bo miał do tego dwie lewe ręce. Aż do czasu.
Gdy byłam w ciąży jeździł ze mną po lekarzach, sklepach. Po narodzinach córki bardzo się zmienił. Stwierdził, że skoro ja jestem teraz na macierzyńskim, a on pracuje, to powinnam przejąć część obowiązków. Nie miałam nic przeciwko, bo nasza córa była mało angażująca. Sąsiedzi o tym, że urodziłam dowiedzieli się dopiero, gdy zobaczyli wózek na klatce. Przejęłam więc na siebie wszystko, od rachunków, po gotowanie i sprzątanie. Zaznaczyłam jednak, że to tylko na ten czas, gdy nie pracuję, a potem wracamy do starego podziału. Paweł zapewnił mnie, że to oczywiście tak będzie, ale teraz łatwiej jest mu zrobić zakupy na spokojnie, gdy ma świadomość, że w domu jest wszystko dobrze zrobione.
Zaczęło się od drobnych rzeczy. Tu zostawił brudne ciuchy na kanapie, tu zapomniał wjechać do sklepu po drodze z pracy, mimo że zostały mi dosłownie 3 pieluchy. Tu na chwilę musiał wyskoczyć do chłopaków z ekipy motorowej, aby pomóc coś naprawiać. Finalnie skończyło się tak, że oprócz dziecka na głowie, miałam dosłownie wszystko. I zakupy, i rachunki, i koszenie trawy. Poprosiłam go o rozmowę na temat obowiązków. Mała wtedy zaczynała już powoli chodzić, co sprawiało, że z bezproblemowego dziecka, stawała się dzieckiem, które trzeba było mieć na oku. Wszystkie moje słowa odbił argumentem, że on zarabia i utrzymuje rodzinę. Jednak zarabialiśmy wcześniej podobnie i to ja nadal ze swojej kieszeni opłacałam wszystkie opłaty (od ubezpieczenia jego samochodu, który kupił za kawalera). Gdy mu to wyrzuciłam, stwierdził, że przejmie jednak część obowiązków. I tak było przez około miesiąc.
Po powrocie do pracy liczyłam, że coś się zmieni, w szczególności, że tuż przed powrotem, usiedliśmy i rozpisaliśmy sobie co kto będzie robił, żebyśmy mogli też spędzić wspólnie czas. Działało to przez dwa miesiące, a potem przyszedł sezon letni. Tu Paweł leciał organizować zlot, tu szedł na piłkę z kolegami. Gdy ja chciałam pójść na pilates, musiałam iść się go zapytać o pozwolenie a on po prostu mi komunikował, że wieczorem idzie na piłkę, bo umówił się z chłopakami z pracy.
Ostatecznie nasze całe lato wyglądało tak, że ja spędzałam czas z córką po pracy, rozdzielając go na gotowanie obiadu, który książę z łaską zjadał (bo jeszcze nie zawsze miał ochotę na daną rzecz), robienie prania (Paweł swoje rozrzucał po całym mieszkaniu, a ja jeszcze za nim zbierałam i za każdym razem jak wracał z piłki, czy ze zlotu, miałam stertę jego prania) i innych czynności domowych. Wieczorem, po położeniu dziecka spać, siadałam na kanapie i nie miałam siły na nic. Jeszcze raz spróbowałam rozmowy, to powiedział mi, że nie mam prawa być zmęczona, bo mam lekką pracę biurową. Jestem specjalistą a ds. finansowych, więc muszę pilnować cyferek, bo jedynie nade mną jest dyrektor finansowy, który nie sprawdza już każdej faktury, bo jest to moje zdanie.
Oczywiście padło nieśmiertelne:
- on robi naprawy w domu (jak zatkało się WC to zamówiłam hydraulika, bo Paweł nie miał czasu i sprzętu do takiej naprawy i ostatnie co w ciągu roku wymienił to żarówka)
- on jeździ z autem do serwisu i na przeglądy (jak wspomniałam jego auto, o swoje małe miejskie pierdzikółko dbałam sama lub prosiłam ojca, aby pojechał do swojego kolegi mechanika, który był pasjonatem tej marki)
- on zarabia
- on też musi mieć czas na odstresowanie się.
I powiedział coś co pamiętam do dzisiaj. Nie jestem tą samą kobietą, pełną pasji, którą poślubił, tylko nudną kurą domową.
Rano spakowałam się i pojechałam z córką do rodziców. Wzięłam dwa dni urlopu w pracy i poprosiłam o możliwość pracy zdalnej, mówiąc, że Młoda jest chora. Nie odzywałam się do niego przez tydzień. On też nie. Nawet nie zapytał czy z córką wszystko jest okej. Jak potem powiedział na terapii, wiedział, że nie musi się martwić, bo córka była pod dobrą opieką. Wróciłam do domu po tygodniu i postanowieniem, że albo idziemy na terapię, albo się rozwodzimy, bo ja też nie chciałam wiecznego Piotrusia Pana. I chyba właśnie na tej terapii podjęłam decyzję. On się nie zmieni. On chce żyć nadal jako kawaler, mimo że sam naciskał na dziecko. Chciał mieć ciastko (rodzinę) oraz zjeść ciastko (czas po pracy na znajomych, w większości kawalerów/bezdzietnych lub osób +50, które dzieci miały odchowane).
Rozwód przeszedł burzliwie, a Paweł popisał się znajomością naszej córki, gdy przed sądem stwierdził, że chodzi ona do Smerfów (3 latki), gdy chodziła już do Gumisiów (4-5 latki). Córka trafiła pod moją opiekę, on miał zagwarantowane dwa weekendy, ale nie miałam nic przeciwko, aby po wcześniejszej informacji, zabierał ją ze sobą. Ja zostałam w naszym mieszkaniu z obowiązkiem spłaty jego udziału (mieszkanie kupiliśmy przed ślubem po 1/2). Z pomocą moich rodziców zrobiłam to od razu, bo chciałam rozliczać się z kimś komu ufam, a nie z facetem, który zaraz zmieni zdanie. Dostał swoje 150 tysięcy, a ja pełną własność mieszkania.
Zdążył jednak na mieście rozgadać, że to ja go z domu wyrzuciłam, nie płacąc tego, na co się umówiliśmy w sądzie. Jednocześnie zapomniał wspomnieć, że alimenty, które miał mi przelewać do 15 każdego miesiąca, przelewał jak mu się chciało. Córkę zabierał co drugi weekend, ale im Mała była starsza, tym mniej chciała do niego przyjeżdżać, bo jak stwierdziła, tato puszcza jej bajki i nie chce się z nią bawić. W końcu gdy córa poszła do szkoły, Paweł stwierdził, że jego zadania szkolne przerastają (1 klasa podstawówki) i że będzie zabierał córkę w soboty, żebyśmy miały czas na zadania domowe. Jednocześnie kreuje się na wspaniałego ojca, bo płaci na córkę i zabiera ją do siebie.
Wspomniałam o dziadkach od strony ojca Małej. Nigdy się nie interesowali ani nami, ani swoim synem, ani wnuczką. Dopiero gdy sprawa rozwodowa trafiła na wokandę, zaczęli robić wszystko, byleby nagle wnuczka ich pokochała. Po rozwodzie powiedziałam, że jeśli chcą mieć z nią kontakt, to nie ma problemu, ale musimy sobie wszystko wcześniej ustalić, bo muszę ją spakować, sprawdzić czy nie ma zaplanowanych aktywności, czy lekarzy. Dziadkowie kilkukrotnie pojawili mi się pod drzwiami. Raz im odmówiłam, bo wychodziłyśmy właśnie na zajęcia z angielskiego. Tak zaczęli na mnie krzyczeć na klatce, że aż sąsiad wyszedł spytać się czy mają jakiś problem.
Za to od koleżanek, które tkwią w związkach z takimi Piotrusiami, słyszę narzekania na ich mężów, a potem negują mój wybór. W końcu mój Paweł był dobry, bo przynosił pieniądze do domu, nie pił, nie bił. Chciał spędzać czas z córką (weekendowo) i one nie widzą problemu w mojej relacji, bo to co chciałam, aby robił Paweł to typowo kobiece rzeczy. Wszystko kończą zaniepokojonym "a jak ja sobie poradzę podczas remontów albo jak mi się coś zepsuje?". Zestaw narzędzi mam, a jeśli jest coś większego, to od tego są fachowcy.
Chyba jednak nie wyszło krótko więc już kończę. Nie żałuję tej decyzji, ale chyba moje otoczenie chce wzbudzić we mnie poczucie winy, abym żałowała. Co gdy mam gorszy dzień czasem im wychodzi.
Postaram się całość opowiedzieć jak najkrócej się da. Mój były mąż, dajmy na to Paweł, był człowiekiem do rany przyłóż. Zaangażowany w wiele różnych akcji charytatywnych czy dla lokalnej społeczności. Udzielał się w klubie motocyklowym, organizował zloty. Wspierał mnie w moich działaniach i myślałam, że będziemy razem aż do późnej starości. Razem wyremontowaliśmy mieszkanie, planowaliśmy wesele. Mieliśmy równy podział obowiązków i nigdy nie musiałam się go prosić o to, aby wyciągnął naczynia ze zmywarki. Jedyne czego nie robił, to nie gotował, bo miał do tego dwie lewe ręce. Aż do czasu.
Gdy byłam w ciąży jeździł ze mną po lekarzach, sklepach. Po narodzinach córki bardzo się zmienił. Stwierdził, że skoro ja jestem teraz na macierzyńskim, a on pracuje, to powinnam przejąć część obowiązków. Nie miałam nic przeciwko, bo nasza córa była mało angażująca. Sąsiedzi o tym, że urodziłam dowiedzieli się dopiero, gdy zobaczyli wózek na klatce. Przejęłam więc na siebie wszystko, od rachunków, po gotowanie i sprzątanie. Zaznaczyłam jednak, że to tylko na ten czas, gdy nie pracuję, a potem wracamy do starego podziału. Paweł zapewnił mnie, że to oczywiście tak będzie, ale teraz łatwiej jest mu zrobić zakupy na spokojnie, gdy ma świadomość, że w domu jest wszystko dobrze zrobione.
Zaczęło się od drobnych rzeczy. Tu zostawił brudne ciuchy na kanapie, tu zapomniał wjechać do sklepu po drodze z pracy, mimo że zostały mi dosłownie 3 pieluchy. Tu na chwilę musiał wyskoczyć do chłopaków z ekipy motorowej, aby pomóc coś naprawiać. Finalnie skończyło się tak, że oprócz dziecka na głowie, miałam dosłownie wszystko. I zakupy, i rachunki, i koszenie trawy. Poprosiłam go o rozmowę na temat obowiązków. Mała wtedy zaczynała już powoli chodzić, co sprawiało, że z bezproblemowego dziecka, stawała się dzieckiem, które trzeba było mieć na oku. Wszystkie moje słowa odbił argumentem, że on zarabia i utrzymuje rodzinę. Jednak zarabialiśmy wcześniej podobnie i to ja nadal ze swojej kieszeni opłacałam wszystkie opłaty (od ubezpieczenia jego samochodu, który kupił za kawalera). Gdy mu to wyrzuciłam, stwierdził, że przejmie jednak część obowiązków. I tak było przez około miesiąc.
Po powrocie do pracy liczyłam, że coś się zmieni, w szczególności, że tuż przed powrotem, usiedliśmy i rozpisaliśmy sobie co kto będzie robił, żebyśmy mogli też spędzić wspólnie czas. Działało to przez dwa miesiące, a potem przyszedł sezon letni. Tu Paweł leciał organizować zlot, tu szedł na piłkę z kolegami. Gdy ja chciałam pójść na pilates, musiałam iść się go zapytać o pozwolenie a on po prostu mi komunikował, że wieczorem idzie na piłkę, bo umówił się z chłopakami z pracy.
Ostatecznie nasze całe lato wyglądało tak, że ja spędzałam czas z córką po pracy, rozdzielając go na gotowanie obiadu, który książę z łaską zjadał (bo jeszcze nie zawsze miał ochotę na daną rzecz), robienie prania (Paweł swoje rozrzucał po całym mieszkaniu, a ja jeszcze za nim zbierałam i za każdym razem jak wracał z piłki, czy ze zlotu, miałam stertę jego prania) i innych czynności domowych. Wieczorem, po położeniu dziecka spać, siadałam na kanapie i nie miałam siły na nic. Jeszcze raz spróbowałam rozmowy, to powiedział mi, że nie mam prawa być zmęczona, bo mam lekką pracę biurową. Jestem specjalistą a ds. finansowych, więc muszę pilnować cyferek, bo jedynie nade mną jest dyrektor finansowy, który nie sprawdza już każdej faktury, bo jest to moje zdanie.
Oczywiście padło nieśmiertelne:
- on robi naprawy w domu (jak zatkało się WC to zamówiłam hydraulika, bo Paweł nie miał czasu i sprzętu do takiej naprawy i ostatnie co w ciągu roku wymienił to żarówka)
- on jeździ z autem do serwisu i na przeglądy (jak wspomniałam jego auto, o swoje małe miejskie pierdzikółko dbałam sama lub prosiłam ojca, aby pojechał do swojego kolegi mechanika, który był pasjonatem tej marki)
- on zarabia
- on też musi mieć czas na odstresowanie się.
I powiedział coś co pamiętam do dzisiaj. Nie jestem tą samą kobietą, pełną pasji, którą poślubił, tylko nudną kurą domową.
Rano spakowałam się i pojechałam z córką do rodziców. Wzięłam dwa dni urlopu w pracy i poprosiłam o możliwość pracy zdalnej, mówiąc, że Młoda jest chora. Nie odzywałam się do niego przez tydzień. On też nie. Nawet nie zapytał czy z córką wszystko jest okej. Jak potem powiedział na terapii, wiedział, że nie musi się martwić, bo córka była pod dobrą opieką. Wróciłam do domu po tygodniu i postanowieniem, że albo idziemy na terapię, albo się rozwodzimy, bo ja też nie chciałam wiecznego Piotrusia Pana. I chyba właśnie na tej terapii podjęłam decyzję. On się nie zmieni. On chce żyć nadal jako kawaler, mimo że sam naciskał na dziecko. Chciał mieć ciastko (rodzinę) oraz zjeść ciastko (czas po pracy na znajomych, w większości kawalerów/bezdzietnych lub osób +50, które dzieci miały odchowane).
Rozwód przeszedł burzliwie, a Paweł popisał się znajomością naszej córki, gdy przed sądem stwierdził, że chodzi ona do Smerfów (3 latki), gdy chodziła już do Gumisiów (4-5 latki). Córka trafiła pod moją opiekę, on miał zagwarantowane dwa weekendy, ale nie miałam nic przeciwko, aby po wcześniejszej informacji, zabierał ją ze sobą. Ja zostałam w naszym mieszkaniu z obowiązkiem spłaty jego udziału (mieszkanie kupiliśmy przed ślubem po 1/2). Z pomocą moich rodziców zrobiłam to od razu, bo chciałam rozliczać się z kimś komu ufam, a nie z facetem, który zaraz zmieni zdanie. Dostał swoje 150 tysięcy, a ja pełną własność mieszkania.
Zdążył jednak na mieście rozgadać, że to ja go z domu wyrzuciłam, nie płacąc tego, na co się umówiliśmy w sądzie. Jednocześnie zapomniał wspomnieć, że alimenty, które miał mi przelewać do 15 każdego miesiąca, przelewał jak mu się chciało. Córkę zabierał co drugi weekend, ale im Mała była starsza, tym mniej chciała do niego przyjeżdżać, bo jak stwierdziła, tato puszcza jej bajki i nie chce się z nią bawić. W końcu gdy córa poszła do szkoły, Paweł stwierdził, że jego zadania szkolne przerastają (1 klasa podstawówki) i że będzie zabierał córkę w soboty, żebyśmy miały czas na zadania domowe. Jednocześnie kreuje się na wspaniałego ojca, bo płaci na córkę i zabiera ją do siebie.
Wspomniałam o dziadkach od strony ojca Małej. Nigdy się nie interesowali ani nami, ani swoim synem, ani wnuczką. Dopiero gdy sprawa rozwodowa trafiła na wokandę, zaczęli robić wszystko, byleby nagle wnuczka ich pokochała. Po rozwodzie powiedziałam, że jeśli chcą mieć z nią kontakt, to nie ma problemu, ale musimy sobie wszystko wcześniej ustalić, bo muszę ją spakować, sprawdzić czy nie ma zaplanowanych aktywności, czy lekarzy. Dziadkowie kilkukrotnie pojawili mi się pod drzwiami. Raz im odmówiłam, bo wychodziłyśmy właśnie na zajęcia z angielskiego. Tak zaczęli na mnie krzyczeć na klatce, że aż sąsiad wyszedł spytać się czy mają jakiś problem.
Za to od koleżanek, które tkwią w związkach z takimi Piotrusiami, słyszę narzekania na ich mężów, a potem negują mój wybór. W końcu mój Paweł był dobry, bo przynosił pieniądze do domu, nie pił, nie bił. Chciał spędzać czas z córką (weekendowo) i one nie widzą problemu w mojej relacji, bo to co chciałam, aby robił Paweł to typowo kobiece rzeczy. Wszystko kończą zaniepokojonym "a jak ja sobie poradzę podczas remontów albo jak mi się coś zepsuje?". Zestaw narzędzi mam, a jeśli jest coś większego, to od tego są fachowcy.
Chyba jednak nie wyszło krótko więc już kończę. Nie żałuję tej decyzji, ale chyba moje otoczenie chce wzbudzić we mnie poczucie winy, abym żałowała. Co gdy mam gorszy dzień czasem im wychodzi.
rozwód powód
Ocena:
218
(242)
Komentarze