Dobra, historia w poczekalni o toksycznej, kontrolującej matce, która m.in. przeczytała pamiętnik córki, jak zwykle przypomniała mi.
Moja matka była osoba bardzo dominującą. I tak, kontrolowała mnie na różne sposoby, ja jednak byłam tak naiwnym i prostodusznym dzieckiem (a później dokładnie taką samą nastolatką), że tego nie dostrzegałam. Np. grzebanie w moim pokoju, w moich rzeczach. Jeśli matka stanowczo twierdziła, że ona przecież nie wchodzi do mojego pokoju i nie przegląda i nie przekłada moich rzeczy, to fakt, ze książkę zostawiłam na łóżku, a znalazłam ją na biurku, kładłam zawsze na karb mojego roztargnienia, ewentualnie później, kiedy zaczęłam się interesować tzw. "zjawiskami nadprzyrodzonymi", z wypiekami na twarzy zastanawiałam się, co powoduje przemieszczanie się przedmiotów w moim pokoju, no bo na pewno nie matka, przecież powiedziała, że nie.
Tajemnica korespondencji. Ja należę jeszcze do pokolenia, które wie, co to pisanie, wysyłanie i otrzymywanie listów, ale w sumie korespondowałam tylko z kilkoma osobami z bliskiej rodziny. Z ciotką, która była mistrzynią w pieczeniu ciast, a ja wtedy akurat miałam zajawkę na pieczenie - ona mi wysyłała przepisy, ja jej się chwaliłam, co mi się udało, lub żaliłam, co mi nie wyszło. I jeszcze z jedną czy dwoma kuzynkami, z którymi wymieniałyśmy się widokówkami - ja zbierałam z końmi, one z psami, kotami czy jeszcze z czymś tam, wiadomo, nie wysyłało się samej widokówki, tylko jeszcze krótki liścik, co tam u mnie słychać. Nie, matka nigdy nie otworzyła listu do mnie, ale gdy jakiś otrzymałam, chodziła za mną i truła "O, to od cioci Heli? No i co tam pisze? Przeczytałaś? No dlaczego jeszcze nie? No weź przeczytaj i powiedz mi, o czym pisze!". Koniec końców otwierałam ten list i czytałam jej na głos, wtedy była usatysfakcjonowana. Z listami od kuzynek było dokładnie to samo.
Na pomysł pisania pamiętnika wpadłam gdzieś w okolicach pierwszej klasy liceum. Zdążyłam opisać dosłownie kilka dni, kiedy matka się do niego dorwała. Nie wytrzymała, zareagowała natychmiast - zapewne przeczytała go do południa, kiedy ja byłam w szkole, tego dnia się nie widziałyśmy, wyszła do pracy, zanim ja wróciłam. Ale zadzwoniła do mnie z pracy (nie było komórek, zadzwoniła na domowy telefon stacjonarny). Skrytykowała zakup bluzki, na którą uzbierałam z kieszonkowego. Stanowczo zabroniła mi kupna kolczyków i przebicia uszu. I wyśmiała moje zauroczenie kolegą z wyższej klasy. Tak, to wszystko były rzeczy, które opisałam w pamiętniku.
Jeden jedyny raz w życiu miałam atak histerii. Nie pamiętam, kto zakończył rozmowę, ja czy matka. Pamiętam tylko, że siedziałam na łóżku z tym nieszczęsnym pamiętnikiem przed sobą i darłam go na drobne, coraz drobniejsze kawałeczki. Cała byłam skupiona na dwóch rzeczach - na darciu tych wstrętnych kartek i na płaczu. Ani jednej, ani drugiej czynności nie byłam w stanie zakończyć. To było okropne, palce bolały od darcia karteczek, brakowało mi oddechu od spazmatycznego łkania, ale NIE BYŁAM W STANIE PRZESTAĆ! Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, ale moje ciało mnie nie słuchało, ja naprawdę chciałam się wyciszyć, uspokoić, nie, moje ręce nadal darły strzępki karteluszek, a płuca ledwo łapały powietrze, bo płacz był ważniejszy!
Jak widać, nie udusiłam się. Przeżyłam. Było to doświadczenie, którego NIGDY nie chciałabym powtórzyć. Było to doświadczenie, z którego wyciągnęłam naukę na przyszłość - nie czytam niczego, co znajdę w pokoju Młodej. Odkładam na jej biurko, chce, to zachowa, chce to wyrzuci. Karteczki, karteluszki, zeszyciki, notesiki, notatki, korespondencje- to JEJ, nie moje. Zechce, to mi powie.
I jeszcze podsumowanie, zapewne zaskakujące dla niektórych. Tak, wiem, to było mocno toksyczne. Jedna z niewielu rzeczy z czasów młodości, którą pamiętam z taką wyrazistością aż do dzisiaj. Tylko że moja matka nie żyje od wielu lat. Nie usiądę z nią, nie powiem, jak bardzo mnie to zabolało, jak bardzo mnie wtedy skrzywdziła. I równocześnie wiem, że kochała mnie i chciała dla mnie jak najlepiej. Owszem, popełniała błędy wychowawcze - ten akurat był bardzo poważny. Ale albo jej to wybaczę i puszczę w niepamięć, albo będę się z tym męczyła do końca mojego życia, bo jej już nie ma.
Nie namawiam nikogo do wybaczania toksycznym rodzicom wszystkiego i mimo wszystko. Chciałam się tylko podzielić tym, że JA wybaczam.
Moja matka była osoba bardzo dominującą. I tak, kontrolowała mnie na różne sposoby, ja jednak byłam tak naiwnym i prostodusznym dzieckiem (a później dokładnie taką samą nastolatką), że tego nie dostrzegałam. Np. grzebanie w moim pokoju, w moich rzeczach. Jeśli matka stanowczo twierdziła, że ona przecież nie wchodzi do mojego pokoju i nie przegląda i nie przekłada moich rzeczy, to fakt, ze książkę zostawiłam na łóżku, a znalazłam ją na biurku, kładłam zawsze na karb mojego roztargnienia, ewentualnie później, kiedy zaczęłam się interesować tzw. "zjawiskami nadprzyrodzonymi", z wypiekami na twarzy zastanawiałam się, co powoduje przemieszczanie się przedmiotów w moim pokoju, no bo na pewno nie matka, przecież powiedziała, że nie.
Tajemnica korespondencji. Ja należę jeszcze do pokolenia, które wie, co to pisanie, wysyłanie i otrzymywanie listów, ale w sumie korespondowałam tylko z kilkoma osobami z bliskiej rodziny. Z ciotką, która była mistrzynią w pieczeniu ciast, a ja wtedy akurat miałam zajawkę na pieczenie - ona mi wysyłała przepisy, ja jej się chwaliłam, co mi się udało, lub żaliłam, co mi nie wyszło. I jeszcze z jedną czy dwoma kuzynkami, z którymi wymieniałyśmy się widokówkami - ja zbierałam z końmi, one z psami, kotami czy jeszcze z czymś tam, wiadomo, nie wysyłało się samej widokówki, tylko jeszcze krótki liścik, co tam u mnie słychać. Nie, matka nigdy nie otworzyła listu do mnie, ale gdy jakiś otrzymałam, chodziła za mną i truła "O, to od cioci Heli? No i co tam pisze? Przeczytałaś? No dlaczego jeszcze nie? No weź przeczytaj i powiedz mi, o czym pisze!". Koniec końców otwierałam ten list i czytałam jej na głos, wtedy była usatysfakcjonowana. Z listami od kuzynek było dokładnie to samo.
Na pomysł pisania pamiętnika wpadłam gdzieś w okolicach pierwszej klasy liceum. Zdążyłam opisać dosłownie kilka dni, kiedy matka się do niego dorwała. Nie wytrzymała, zareagowała natychmiast - zapewne przeczytała go do południa, kiedy ja byłam w szkole, tego dnia się nie widziałyśmy, wyszła do pracy, zanim ja wróciłam. Ale zadzwoniła do mnie z pracy (nie było komórek, zadzwoniła na domowy telefon stacjonarny). Skrytykowała zakup bluzki, na którą uzbierałam z kieszonkowego. Stanowczo zabroniła mi kupna kolczyków i przebicia uszu. I wyśmiała moje zauroczenie kolegą z wyższej klasy. Tak, to wszystko były rzeczy, które opisałam w pamiętniku.
Jeden jedyny raz w życiu miałam atak histerii. Nie pamiętam, kto zakończył rozmowę, ja czy matka. Pamiętam tylko, że siedziałam na łóżku z tym nieszczęsnym pamiętnikiem przed sobą i darłam go na drobne, coraz drobniejsze kawałeczki. Cała byłam skupiona na dwóch rzeczach - na darciu tych wstrętnych kartek i na płaczu. Ani jednej, ani drugiej czynności nie byłam w stanie zakończyć. To było okropne, palce bolały od darcia karteczek, brakowało mi oddechu od spazmatycznego łkania, ale NIE BYŁAM W STANIE PRZESTAĆ! Miałam wrażenie, że zaraz się uduszę, ale moje ciało mnie nie słuchało, ja naprawdę chciałam się wyciszyć, uspokoić, nie, moje ręce nadal darły strzępki karteluszek, a płuca ledwo łapały powietrze, bo płacz był ważniejszy!
Jak widać, nie udusiłam się. Przeżyłam. Było to doświadczenie, którego NIGDY nie chciałabym powtórzyć. Było to doświadczenie, z którego wyciągnęłam naukę na przyszłość - nie czytam niczego, co znajdę w pokoju Młodej. Odkładam na jej biurko, chce, to zachowa, chce to wyrzuci. Karteczki, karteluszki, zeszyciki, notesiki, notatki, korespondencje- to JEJ, nie moje. Zechce, to mi powie.
I jeszcze podsumowanie, zapewne zaskakujące dla niektórych. Tak, wiem, to było mocno toksyczne. Jedna z niewielu rzeczy z czasów młodości, którą pamiętam z taką wyrazistością aż do dzisiaj. Tylko że moja matka nie żyje od wielu lat. Nie usiądę z nią, nie powiem, jak bardzo mnie to zabolało, jak bardzo mnie wtedy skrzywdziła. I równocześnie wiem, że kochała mnie i chciała dla mnie jak najlepiej. Owszem, popełniała błędy wychowawcze - ten akurat był bardzo poważny. Ale albo jej to wybaczę i puszczę w niepamięć, albo będę się z tym męczyła do końca mojego życia, bo jej już nie ma.
Nie namawiam nikogo do wybaczania toksycznym rodzicom wszystkiego i mimo wszystko. Chciałam się tylko podzielić tym, że JA wybaczam.
relacje_rodzinne
Ocena:
158
(170)
Komentarze