Jakiś czas temu aplikowałem na stanowisko trenera w nowo powstającej siłowni.
Ważne dla historii: siłownia była już piątą czy szóstą w niewielkim, dosyć zaściankowym mieście.
Zaaplikowałem, zadzwonili, zaprosili na rozmowę.
Na rekrutacji pojawił się sam właściciel, który od początku zaznaczył, że właśnie takiej osoby jak ja potrzebuje – trenera ze stażem i pasją, a nie „instagramowych” młodzieniaszków.
Zaraz po tym „makaronie na uszy” przeszedł do sedna rozmowy, czyli zarobków. Roztoczył przede mną wizję pięciocyfrowych sum, które mogę osiągnąć, jeśli tylko zdecyduję się płacić mu 700 zł miesięcznie w ramach tzw. karnetu trenerskiego.
Duże sieciówki, zwłaszcza w większych miastach, często proponują takie rozwiązania, więc nie jest to nic nadzwyczajnego. Jednak po pierwsze – to nie była sieciówka, po drugie – takie rozwiązanie kompletnie nie pasowało do mojego miasta.
Dodatkowo, ponieważ prowadziłem zajęcia ogólnorozwojowe dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, właściciel stwierdził, że chętnie widziałby mnie również w takiej roli.
Powiedziałem, że przemyślę sprawę, na co on zapewnił, że za dwa dni na 100% do mnie zadzwoni.
Miesiąc później (!) dzwoni do mnie jego pracowniczka z pytaniem, czy chcę prowadzić zajęcia grupowe dla dzieci. Odpowiedziałem, że tak, ale pod warunkiem, że nie będę musiał kupować pakietu trenerskiego. Zapewniła mnie, że podpisujemy umowę, a stawkę poznam na spotkaniu z szefem.
Pojechałem. Oczywiście musiałem czekać, bo się spóźnił. Porozmawialiśmy – nawet miło.
W trakcie rozmowy padło pytanie, czy mógłbym prowadzić także zajęcia grupowe dla dorosłych. Odpowiedziałem, że nigdy tego nie robiłem.
„Nic nie szkodzi, mamy koordynatora, który przyjedzie i wszystkiego pana nauczy.”
No, okej.
„Zadzwonię do pana najpóźniej pojutrze.”
Tydzień później (!) dzwoni żona właściciela i pyta, czy pasują mi wtorki i piątki o 18:30, żebym prowadził zajęcia grupowe dla dorosłych.
Hola, hola. Miały być zajęcia dla dzieci!
Pani stwierdza, że będą, ale nie teraz – na razie dla dorosłych.
Odpowiadam, że miałem najpierw zostać przeszkolony.
„Tak, tak, już umawiam pana z panem Andrzejem. Najpóźniej do wieczora oddzwonię.”
Trzy dni później, o 9:00 rano, dostaję wiadomość na Messengerze od właściciela:
„Za godzinę będzie pan Andrzej, czy da Pan radę przyjść na godzinkę, dwie.”
Odpisuję, że nie mogę, bo właśnie wychodzę na umówiony trening z podopieczną. Proszę o większy zapas czasowy.
"Ok. Dziękuję za szybką odpowiedź".
Kilka dni później, o 23:00 (!), znów na Messengerze dostaję od szefa wiadomość:
„Widzę, że nie zdecydował się pan dołączyć. No szkoda. Zapraszam w przyszłości.”
WTF?!
Ważne dla historii: siłownia była już piątą czy szóstą w niewielkim, dosyć zaściankowym mieście.
Zaaplikowałem, zadzwonili, zaprosili na rozmowę.
Na rekrutacji pojawił się sam właściciel, który od początku zaznaczył, że właśnie takiej osoby jak ja potrzebuje – trenera ze stażem i pasją, a nie „instagramowych” młodzieniaszków.
Zaraz po tym „makaronie na uszy” przeszedł do sedna rozmowy, czyli zarobków. Roztoczył przede mną wizję pięciocyfrowych sum, które mogę osiągnąć, jeśli tylko zdecyduję się płacić mu 700 zł miesięcznie w ramach tzw. karnetu trenerskiego.
Duże sieciówki, zwłaszcza w większych miastach, często proponują takie rozwiązania, więc nie jest to nic nadzwyczajnego. Jednak po pierwsze – to nie była sieciówka, po drugie – takie rozwiązanie kompletnie nie pasowało do mojego miasta.
Dodatkowo, ponieważ prowadziłem zajęcia ogólnorozwojowe dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, właściciel stwierdził, że chętnie widziałby mnie również w takiej roli.
Powiedziałem, że przemyślę sprawę, na co on zapewnił, że za dwa dni na 100% do mnie zadzwoni.
Miesiąc później (!) dzwoni do mnie jego pracowniczka z pytaniem, czy chcę prowadzić zajęcia grupowe dla dzieci. Odpowiedziałem, że tak, ale pod warunkiem, że nie będę musiał kupować pakietu trenerskiego. Zapewniła mnie, że podpisujemy umowę, a stawkę poznam na spotkaniu z szefem.
Pojechałem. Oczywiście musiałem czekać, bo się spóźnił. Porozmawialiśmy – nawet miło.
W trakcie rozmowy padło pytanie, czy mógłbym prowadzić także zajęcia grupowe dla dorosłych. Odpowiedziałem, że nigdy tego nie robiłem.
„Nic nie szkodzi, mamy koordynatora, który przyjedzie i wszystkiego pana nauczy.”
No, okej.
„Zadzwonię do pana najpóźniej pojutrze.”
Tydzień później (!) dzwoni żona właściciela i pyta, czy pasują mi wtorki i piątki o 18:30, żebym prowadził zajęcia grupowe dla dorosłych.
Hola, hola. Miały być zajęcia dla dzieci!
Pani stwierdza, że będą, ale nie teraz – na razie dla dorosłych.
Odpowiadam, że miałem najpierw zostać przeszkolony.
„Tak, tak, już umawiam pana z panem Andrzejem. Najpóźniej do wieczora oddzwonię.”
Trzy dni później, o 9:00 rano, dostaję wiadomość na Messengerze od właściciela:
„Za godzinę będzie pan Andrzej, czy da Pan radę przyjść na godzinkę, dwie.”
Odpisuję, że nie mogę, bo właśnie wychodzę na umówiony trening z podopieczną. Proszę o większy zapas czasowy.
"Ok. Dziękuję za szybką odpowiedź".
Kilka dni później, o 23:00 (!), znów na Messengerze dostaję od szefa wiadomość:
„Widzę, że nie zdecydował się pan dołączyć. No szkoda. Zapraszam w przyszłości.”
WTF?!
Ocena:
118
(124)
Komentarze