"Dzień po ślubie. Dzień sądu."
Opowiem Wam jedną z wielu historii z moją byłą żoną.
Był piękny wrześniowy dzień – pogoda idealna, kościół jak z bajki, wesele takie, że każdemu nogi bolały do dziś. Impreza trwała do białego rana, a ja – jak przystało na gospodarza – spałem może ze dwie godziny, bo trzeba było ogarniać śniadanie, gości, jedzenie, rozliczenia i całą tę po weselną logistykę.
Wynająłem wielki, piękny dom w górach dla gości i rodziny, gdzieś musieli spać i tam też był drugi dzień wesela tylko dla najbliższych. Jacuzzi, lodówka pełna, widoki jak z pocztówki, wieczorem dmuchańce dla dzieci. Byłem dumny. Wszystko grało. No prawie wszystko.
Tu właśnie zaczyna się moje małe, prywatne piekiełko.
Zapomniałem, że ożeniłem się z osobą, która sama nic nie potrafi zrobić, a jej sposób radzenia sobie z rzeczywistością to histeria.
Siedzimy sobie z rodziną (moją i jej), szwedzki stół, atmosfera luźna, domowa. Muzyka gra, ludzie rozmawiają. Sielanka. No ale nie dla wszystkich.
Gdy impreza zaczęła się powoli wygaszać, część osób – w tym moja siostra i ja – zabraliśmy się za sprzątanie. Trzeba było spakować dmuchańce, rozdać jedzenie, zmyć naczynia. Klasyka.
I nagle woła mnie siostra. Drży ze złości. Czemu? Bo mojej świeżo poślubionej tfu tfu żonie, trzęsą się ręce z nerwów przy myciu naczyń. Przyszedłem, ona poszła do pokoju, zamknęła się, kazała mi „wypie***ć”, odpaliła płacz, histerię, focha 10. stopnia. A dlaczego? Nikt nie wie. Do dziś.
A ja, naiwny, myślałem że to normalne. Że tak wygląda małżeństwo. Przynajmniej tak wyglądała relacja z nią normalnie, dzień jak co dzień. Dopiero później – po terapii, lekach i kilku kubełkach zimnej wody – zrozumiałem, że to nie „miłość z problemami”, tylko czyste emocjonalne piekło.
Wieczorem część gości jeszcze siedziała – podgrzaliśmy jacuzzi, siedzimy, rozmawiamy. No i znowu – nie po jej myśli. Bo jak to tak – ona cierpi, zamknięta w pokoju (z nieznanych powodów), a my się jeszcze bawimy?! Na własnym weselu?! Skandal.
Obwieściła, że zabiera auto (wypożyczone, którym nawet nie potrafiła jechać – też oczywiście moja wina), wsiadła i pojechała. Impreza dla mnie się skończyła.
Rano – pytania: gdzie panna młoda? Ja: „Pojechała do domu coś załatwić.” Ludzie kupili wersję, pożegnali się, chcieli jeszcze się z nią zobaczyć, więc jedziemy do jej rodzinnego domu.
Moi znajomi i rodzina wyszli do ogrodu, robią kawę, rozmowy, śmiechy… A ja wchodzę do środka i co widzę? Żona przy stole, ryczy. Pytam: „Co się stało, słońce?”
I tutaj zaczyna się moje piekło, piekło którego nie życzę wrogowi, które w najczarniejszych snach mi się nie śniło.
Wtedy wchodzi ona – piekielna matka panny młodej. Zaczyna jazdę: że zostawiłem żonę, że jak mogłem, że jak można było się bawić, gdy ona tak cierpi.
Dlaczego? Bo – trzymajcie się – nie nosiłem talerzyków i nie siedziałem przy niej cały czas. Serio. Tyle.
Byłem gospodarzem. Siedziałem z różnymi gośćmi, ogarniałem, sprzątałem, pomagałem. Ale nie – miałem siedzieć przy jej boku i zabawiać ją i jej gości, bo ona sama nie potrafi nawet rozmowy zacząć z własnymi znajomymi.
Sytuacja eskaluje. Moja siostra staje w mojej obronie, ale to nic nie daje. Teściowa rozgania towarzystwo – jak oni mogą się śmiać, kiedy tu taka tragedia?!
(Przypominam: tragedia = nie siedziałem przy żonie i nie przynosiłem talerzyków gościom i nie byłem prywatnym błaznem mojej tfu tfu księżniczki- żony)
Rodzina się zbiera, wyjeżdża. Ja zostaję sam. Teściowa oczywiście nie pomoże. Wszystkie resztki jedzenia do kosza. Ja jadę ogarniać domek, musiałem czymś się zająć. Bo moja tfu tfu żona też zebrała się i pojechała gdzieś w cholerę.
Siedzę w domku, sprzątam po gościach. Wtedy zjawia się ona. Rzuca mi obrączką, krzyczy, że żałuje, że dała się omotać, że po co jej to wszystko było. (Serio? Po DWÓCH dniach małżeństwa?!)
Krzyki, histerie, wyzwiska, ja czułem się winny, bo doskonale przez tyle czasu wykształciła we mnie mechanizm w którym się obwiniałem.
Potem pojechała do domku, ochłonęła. Zaczęła rozmawiać ze mną normalnie, sama czuła się, że odwaliła niezły numer i wstyd. Pogodziliśmy się – w cudzysłowie. Ale przez miesiące jeszcze słyszałem, „jak ją potraktowałem”.
A więc reasumując – po długich rozmowach z rodziną, terapeutą i przyjaciółmi: to wszystko wydarzyło się, bo nie siedziałem przy niej na imprezie. Nie spełniłem roli nadwornego błazna, nie zabawiałem jej znajomych, nie nosiłem talerzyków.
Jak do tego doszło, że wziąłem z nią ślub? Długie lata mojej naiwności, trudnego dzieciństwa, braku granic i wiary, że „tak trzeba”. Dziś już wiem, że nie trzeba. Dziś jestem innym człowiekiem, w innym miejscu – szczęśliwym, spokojnym, wolnym od emocjonalnego terroru.
Ale są tego plusy, już nigdy więcej nie pozwolę komukolwiek wejść mi do mojej głowy i ustawiać w niej co i jak chce. A do tego bardzo zacieśniły się moje więzi rodzinne i przyjacielskie. Jestem im wszystkim wdzięczny po grób i nigdy nie zapomnę im tego wsparcia, tej całej drogi, której ta historia to dopiero początek.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak wyglądał rozwód i co wyprawia moja eks – dajcie znać. To dopiero jazda.
Opowiem Wam jedną z wielu historii z moją byłą żoną.
Był piękny wrześniowy dzień – pogoda idealna, kościół jak z bajki, wesele takie, że każdemu nogi bolały do dziś. Impreza trwała do białego rana, a ja – jak przystało na gospodarza – spałem może ze dwie godziny, bo trzeba było ogarniać śniadanie, gości, jedzenie, rozliczenia i całą tę po weselną logistykę.
Wynająłem wielki, piękny dom w górach dla gości i rodziny, gdzieś musieli spać i tam też był drugi dzień wesela tylko dla najbliższych. Jacuzzi, lodówka pełna, widoki jak z pocztówki, wieczorem dmuchańce dla dzieci. Byłem dumny. Wszystko grało. No prawie wszystko.
Tu właśnie zaczyna się moje małe, prywatne piekiełko.
Zapomniałem, że ożeniłem się z osobą, która sama nic nie potrafi zrobić, a jej sposób radzenia sobie z rzeczywistością to histeria.
Siedzimy sobie z rodziną (moją i jej), szwedzki stół, atmosfera luźna, domowa. Muzyka gra, ludzie rozmawiają. Sielanka. No ale nie dla wszystkich.
Gdy impreza zaczęła się powoli wygaszać, część osób – w tym moja siostra i ja – zabraliśmy się za sprzątanie. Trzeba było spakować dmuchańce, rozdać jedzenie, zmyć naczynia. Klasyka.
I nagle woła mnie siostra. Drży ze złości. Czemu? Bo mojej świeżo poślubionej tfu tfu żonie, trzęsą się ręce z nerwów przy myciu naczyń. Przyszedłem, ona poszła do pokoju, zamknęła się, kazała mi „wypie***ć”, odpaliła płacz, histerię, focha 10. stopnia. A dlaczego? Nikt nie wie. Do dziś.
A ja, naiwny, myślałem że to normalne. Że tak wygląda małżeństwo. Przynajmniej tak wyglądała relacja z nią normalnie, dzień jak co dzień. Dopiero później – po terapii, lekach i kilku kubełkach zimnej wody – zrozumiałem, że to nie „miłość z problemami”, tylko czyste emocjonalne piekło.
Wieczorem część gości jeszcze siedziała – podgrzaliśmy jacuzzi, siedzimy, rozmawiamy. No i znowu – nie po jej myśli. Bo jak to tak – ona cierpi, zamknięta w pokoju (z nieznanych powodów), a my się jeszcze bawimy?! Na własnym weselu?! Skandal.
Obwieściła, że zabiera auto (wypożyczone, którym nawet nie potrafiła jechać – też oczywiście moja wina), wsiadła i pojechała. Impreza dla mnie się skończyła.
Rano – pytania: gdzie panna młoda? Ja: „Pojechała do domu coś załatwić.” Ludzie kupili wersję, pożegnali się, chcieli jeszcze się z nią zobaczyć, więc jedziemy do jej rodzinnego domu.
Moi znajomi i rodzina wyszli do ogrodu, robią kawę, rozmowy, śmiechy… A ja wchodzę do środka i co widzę? Żona przy stole, ryczy. Pytam: „Co się stało, słońce?”
I tutaj zaczyna się moje piekło, piekło którego nie życzę wrogowi, które w najczarniejszych snach mi się nie śniło.
Wtedy wchodzi ona – piekielna matka panny młodej. Zaczyna jazdę: że zostawiłem żonę, że jak mogłem, że jak można było się bawić, gdy ona tak cierpi.
Dlaczego? Bo – trzymajcie się – nie nosiłem talerzyków i nie siedziałem przy niej cały czas. Serio. Tyle.
Byłem gospodarzem. Siedziałem z różnymi gośćmi, ogarniałem, sprzątałem, pomagałem. Ale nie – miałem siedzieć przy jej boku i zabawiać ją i jej gości, bo ona sama nie potrafi nawet rozmowy zacząć z własnymi znajomymi.
Sytuacja eskaluje. Moja siostra staje w mojej obronie, ale to nic nie daje. Teściowa rozgania towarzystwo – jak oni mogą się śmiać, kiedy tu taka tragedia?!
(Przypominam: tragedia = nie siedziałem przy żonie i nie przynosiłem talerzyków gościom i nie byłem prywatnym błaznem mojej tfu tfu księżniczki- żony)
Rodzina się zbiera, wyjeżdża. Ja zostaję sam. Teściowa oczywiście nie pomoże. Wszystkie resztki jedzenia do kosza. Ja jadę ogarniać domek, musiałem czymś się zająć. Bo moja tfu tfu żona też zebrała się i pojechała gdzieś w cholerę.
Siedzę w domku, sprzątam po gościach. Wtedy zjawia się ona. Rzuca mi obrączką, krzyczy, że żałuje, że dała się omotać, że po co jej to wszystko było. (Serio? Po DWÓCH dniach małżeństwa?!)
Krzyki, histerie, wyzwiska, ja czułem się winny, bo doskonale przez tyle czasu wykształciła we mnie mechanizm w którym się obwiniałem.
Potem pojechała do domku, ochłonęła. Zaczęła rozmawiać ze mną normalnie, sama czuła się, że odwaliła niezły numer i wstyd. Pogodziliśmy się – w cudzysłowie. Ale przez miesiące jeszcze słyszałem, „jak ją potraktowałem”.
A więc reasumując – po długich rozmowach z rodziną, terapeutą i przyjaciółmi: to wszystko wydarzyło się, bo nie siedziałem przy niej na imprezie. Nie spełniłem roli nadwornego błazna, nie zabawiałem jej znajomych, nie nosiłem talerzyków.
Jak do tego doszło, że wziąłem z nią ślub? Długie lata mojej naiwności, trudnego dzieciństwa, braku granic i wiary, że „tak trzeba”. Dziś już wiem, że nie trzeba. Dziś jestem innym człowiekiem, w innym miejscu – szczęśliwym, spokojnym, wolnym od emocjonalnego terroru.
Ale są tego plusy, już nigdy więcej nie pozwolę komukolwiek wejść mi do mojej głowy i ustawiać w niej co i jak chce. A do tego bardzo zacieśniły się moje więzi rodzinne i przyjacielskie. Jestem im wszystkim wdzięczny po grób i nigdy nie zapomnę im tego wsparcia, tej całej drogi, której ta historia to dopiero początek.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak wyglądał rozwód i co wyprawia moja eks – dajcie znać. To dopiero jazda.
wesele
Ocena:
232
(256)
Komentarze