Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#90415

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prawdopodobnie dodaję tę historię za wcześnie, bo jeszcze nie mam oficjalnej diagnozy, ale od paru dni mnie nosi.

Moja córka, obecnie dwunastoletnia, wyraźnie przeżywa jakieś problemy. Odkąd poszła do szkoły z roku na rok jest coraz gorzej, coraz trudniej. Ma kłopoty, żeby w ogóle zmusić się do nauki. Odnoszę wrażenie, że ona samą siebie za uszy przeciąga z klasy do klasy, przy OGROMNYM wsparciu obecnych nauczycieli.

Byłam z nią w poradni PP, zrobili kilka testów i dali obowiązkowe skierowanie do psychiatry. Psychiatra pogadał, popatrzył, dał papierek, że wszystko ok. Psycholog z poradni pogadał, popatrzył, przeczytał papierek od psychiatry i wystawił opinię. Opinię na ludzki język można przetłumaczyć mniej więcej tak:
"Uczennica bystra, inteligentna, wygadana, ale leniwa i niedopilnowana. Pilnować, nie popuszczać, będzie lepiej."

Zaczęłam "pilnować, nie popuszczać". I ona i ja męczyłyśmy się tym strasznie, nie wiedziałam dlaczego. Histerie, wrzaski, były na porządku dziennym. W szkole nauczyciele raportowali to samo, a nawet gorzej, bo do mnie przynajmniej dzieciak nie mówi, że "lepiej żebym się już w ogóle nie odzywała".

Zaczęłam szukać rady na własną rękę. Zupełnie przypadkiem trafiłam na tiktoku na filmik pokazujący, jak wygląda ADHD u osób dorosłych. Zainteresowało mnie to, zaczęłam się zagłębiać w ten temat. Wyszło mi, że zarówno ja, jak i moja córka możemy mieć ADHD. Nie to najbardziej stereotypowe, bo stereotypowy dzieciak z ADHD to chłopiec rozwalający wszystko dookoła, tylko inną postać. Bo są trzy postacie ADHD, jak się dowiedziałam.

Postanowiłam iść do psychologa prywatnie. Znalazłam odpowiednie miejsce, zasiadłam w fotelu naprzeciwko prześlicznej kobiety, chwilę pogadałyśmy, a potem przeczytałam jej na głos opinię od wychowawcy. Sama nie chciała czytać, bo "zajmie się papierami, a powinna mną" a ja wiedziałam, że wychowawczyni ujęła wszystkie objawy zwięźle i konkretnie, czego ja nigdy nie umiałam.

Przy każdym zdaniu pani psycholog kiwała głową i powtarzała "klasyczne ADHD. Książkowe objawy. No tak. Książkowe". Rozmowę zakończyłyśmy konkluzją, że potrzebna terapia i najprawdopodobniej leki. Najlepiej nam obydwóm. A w ogóle to dziwne, że w poradni PP nie rozpoznali ADHD po tak OCZYWISTYCH I KSIĄŻKOWYCH objawach. Następna wizyta już z dzieckiem, zaczniemy się zastanawiać nad terapią.

I wyjaśnijcie mi proszę, jak to jest: Płaci człowiek podatki, płaci składki. A jak chce, żeby go zdiagnozowali i zaczęli leczyć, to i tak musi iść prywatnie...

poradnia adhd

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 122 (142)

#90420

przez ~Xyz12345679082 ·
| Do ulubionych
Poprzednie historię o placach zabaw, przypomniały mi nasze przeboje z naszym placem.

Mieszkam na nowym osiedlu. Nazwijmy je prestiżowym, bo mamy dość sporo zieleni oraz duży plac zabaw, jak na dzisiejsze standardy. Cena lokalu była przez to również odpowiednio wyższa od innych w okolicy. Ale biorąc kredyt nie chciałam spoglądać na betonowy parking i w okna sąsiada z takiej odległości, że jestem w stanie powiedzieć czy dzisiaj się ogolił czy nie. Pozostałe mieszkania w okolicy to typowe betonowe bloki bez placów zabaw albo z placem zabaw na zasadzie jednego bujaka.

Sama nasza wspólnota rozszerzyła plac zabaw o huśtawkę i koniki, gdy mieliśmy wcześniej domek ze zjeżdżalnią oraz piaskownicę. Na placu zabaw mieliśmy komunalne zabawki- ktoś przyniósł piłkę, ktoś zestaw do kopania w piasku, ktoś inny samochodziki. Ktoś załatwił domek dla dzieciaków z grup zero-waste i też postawił dla używania przez ogół. Jakaś matka przyniosła tablice na kredę, mówiąc że jej dziecko już wyrosło. Każdy przychodził, pobawił się i zostawiał na miejscu.

Najpierw mieliśmy problemy z zarządcą, który stwierdził, że mamy te elementy usunąć, bo sam je wyrzuci, gdyż nie są elementem placu zabaw. Na zebraniu kazaliśmy się odwalić od tych zabawek, bo w końcu to nasz teren, a z zabawek korzystają wszystkie dzieci na osiedlu. Zarządcę zmieniliśmy jakąś chwilę później, bo wydawało mu się, że to jego teren i on może nam dyktować co możemy, a co nie, gdy my chcieliśmy mieć tylko regulacje zgodne z prawem i przepisami. Np. na organizowanego oddolnie przez nas grilla integracyjnego dla mieszkańców (dosłownie zrobiliśmy sobie piknik gdy covid zelżał, aby się poznać- jesteśmy w większości w młodym, podobnym wieku), chciał złożyć donos na straż pożarną, gdy żaden z mieszkańców nie skarżył się do niego.

Wracając do placu zabaw- wieść o takim wyposażonym placu zabaw poszła na inne osiedla i zaczęły się wizyty dzieciaków spoza naszego miejsca zamieszkania. Z początku nie mieliśmy nic przeciwko, bo w naszej okolicy nie ma ogólnodostępnego placu zabaw. Ale gdy zaczęły się momenty takie, że plac zabaw był pełen dzieci spoza osiedla, a nasze nie miały się jak bawić na swoim placu zabaw, wystawiliśmy karteczkę, aby uszanować mieszkańców osiedla i starać się tak bawić, aby każde dziecko miało szansę się pobawić na danej zabawce.

Zaczęły nam ginąć zabawki komunalne. Tu piłka, tu grabki i zauważyliśmy, że niektóre matki wręcz zachęcały dzieci do opuszczenia placu zabaw tekstami "to weź X i idziemy". Myśleliśmy, że je oddadzą, ale ginęły. W końcu padła decyzja na zebraniu- grodzimy się. Mieliśmy wcześniej tylko szlaban na wjeździe, żeby nikt nie parkował nam na naszej zieleni (bo to już na etapie odbierania mieszkań zauważyliśmy, że osoby wjeżdżają na nasz trawnik, a potem idą na osiedle obok, gdy my parkowaliśmy w naszej hali). Jednak dla bezpieczeństwa i zmniejszenia ryzyka odwiedzania nas przez dziki i lisy (mamy łąki tuż obok bloków), stwierdziliśmy że się odgradzamy. Nikt wtedy o placu zabaw nie myślał.

Ogrodzenie powstało i zaczęło się dzwonienie domofonem "bo my chcieliśmy na plac zabaw". Ludzie przestali otwierać, nowy zarządca wywiesił informacje, że to teren prywatny. Przychodziły tylko znajomi naszych dzieci.

I wiecie co? Problem się skończył. Przestały ginąć rzeczy, każdy mógł się pobawić na zjeżdżalni, czy huśtawce. Nigdy nie byłam zwolennikiem grodzenia się od innych, jako dziecko wychowane na PRLowskich blokowiskach, ale tym razem mam pewność, że gdy przyjdę z córką na plac zabaw i zostawimy dla wszystkich foremki, to one jutro tam będą.

plac zabaw

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (184)

#90422

przez ~robiepazy ·
| Do ulubionych
Wpis będzie pewnie kontrowersyjny, po prostu mam ból tylnej części ciała, ale uważam, że uzasadniony i muszę się podzielić obserwacją pewnego zjawiska.

Miejsce akcji: średniej wielkości miasto w centralnej Polsce. Jeszcze przed wojną mieliśmy tu sporo Ukraińców i wszystko spoko, ludzie jak ludzie, w większości legalnie pracujący, uczący się języka, studiujący, zakładający rodziny - nie wyróżniający się na tle innych mieszkańców miasta. Jak i wszędzie indziej w Polsce, ponad rok temu Ukraińców, a głównie Ukrainek w mieście przybyło. Mieszkańcy pomagali, udostępniali mieszkania, pokoje, zbierali dary, pieniądze, pomagali ogarnąć sprawy urzędowe, opiekę dla dzieci, pracę...

No właśnie, pracę. O pracy będzie. Najpierw pojawiały się wpisy i ogłoszenia na lokalnych grupach, że pani Luda czy pani Wiera nie chce być na utrzymaniu obcych ludzi i chce dorobić trochę grosza lepiąc pierogi, sprzątając, opiekując się dziećmi czy osobami starszymi. Wspaniale, brawo, cudownie, że nie chce nic za darmo, godne pochwały. Taki stan zachwytu trwał jakiś czas, aż po kilku miesiącach zaczęły pojawiać się pierwsze sceptyczne głosy - okazuje się, że na przykład pani Olena niby lepi dorywczo pierożki w domowych warunkach, ale na pierożki trzeba się zapisać dwa tygodnie w przód, bo tyle ma zamówień. No więc pojawiają się pierwsze sugestie, że skoro biznes tak się kręci, to może czas go zalegalizować? Oczywiście, takie głosy natychmiast są uciszane pytaniami typu, czy dany komentator chciałby się zamienić z kobietą uciekającą przed wojną.

Podobnie sprzątanie - dorabiająca sobie tak pani Oksana ma jeszcze ostatnie dwa wolne terminy w środę rano i czwartek po południu, serdecznie zaprasza do kontaktu. Pytania o to, czy wystawia rachunki natychmiast torpedowane są tekstami o wścibstwie i konfidenctwie. I tak to się wesoło nadal kręci.

Żeby było jasne - znam wiele Ukrainek (kto obecnie nie zna) i wiem, że wiele z nich poszło legalnie do pracy, ale jednak biznesy w szarej strefie kwitną. Od samych Ukrainek wiem, że mają koleżanki, które najlepiej opisuje podany schemat: przyjechać, skorzystać, ile się da z państwowej pomocy i dobroci ludzi - wysłać dzieci do przedszkola/szkoły - rozkręcić jakiś biznes na czarno - brać wszystkie możliwe pomoce i dodatki, jednocześnie zarabiając bez płacenia podatków i ZUSu - biznes życia! A Ukrainki (i Ukraińcy), którzy legalnie tu pracują często od wielu lat i budowali legalnie swoje biznesy od podstaw są rozgoryczeni postawą swoich rodaczek, które robią im gębę. O Polakach nie wspominając.

I tak, mam ból tyłka, pracuję w salonie kosmetycznym. Od początku zeszłego roku salon już dwa razy podnosił ceny, a i tak na pojedynczym zabiegu zarabiamy mniej niż dwa lata temu, tak nominalnie jak i realnie. Szefowa nie chce nagle podnosić cen o 100% w stosunku do cen sprzed roku, a realnie powinna, żeby mieć taki sam zysk. Obecnie w salonie uzupełnienie żelu, czyli najbardziej popularna usługa, jaką wykonuję kosztuje 120zł. Tymczasem pani Luda robiąca to hobbystycznie, ale w sumie pełnoetatowo w domowych warunkach bierze 70zł. I nadal zarabia na tym, więcej niż my.

Stałych klientów nie straciliśmy, ale ubyło już klientek, które przychodziły nieregularnie lub z przypadku. Są też takie, które nagle przez kilka miesięcy się nie pojawiały i wszystkie same z siebie nagle zaczynają się tłumaczyć, że wyjechały na kilka miesięcy - co ciekawe, prawie wszystkie wróciły z grzybicą. Szefowa miała klientkę, która przyszła do niej niby na uzupełnienie rzęs - niestety, została odesłana z kwitkiem, gdyż de facto rzęsy to był już przypadek dla lekarza, a nie do uzupełnienia. Były poklejone byle jak klejem, który najprawdopodobniej nie był nawet klejem do rzęs, a klientka ewidentnie miała jakąś infekcję oczu i została w te pędy wyproszona z salonu. To ta sama pani, która dwa miesiące wcześniej narzekała na nasze wysokie ceny, a potem polecała w okolicy fantastyczną dziewczynę z Ukrainy, która rzęsy dokleja za pół ceny.

W tej kwestii chcę też powiedzieć, że takie domowe biznesy prowadzą też Polki, zawsze były i zawsze będą tacy ludzi, ale nie sposób nie zauważyć, że takich biznesów namnożyło się wraz z falą uchodźców.

Inna sprawa - znajoma z Ukrainy od kilku lat prowadzi w Polsce legalną działalność, serwis sprzątający. Obecnie liczy ok.50zł za godzinę. Jest mocno niepocieszona - po wybuchu wojny chciała pomóc rodaczkom, proponowała pracę, większość nie chciała legalnego zatrudnienia. Pracę przyjęły dwie, obydwie próbowały jej podebrać klientów. Poza tym jej biznes spowalnia, bo pojawia się mnóstwo ogłoszeń pań z Ukrainy, które tę samą robotę wykonają za 25zł/h. Bez rachunku, oczywiście.

Nie traktujcie tego jako atak na Ukraińców, bo serio nic do nich nie mam. Ale nie chcę zamykać oczu na bezczelne wykorzystywanie sytuacji i oszukiwanie nas podatników. Rozumiem, że każdy orze jak może, ale z relacji samych znajomych Ukrainek wynika, że wiele z tych kobiet nie uciekło przed wojną, tylko skorzystało z sytuacji, aby na preferencyjnych warunkach wyemigrować do Polski i wydoić jak najwięcej. Nie wolno ich skrytykować, na nic zwrócić uwagi, bo od razu lecą wyzwiska ruski troll, ruska onuca. To jest irytujące - uczciwy przedsiębiorca jest dojeżdżany przez skarbówkę za jedną źle wystawioną fakturę, a jest z każdej strony przyzwolenie na ukraińską szarą strefę.

Obawiam się, że odbije się nam to czkawką.

byznes is

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (196)

#90421

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia singri https://piekielni.pl/90415#comments, a zwłaszcza niektóre komentarze pod nią, przypomniały mi zdarzenie z wczesnego dzieciństwa Młodej. Od razu mówię, że sytuacja nie jest w pełni analogiczna, bo nie chodziło o diagnozę lekarską, ale owszem, problem został rozwiązany po jednej rozmowie telefonicznej, więc postawienie diagnozy po jednej wizycie/rozmowie (zwłaszcza że i tu, i tam objawy były "książkowe"), jest możliwe.

W wieku niecałych dwóch lat w Młodą "diabeł wstąpił". Moje grzeczne, spokojne dziecko w niedługim czasie przeistoczyło się w rozwrzeszczanego, upartego i wiecznie niezadowolonego potworka, moje metody wychowawcze nie przynosiły żadnych efektów (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), postanowiłam więc szukać pomocy. Wybór był prosty, zadzwoniłam do instytucji, w której zaledwie rok wcześniej odbywałam praktyki studenckie, poprosiłam o rozmowę z dowolnym psychologiem dziecięcym, pani psycholog mnie pamiętała, ja ją również, więc rozmowa przebiegała bez większych problemów.

Poopowiadałam, jak to Młoda się zachowuje, z czym mamy problem i na koniec zadałam pełne rozpaczy pytanie "Co robię źle? Dlaczego Młoda taka jest, gdzie popełniam błędy wychowawcze, co mam robić???". W odpowiedzi usłyszałam cichutki śmiech z słuchawki telefonicznej i wypowiedziane żartobliwym tonem stwierdzenie: "No, pani Xynthio, ja chyba muszę się skontaktować z dr Iksińską, żeby anulowała pani tę ocenę bdb z psychologii rozwojowej...".

Na hasło "psychologia rozwojowa" otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu i już wiedziałam, jednak wolałam się upewnić:

- To znaczy... Bunt dwulatka?

- Dokładnie. Klasyczny, podręcznikowy przykład. Pewnie jeszcze...

Te trzy kropeczki oznaczają dłuższą wypowiedź pani psycholog, która zaczęła mi wymieniać inne zachowania Młodej, o których nie zdążyłam jej opowiedzieć, ja mogłam tylko słuchać, przytakiwać, a w tym czasie wszystko układało mi się w logiczną całość. To nie choroba, nie zaburzenia, nie błędy wychowawcze, tylko normalny etap rozwoju, który minie. Oczywiście, należy tego pilnować, kontrolować i odpowiednio reagować (albo i nie, w niektórych sytuacjach najlepszą reakcją jest brak reakcji), ale jednak tę ulgę, że nie jestem najgorszą matką świata, a moje dziecko nie jest wcielonym złem, pamiętam do dzisiaj.

Pytacie gdzie piekielność? Bo jak na razie to historia może długa, ale nadal raczej nadająca się na komentarz pod historią singri? Otóż chciałam wskazać dwie, każdą będącą przegięciem w inną stronę:

Pierwsza - "wieszanie psów" na matkach, których dzieci zachowują się niegrzecznie. Jeśli jest to dziecko w okolicy dwóch lat, to nie jest to niewychowane dziecko, tylko dziecko w okresie buntu rozwojowego. Komentarze typu "jakie niegrzeczne dziecko", albo "wzięłabyś się może za wychowywanie tego dziecka" są bez sensu i nie spowodują nic z wyjątkiem poczucia winy i bezsilności u danej matki. No bo jak to, ja moje dziecko wychowuję, reaguję na niewłaściwe zachowania, tłumaczę, stosuję konsekwencje i nic nie działa!!! Działa. Tylko powoli i z opóźnieniem. Nie ma co liczyć na to, że jeśli trzy razy damy odczuć dwulatkowi niestosowność jego danego zachowania, to on tego czwarty raz nie zrobi. Zrobi to czwarty raz. I czternasty. I czterdziesty. Tak, w końcu do niego dotrze, że tak nie wolno się zachowywać, ale serio, nie już za czwartym razem.

I druga piekielność, dokładnie odwrotna - matki, a raczej madki, tłumaczące zachowania dzieci "bo on tak ma, on taki jest". Nie, to nie on taki jest, tylko przegapiłaś, przeoczyłaś pewien etap rozwoju (fakt, dosyć trudny), nie chciało ci się reagować (bo łatwiej dla "świętego spokoju" ustąpić dziecku, zwłaszcza że żądania dziecka zazwyczaj nie są wygórowane), więc dziecko stosuje zachowania, które przynoszą efekty. Serio, jak widzę pięcio- czy sześciolatka, który rzuca się na ziemię i wali rękami i nogami, bo mama nie chce kupić zabawki, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera! To jest zachowanie typowe dla buntu dwulatka, jeśli sześcioletnie dziecko nie wyzbyło się go do tej pory, to oznacza, że to u niego "działa", tzn. powrzeszczę, pokopię i mama ustąpi.

A co do późniejszego buntu czterolatka, to Młoda przeszła ten etap już bardziej "ulgowo", może dlatego, że bardzo ambitnie przepracowała bunt dwulatka (chyba żadnej opcji opisanej w książkach nie ominęła), ale jedną akcję odwaliła taką, że chyba ją tu opiszę. Żeby zostać "zjechaną" w komentarzach ;)

problemy _wychowawcze

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (125)

#90418

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkowniczki, która otrzymała diagnozę ADHD dopiero na wizycie prywatnej przypomniała mi przygodę z diagnozowaniem mojego syna.

Niestety ale niekiedy i prywatnie ciężko jest dostać diagnozę. U syna zauważono niepokojące objawy gdy miał 2 lata. Akurat byłam w ciąży z córką. Byliśmy u psychologa, który zauważył wiele cech autystycznych i zalecił wizytę u psychiatry.

Pierwszy psychiatra (prywatnie) stwierdził, że rzeczywiście bardzo prawdopodobne, iż to autyzm. Zaleciła WWR, badanie EEG i kazała wrócić za 6 miesięcy. Niestety akurat panowała pandemia, syn był przeziębiony, musiałam odwołać wizytę. Gdy kontaktowałam się w celu ustalenia kolejnej wizyty, lekarka przestała się odzywać. Nieodebrane połączenia, brak odpowiedzi na smsy.

Poszukałam więc kolejnego psychiatry, również prywatnie. Pani nie dawała mi dojść do słowa, przerywała gdy wymieniałam problemy, zerkała co chwilę na zegarek. Na szybko przeczytała opinię od psychologa, który pracował z synem, oburzyła się i zrobiła wykład jak to psycholog nie powinien się wymądrzać i próbować diagnozować dziecka (psycholog w opinii wymieniał tylko zaobserwowane zachowania syna, które rzeczywiście wskazywały na autyzm, ale ani razu nie padło stwierdzenie "dziecko zdecydowanie ma autyzm"). Zamieniła dwa słowa z dzieckiem i stwierdziła, że syn na pewno nie ma autyzmu. Na pewno ma ADHD. Możliwe, że zespół Aspergera, ale tak małych dzieci się nie diagnozuje, a diagnozę będzie można postawić dopiero jak będzie miał 7 lat. Wizyta trwała 15 min.

Syn był już około roku bez żadnej pomocy. Ze względu na problemy w funkcjonowaniu musieliśmy zmienić mu przedszkole, bo Panie zwyczajnie sobie nie radziły, a syn siedział sam w kącie i nie chciał uczestniczyć w żadnych zajęciach ani zabawach. Dodatkowo przejawiał wybuchy agresji w kierunku pań i dzieci. Padło na przedszkole integracyjne gdzie przez chwilę było trochę lepiej, tj. nie bywał już tak agresywny.
Syn przez jakiś czas chodził na zajęcia z psychologiem prywatnie, ale ze względu na to, że córka urodziła się bardzo chora i wymagała drogiego leczenia, a przez pierwszy rok praktycznie mieszkałyśmy w szpitalach, nasza sytuacja finansowa nie pozwalała nam na kontynuację prywatnych zajęć.

Pani w PPP jak usłyszała o wizycie u drugiego psychiatry była w szoku. Okazało się, że na ADHD WWR nie przysługuje, więc zaświadczenie było bezużyteczne. Poinformowała mnie też, że ZA jest kwalifikowany jako spektrum autyzmu, a dzieci można diagnozować już nawet w wieku 2 lat. Zaleciła poszukanie innego lekarza.

Niestety nasza sytuacja finansowa nie pozwalała nam na kolejne wizyty prywatne. Udało mi się umówić syna do psychiatry na NFZ, ale na bardzo odległy termin.
Gdy weszliśmy do gabinetu byłam już u kresu wytrzymałości. Na szczęście lekarka okazała się strzałem w dziesiątkę. Wysłuchała wszystkiego, zrobiła wywiad. Podczas rozmowy obserwowała syna. Licznych opinii i badań nawet nie chciała czytać. Spojrzała tylko na badanie neurologa i EEG. Powiedziała, że w tak poważnych i pilnych przypadkach działają szybko. Uprosiła psychologa, który robi dalsze badania by przyjął nas na wizytę tego samego dnia. Po wizycie przyjęła nas z powrotem i wystawiła potrzebne dokumenty. Diagnoza autyzm dziecięcy.

Gdy zaczęliśmy biegać po lekarzach z synem miał 2 lata. Gdy dostał diagnozę miał 5.
Wszędzie trąbią, że im wcześniej zostanie wykryty autyzm i im wcześniej dziecko otrzyma pomoc tym większe szanse, że będzie w stanie lepiej funkcjonować. Rzeczywistość niestety jest inna, bo czasem trzeba naprawdę wiele czasu by znaleźć lekarza, który postawi diagnozę.

psychiatra

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (101)

#90419

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nienawidzę swojego ojca.

Kiedy miałem 4 lata uciekł ode mnie i mojej matki jak szczur.
Zostawił tylko liścik że "nie może tego dłużej znieść" i "bycie za Was odpowiedzialnym to wielka misja na którą nie jestem gotowy" i uciekł bez śladu.

Mama była załamana, ale dała radę nas utrzymać.
Nabawiła się chorób w pracy, żeby mi niczego nie brakowało.
Dziś udaje że wszystko jest w porządku, że tylko od czasu do czasu pójdzie na L4, ale tak ogólnie to jest wszystko w porządku i nie powinienem się przejmować, ale ja wiem.
Dzielna lwica, szarpana przez los ale dumna do końca.

W wieku 20-paru lat dostałem wiadomość - przypomniał sobie o mnie ojciec.
Odezwał się, starał odnowić kontakty. Mama już dawno pogodziła się z jego stratą-kiedy pojawił się w naszych drzwiach zamknęli się w kuchni i gadali godzinami.
Ona wolała to zignorować, żyć dalej.

Ja nie potrafię.
Typ do mnie wydzwania, wysyła SMSy, wiadomości na Messengerze i WhatsAppie.
Stara się zgrywać troskliwego ojca, interesować się. Zaprosił mnie parę razy do siebie, ma nową żonę i dziecko, ale mi nie odpuszcza.

Po latach takich podchodów, uodporniłem się na jego umizgi, ale dziwną litość wzbudził w mojej żonie.
Wyczuł to. Kiedy ja nie odbieram (jak zawsze), wydzwania do niej i pyta co u nas. Ta wszystko mu mówi jak na spowiedzi, mimo moich wyraźnych zakazów.
Tolerowałem jego obecność w tle mojego życia, ale mam już tego dosyć.

Teraz jeszcze okazuje się, że jest śmiertelnie chory i co?
Oczywiście moja żona oczekuje, że jak na filmach się z nim pogodzę, wszystko sobie wybaczymy i spędzimy fajnie czas zanim będzie przykuty do łóżka, a potem serdecznie się pożegnamy trzymając za rączki z jego ostatnim oddechem.

Nie.
Nienawidzę jego natręctwa, mam go po kokardy.
Nie obchodzi mnie ten człowiek, zniszczył życie moje i mojej matce, od lat nęka mnie i moją rodzinę - niech na zawsze popadnie w zapomnienie.
Nie będę filmową maskotką, nie dam mu spokoju z ostatnim oddechem.
Nienawidzę go.

rodzina

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (153)

#90416

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Akcje zbierania nakrętek to jedna z popularniejszych form niesienia pomocy innym.

W mojej pracy jest specjalny słoik do którego solidarnie wrzucamy niepotrzebne nakrętki, jednak od jakiegoś czasu zauważyłam, że jest pusty. Okazało się, że jedna z koleżanek zabiera te nakrętki, ponieważ w szkole jej synka jest organizowany konkurs. Klasa, która uzbiera jak najwięcej zakrętek dostanie jakaś nagrodę.

Mi to wsio ryba, niech sobie bierze.
Wczoraj mamuśka pochwaliła się, że od czasu do czasu podkrada nakrętki ze specjalnego kosza w kształcie serca, który umieszczony jest na sąsiednim osiedlu. W ten sposób chce zwiększyć szansę na wygranie. Nie widziała w tym nic złego i była wielce zdziwiona moim niezadowoleniem z jej postępowania.

Ręce opadają...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (84)

#90387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciepło się zrobiło więc z dziećmi lat 4 i 7 chodzę często na plac zabaw. Dzieci jak to dzieci bawią się dość energicznie. I nie tylko moje, wszystkie. To normalne, po to tam przyszły. Gdzie mam problem?

Ano problem mam z opiekunami małych dzieciaków takich 1-2 lata. Puszczają takiego malucha luzem, a potem pretensje do przedszkolaków czy dzieci wczesnoszkolnych bo małe leży na ziemi i ryczy popchnięte czy przewrócone w biegu przez starsze dzieci. Na litość, może warto włączyć myślenie? Te dzieci nie będą chodzić po placu zabaw na paluszkach bo ledwo chodzący maluszek ma chęć usiąść pod zjeżdżalnią i grzebać palcem w piasku. One tu się przyszły wyszaleć. I nie do nich, a do opiekuna malucha należy zadbanie, by maluch był bezpieczny.

Sama nie tak dawno jeszcze miałam malutkie dzieci i chodziłam z nimi na plac zabaw gdy było pusto lub gdy były tam tylko maluchy w podobnym wieku, po to by sobie zaoszczędzić stresu, a dziecku dać szansę bezpiecznej zabawy.

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 86 (122)

#90381

przez ~tupam ·
| Do ulubionych
Temat na topie - przemoc wobec dzieci i wszechobecna znieczulica.

Może powiecie, że to niesprawiedliwe oceniać kogoś na podstawie kilku zasłyszanych tu i ówdzie uwag, ale moim zdaniem dobry przykład na to, jak bardzo można mieć krzywdę drugiego człowieka gdzieś, jednocześnie zgrywając dobrego Samarytanina.

Parę lat temu pracowałam z niejaką panią Krysią. Ot, sympatyczna pani, 45, może 50 lat, zawsze uśmiechnięta i wygadana. Krysia kochała zwierzęta, nie pozwoliła nawet zabić pająka w biurze, dokarmiała koty kręcące się po terenie firmy, sama miała dwa pieski. Namawiała współpracowników do wpłat na konta fundacji działających na rzecz zwierząt, sama przyjmowała zwierzęta jako dom tymczasowy.

Czasem Krysia wspominała o patologicznych sąsiadach, którzy uprzykrzają jej życie pijackimi awanturami i wrzaskami.
Kiedyś niechcący podsłuchałam, jak Krysia opowiada innej koleżance, jak sąsiedzi się awanturowali w weekend i wspomniała o tym, że para ma dzieci. Koleżanka rzuciła coś, że szkoda dzieci w takich warunkach, a Krysia odparła, że dzieci nie lepsze. Wyobrażałam sobie, że te dzieci to muszą już być duże nastolatki, bo wtedy faktycznie mogą być nie lepsi od rodziców.

Innym razem Krysia znów wspomniała o sąsiadach i ze świętym oburzeniem oznajmiła, że piekielni wzięli psa do domu. Krysia grzmiała z oburzeniem:
- No to jest szczyt! Taka patologia, takie dno, kto im psa powierzył? Już ja to zgłoszę do TOZu, przecież ten pies tam będzie tylko cierpiał, jak oni własne dzieci tak tłuką, że ten kajtek w pampersie to ciągle ryczy i przed ojcem ucieka, a ta córka to cała w siniakach! Tak mi koleżanka mówiła, bo jej córka z nią do szkoły chodzi się na WF razem przebierają! To co tam tego psa czeka?! Nie ma na to mojej zgody!

Oszołomiona monologiem Krysi rzuciłam jakby bezwiednie:
- Wie pani, jak już pani będzie zgłaszać, że psa krzywdzą to może warto przy okazji wspomnieć o dzieciach?

Krysia spojrzała na mnie z oburzeniem i odparła:
- Co ty opowiadasz? TOZ się czymś takim nie zajmuje!

dom przemoc pies

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (163)

#90406

przez ~niemalami ·
| Do ulubionych
Jak to mówią: jak nie urok, to sraczka. Mi się przydarzyło to drugie, w pakiecie z grypą i okresem. Prawdopodobieństwo wystąpienia niewielkie, ale niestety niezerowe. Co gorsza gościłam wtedy moją przyjaciółkę, która przyjechała z innego miasta - wstyd ogromy. Na szczęście okazała się równie kochana, co za lat studenckich, kiedy ogarniała mnie na imprezach (a ja ją) i skoczyła do apteki po odpowiednie leki, ogarnęła termofor, elektrolity i inne cuda. Po upewnieniu się, że nie umieram, wróciła do siebie (i tak miała tego dnia wracać, więc chociaż tyle).

Możecie zapytać, gdzie piekielność, powinno wylądować na wspaniałych? Nie w niej. W jej chłopaku. Zadzwonił do mnie z ogromnymi pretensjami, że jej ukochana była narażona na okropne warunki, że chodziła głodna, bo nie dałam jej obiadu, co ja sobie wyobrażałam, przymuszając ją do kupienia dla mnie leków (fakt, byłam w tak złym stanie, że nie pomyślałam, żeby oddać kasę - niemal przymusiłam ją potem, żeby mi powiedziała, ile zapłaciła i przelałam). Nie miałam siły się kłócić, wysłuchałam, rzuciłam, żeby nie gadał głupot i się rozłączyłam.

Kiedy doszłam do siebie, zadzwoniłam do przyjaciółki, żeby przeprosić jeszcze raz za to wszystko i napomknęłam o sytuacji z jej chłopakiem. Ona się zapowietrzyła i stwierdziła, że to kolejny raz, kiedy robi cyrki, bo rzuciło mu się na mózg, że musi chronić swoją ukochaną. Przeprosiła za niego i obiecała porządną rozmowę naprostowującą, bo miewała już przez niego problemy. Jakiś czas później się rozstali. Nie szkoda mi go, szczerze mówiąc...

chłopak

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (151)