O tym jak poczułem się jak postać w jakiejś książce Orwella, Zajdla czy innej, gdzie bohater... ale nie uprzedzajmy puenty.
Delegacja zagraniczna do jednego z chłodniejszych krajów. Nocuję sobie w hotelu załatwionym przez firmę. Wszystko niby super, w pełni zautomatyzowane...
No właśnie, w pełni zautomatyzowane oznacza, że w hotelu nie ma żywej duszy obsługi a jedyny kontakt w jakiejkolwiek sprawie jest przez WhatsApp, gdzie na wiadomości odpowiada po angielsku coś, co mogłoby być skrzyżowaniem hindusa z AI.
Zimny kraj i lokalni są przyzwyczajeni do niższej temperatury, jednak dla mnie w pokoju jest po prostu za zimno. Nawet zakopany pod dwiema kołdrami marznę. Szukam więc jak podkręcić ogrzewanie...
Klima - zero regulacji. Kaloryfer - w miejscu normalnego pokrętła jest coś elektronicznego z kabelkiem idącym w ścianę. Piszę więc do obsługi...
I tu się zaczyna... otwórz skrzynkę elektryczną na ścianie przy drzwiach, znajdź kontrolę klimatyzacji (a jednak jest). Naucz się języka fińskiego (bo oczywiście ekran kontrolera nie może być w języku Szekspira), przestaw przyciskami tryb, itp itd...
Po dwóch godzinach dyskusji, klikania, bezskutecznego przestawiania dowiaduję się od obsługi że... jednak nie ma możliwości zmiany temperatury. Dla waszego komfortu i ekologii w całym hotelu jest stała temperatura 21 stopni (tak, chyba w grzejącym się kontrolerze). Wcale nie jest mi komfortowo. Za to rozumiem, że wyłączając ogrzewanie oszczędzamy prąd więc hotel ma rację, że jest ekologiczny.
No dobra, straciłem dwie godziny... to może kaloryfer pod oknem da się przestawić? Niestety nie jest nawet ciepły. Widać jeszcze nie grzeją bo to tylko październik a przecież temperatura nie spada poniżej minus pięć. Da się żyć, prawda?
No nie, wracamy do kontrolera klimy. Udaje mi się przestawić go na angielski, coś już idzie zrozumieć. Podnoszę temperaturę. Niestety... kontroler jest sterowany centralnie i po minucie ustawiona temperatura wraca do trybu eko (czyli zimno). Nie da się nawet wyłączyć klimy, z nawiewu w suficie non stop wieje zimnym powietrzem.
Poddaję się. Zakopany pod kołdrami jakoś przetrwam te 3 dni delegacji.
Na koniec dostaję wiadomość "jak oceniasz nasze usługi? mamy nadzieję że na pięć gwiazdek".
Czuję się jak w kiepskim opowiadaniu s-f gdzie człowiek utknął w pełni zautomatyzowanym miejscu, które nie przewiduje jego potrzeb.
Delegacja zagraniczna do jednego z chłodniejszych krajów. Nocuję sobie w hotelu załatwionym przez firmę. Wszystko niby super, w pełni zautomatyzowane...
No właśnie, w pełni zautomatyzowane oznacza, że w hotelu nie ma żywej duszy obsługi a jedyny kontakt w jakiejkolwiek sprawie jest przez WhatsApp, gdzie na wiadomości odpowiada po angielsku coś, co mogłoby być skrzyżowaniem hindusa z AI.
Zimny kraj i lokalni są przyzwyczajeni do niższej temperatury, jednak dla mnie w pokoju jest po prostu za zimno. Nawet zakopany pod dwiema kołdrami marznę. Szukam więc jak podkręcić ogrzewanie...
Klima - zero regulacji. Kaloryfer - w miejscu normalnego pokrętła jest coś elektronicznego z kabelkiem idącym w ścianę. Piszę więc do obsługi...
I tu się zaczyna... otwórz skrzynkę elektryczną na ścianie przy drzwiach, znajdź kontrolę klimatyzacji (a jednak jest). Naucz się języka fińskiego (bo oczywiście ekran kontrolera nie może być w języku Szekspira), przestaw przyciskami tryb, itp itd...
Po dwóch godzinach dyskusji, klikania, bezskutecznego przestawiania dowiaduję się od obsługi że... jednak nie ma możliwości zmiany temperatury. Dla waszego komfortu i ekologii w całym hotelu jest stała temperatura 21 stopni (tak, chyba w grzejącym się kontrolerze). Wcale nie jest mi komfortowo. Za to rozumiem, że wyłączając ogrzewanie oszczędzamy prąd więc hotel ma rację, że jest ekologiczny.
No dobra, straciłem dwie godziny... to może kaloryfer pod oknem da się przestawić? Niestety nie jest nawet ciepły. Widać jeszcze nie grzeją bo to tylko październik a przecież temperatura nie spada poniżej minus pięć. Da się żyć, prawda?
No nie, wracamy do kontrolera klimy. Udaje mi się przestawić go na angielski, coś już idzie zrozumieć. Podnoszę temperaturę. Niestety... kontroler jest sterowany centralnie i po minucie ustawiona temperatura wraca do trybu eko (czyli zimno). Nie da się nawet wyłączyć klimy, z nawiewu w suficie non stop wieje zimnym powietrzem.
Poddaję się. Zakopany pod kołdrami jakoś przetrwam te 3 dni delegacji.
Na koniec dostaję wiadomość "jak oceniasz nasze usługi? mamy nadzieję że na pięć gwiazdek".
Czuję się jak w kiepskim opowiadaniu s-f gdzie człowiek utknął w pełni zautomatyzowanym miejscu, które nie przewiduje jego potrzeb.
Hotel BobW Helsinki
Ocena:
91
(95)
Jakiś czas temu postanowiłem, że mam dość życia w syfie. Kupiłem sobie chwytak i zacząłem rekreacyjnie zbierać śmieci w swojej dzielnicy... Chociaż "dzielnicy" to może za dużo powiedziane - śmieci jest tak dużo, że jeszcze nie oddaliłem się na więcej niż sto metrów od swojego bloku.
Wydaje mi się, że wśród ogółu ludzi syfiarze stanowią niewielką część, jest jednak jeden wyjątek - palacze.
Przeraża mnie, jak powszechne jest gaszenie niedopałków na ziemi. Są one praktycznie wszędzie w ilościach przyprawiających o zawrót głowy. Dosłownie co drugi śmieć to niedopałek.
Przecież one są zrobione z włóknistego plastiku! Taki plastik ze względu na swoją formę dużo łatwiej uwalnia mikroplastiki niż np. plastikowe opakowania.
Niedopałki są jednym z głównych źródeł mikroplastików w naszym pożywieniu. Według niedawnego badania tkanki mózgowej denatów przeciętny człowiek ma w mózgu 5g plastiku. Najwyższym odnotowanym wynikiem było ok. 50g.
Ustnik w papierosie służy temu, by wyfiltrować z dymu największy syf. Więc co robi palacz? Rzuca ustnik na ziemię, by cały ten syf mógł przesiąknąć do gleby i wód gruntowych. Dodatkowo nikotyna jest środkiem owadobójczym, a chyba powszechne wiadomo, że liczba owadów w ostatnich latach znacząco się zmniejszyła, wiele rzadkich gatunków jest zagrożonych wyginięciem.
"Nie wiedziałem" - g*wno prawda, masz w kieszeni dostęp do całej wiedzy ludzkości, a "nie śmieć" to jedna z pierwszych rzeczy, jakie uczy się dzieci. Degeneracja jest wyborem.
Wydaje mi się, że wśród ogółu ludzi syfiarze stanowią niewielką część, jest jednak jeden wyjątek - palacze.
Przeraża mnie, jak powszechne jest gaszenie niedopałków na ziemi. Są one praktycznie wszędzie w ilościach przyprawiających o zawrót głowy. Dosłownie co drugi śmieć to niedopałek.
Przecież one są zrobione z włóknistego plastiku! Taki plastik ze względu na swoją formę dużo łatwiej uwalnia mikroplastiki niż np. plastikowe opakowania.
Niedopałki są jednym z głównych źródeł mikroplastików w naszym pożywieniu. Według niedawnego badania tkanki mózgowej denatów przeciętny człowiek ma w mózgu 5g plastiku. Najwyższym odnotowanym wynikiem było ok. 50g.
Ustnik w papierosie służy temu, by wyfiltrować z dymu największy syf. Więc co robi palacz? Rzuca ustnik na ziemię, by cały ten syf mógł przesiąknąć do gleby i wód gruntowych. Dodatkowo nikotyna jest środkiem owadobójczym, a chyba powszechne wiadomo, że liczba owadów w ostatnich latach znacząco się zmniejszyła, wiele rzadkich gatunków jest zagrożonych wyginięciem.
"Nie wiedziałem" - g*wno prawda, masz w kieszeni dostęp do całej wiedzy ludzkości, a "nie śmieć" to jedna z pierwszych rzeczy, jakie uczy się dzieci. Degeneracja jest wyborem.
przestrzeń publiczna
Ocena:
133
(155)
Nie palę i nigdy nie paliłam. Mam odruch wymiotny, kiedy czuję dym. Mój mąż niestety pali. Przed ślubem obiecywał, że rzuci i rzeczywiście rzucił. Pół roku po ślubie wrócił do nałogu, bo był na męskim wyjściu i się skusił na jednego papierosa, a niestety na jednym się nie skończyło. Potem kolejna próba, i kolejna... W końcu zaczął używać e-papierosow twierdząc, że są zdrowsze (ta... wdychanie gliceryny, która jest składnikiem mydeł i kremów do rąk jest na pewno zdrowe... prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż w to uwierzę, że e-fajek można używać bez konsekwencji).
Zwykle dobrze nam się układa, ale ostatnio na siłę próbuje mnie przekonać do tych e-fajek, a mnie to irytuje bardzo. Mój tato zmarł na raka płuc, palił dużo. Kochałam go i ciężko mi było patrzeć jak się rozpada (przez przerzuty do mózgu tracił zdolność chodzenia, mówienia, pamięć... zmieniał się w roślinę na moich oczach). Ten czas, kiedy już wiadomo było, że nic się nie da zrobić i można tylko czekać bezsilnie na śmierć, był bardzo trudny. Mam na tym tle uraz psychiczny i on o tym wie. Byliśmy już wtedy razem.
Mamy 1,5 roczne dziecko (wcześniak, odklejanie łożyska w 30 tygodniu), które jeszcze karmię piersią, dlatego podwójnie unikam zadymionych miejsc.
Stoję w parku i podziwiam rabatkę, on podchodzi, staje tak, że wiatr wieje w moją stronę, wyciąga e-papierosa i wydmuchuje w moją stronę chmurę "dymu". Zwracam uwagę, żeby tak nie robił, a on mi na to "ale dlaczego, przecież to ładnie pachnie "i się usmiecha. Zdenerwowałam się, odpowiedziałam "Masz rację, ślicznie pachnie, to daj się pozaciągam trochę " i sięgnęłam po jego faje, próbując mu ją zabrać z ręki. Stwierdził, że jestem wariatką, która nie zna się na żartach, bo przecież on tylko "żartował".
Znamy się dwanaście lat, wie o moim ojcu, o moim urazie do fajek, o karmieniu piersią, a mimo to "żartuje" w ten sposób. Gdyby powiedział "przepraszam", nie byłoby tematu. Ja sobie jakoś radzę z tym, że zrobił mnie w balona obiecując rzucić palenie. Nie robię awantur, nie zmuszam do rzucenia. Szanuję jego prawo do dysponowania własnymi płucami. Dlaczego on nie może uszanować tego, że ja nie lubię tego nałogu i musi dmuchać mi prosto w twarz? Dla mnie to mega piekielne zachowanie.
Zwykle dobrze nam się układa, ale ostatnio na siłę próbuje mnie przekonać do tych e-fajek, a mnie to irytuje bardzo. Mój tato zmarł na raka płuc, palił dużo. Kochałam go i ciężko mi było patrzeć jak się rozpada (przez przerzuty do mózgu tracił zdolność chodzenia, mówienia, pamięć... zmieniał się w roślinę na moich oczach). Ten czas, kiedy już wiadomo było, że nic się nie da zrobić i można tylko czekać bezsilnie na śmierć, był bardzo trudny. Mam na tym tle uraz psychiczny i on o tym wie. Byliśmy już wtedy razem.
Mamy 1,5 roczne dziecko (wcześniak, odklejanie łożyska w 30 tygodniu), które jeszcze karmię piersią, dlatego podwójnie unikam zadymionych miejsc.
Stoję w parku i podziwiam rabatkę, on podchodzi, staje tak, że wiatr wieje w moją stronę, wyciąga e-papierosa i wydmuchuje w moją stronę chmurę "dymu". Zwracam uwagę, żeby tak nie robił, a on mi na to "ale dlaczego, przecież to ładnie pachnie "i się usmiecha. Zdenerwowałam się, odpowiedziałam "Masz rację, ślicznie pachnie, to daj się pozaciągam trochę " i sięgnęłam po jego faje, próbując mu ją zabrać z ręki. Stwierdził, że jestem wariatką, która nie zna się na żartach, bo przecież on tylko "żartował".
Znamy się dwanaście lat, wie o moim ojcu, o moim urazie do fajek, o karmieniu piersią, a mimo to "żartuje" w ten sposób. Gdyby powiedział "przepraszam", nie byłoby tematu. Ja sobie jakoś radzę z tym, że zrobił mnie w balona obiecując rzucić palenie. Nie robię awantur, nie zmuszam do rzucenia. Szanuję jego prawo do dysponowania własnymi płucami. Dlaczego on nie może uszanować tego, że ja nie lubię tego nałogu i musi dmuchać mi prosto w twarz? Dla mnie to mega piekielne zachowanie.
park
Ocena:
91
(101)
Witam. To mój debiut na Piekielnych.
Śpiewam w lokalnym chórze w małej miejscowości. Chór jest całkowicie amatorski i niemal każdy, kto ma choć ciut słuchu może się zapisać. Już po kilku miesiącach prób pod wprawną ręką naszego dyrygenta - świetnego profesjonalisty i wspaniałego człowieka - nawet największy amator widzi, słyszy i czuje rozkwit swego talentu. Naprawdę to słychać - głos się rozwija, poszerza się skala, pojawia się harmonia i płynie piękna muzyka. I rozwija się prawdziwa pasja życiowa. Mam naprawdę z tego mnóstwo frajdy. Większość z nas na próby i występy leci jak na skrzydłach. Serio - to tylko chór amatorski w powiatowym domu kultury - a radości i przyjemności z tego co nie miara!
No ale czemu piszę na Piekielnych, skoro tak nam słodko? Ano mamy parę Piekielnych Rodzynków. Dziś przedstawiam Wam Pierwszego:
Kolega ma wykształcenie muzyczne i pretensje bardzo poważne: co to nie On. Jak ktoś zafałszuje (a to częste) - stroi miny. Jak ktoś coś zagada - syczy. A sam gada jak najęty na próbach. Niedawno miałam z nim przyjemność przygotowywać utwór tylko we dwójkę. Usłyszałam parę uwag, niektóre słuszne, nie powiem. I niestety sama zwróciłam uwagę na drobiazg w jego śpiewie. Na moje nieszczęście - miałam rację. No i się zaczęło. On sobie nie życzy, żeby mu zwracać uwagę, bo ma wykształcenie muzyczne. Zaczął mi wypominać błędy i fałsze sprzed miesięcy (już dawno zapomniałam, że takie były). I ostatecznie się na mnie obraził. Cóż, trudno.
Problem w tym, że ja się go nie boję i nie mam dla niego respektu. Szanuję za talent i to, co robi dla chóru. Jednak jest wiele osób, szczególnie młodszych, które się po prostu go boją. W małej miejscowości są jakieś zależności służbowe, animozje, plotki. Ten kolega w tym przoduje. Są osoby zastraszone i zniechęcone. Wielka szkoda, bo głupie i przemądrzałe gadanie kolegi psuje radość i pasję.
Śpiewam w lokalnym chórze w małej miejscowości. Chór jest całkowicie amatorski i niemal każdy, kto ma choć ciut słuchu może się zapisać. Już po kilku miesiącach prób pod wprawną ręką naszego dyrygenta - świetnego profesjonalisty i wspaniałego człowieka - nawet największy amator widzi, słyszy i czuje rozkwit swego talentu. Naprawdę to słychać - głos się rozwija, poszerza się skala, pojawia się harmonia i płynie piękna muzyka. I rozwija się prawdziwa pasja życiowa. Mam naprawdę z tego mnóstwo frajdy. Większość z nas na próby i występy leci jak na skrzydłach. Serio - to tylko chór amatorski w powiatowym domu kultury - a radości i przyjemności z tego co nie miara!
No ale czemu piszę na Piekielnych, skoro tak nam słodko? Ano mamy parę Piekielnych Rodzynków. Dziś przedstawiam Wam Pierwszego:
Kolega ma wykształcenie muzyczne i pretensje bardzo poważne: co to nie On. Jak ktoś zafałszuje (a to częste) - stroi miny. Jak ktoś coś zagada - syczy. A sam gada jak najęty na próbach. Niedawno miałam z nim przyjemność przygotowywać utwór tylko we dwójkę. Usłyszałam parę uwag, niektóre słuszne, nie powiem. I niestety sama zwróciłam uwagę na drobiazg w jego śpiewie. Na moje nieszczęście - miałam rację. No i się zaczęło. On sobie nie życzy, żeby mu zwracać uwagę, bo ma wykształcenie muzyczne. Zaczął mi wypominać błędy i fałsze sprzed miesięcy (już dawno zapomniałam, że takie były). I ostatecznie się na mnie obraził. Cóż, trudno.
Problem w tym, że ja się go nie boję i nie mam dla niego respektu. Szanuję za talent i to, co robi dla chóru. Jednak jest wiele osób, szczególnie młodszych, które się po prostu go boją. W małej miejscowości są jakieś zależności służbowe, animozje, plotki. Ten kolega w tym przoduje. Są osoby zastraszone i zniechęcone. Wielka szkoda, bo głupie i przemądrzałe gadanie kolegi psuje radość i pasję.
chór
Ocena:
126
(140)
Historia sprzed około piętnastu lat. Byłam młodsza i mało asertywna wtedy. Pierwsza poważniejsza praca w korpo, open space, służbowy laptop i karmelowe latte na wynos wydawały się szczytem sukcesu. Byliśmy podzieleni na pięć zespołów, około 30 osób w sumie. Kierownicy bez doświadczenia (duży klient, więc szybka rozbudowa i po prostu awansowano najlepszych pracowników), bez studiów z zarządzania, za to z zapałem i pakietem książek w stylu "jak być super szefem w pięć minut".
Ktoś wpadł na pomysł, że fajnie byłoby składać życzenia z okazji urodzin, więc jeden z zespołów zrzucił się po złotówce, kupili kartkę, podpisali i w dniu urodzin wszyscy zaśpiewaliśmy "sto lat". Solenizant rozdał cukierki, wzruszył się. Wszystko fajnie. I tak przez jakiś czas to funkcjonowało. Ale pewna kierowniczka wpadła na pomysł, że kartka to za mało, więc zaczęły być kupowane drobiazgi w stylu pudełka czekoladek, książki z dedykacją. Składka wzrosła do około 4-5 zł. Nadal spoko, bo dotyczyło to najbliższego zespołu, czyli 4-7 osób.
Potem inna kierowniczka wpadła na pomysł, żeby robić zrzutkę w ramach całego biura, bo jak się 30 osób zrzuci, to można fajniejszy prezent kupić. Składka oczywiście dobrowolna, ale zapisywana imieniem i nazwiskiem na kartce. Szef zespołu kupował, ogłaszał zbiórkę, ludzie się deklarowali (na przykład jak ktoś na L4 to się nie składał), a potem było dzielone między tych, co się zgłosili.
Mniej sprytni czekali na urodzinowe niespodzianki, bardziej sprytni 3-4 tygodnie przed swoimi urodzinami głośno mówili na przykład, że marzy im się x czy y (typu: "Dziewczyny, byłam wczoraj w perfumerii, zapach X jest rewelacyjny, muszę go kupić przed lipcowym urlopem nad morzem"), a wtedy dostawali to, czego chcieli. Trzeba było tylko udawać zaskoczenie.
No i pojawił się też problem z kwotami, które coraz bardziej rosły. Jednej osobie kupiono za 90 zł, drugiej za 95, bo to "tylko" 5 zł różnicy, a spełnia marzenia. Kolejnej za 100, następnej 107, 112, 121, 134...
Potem jeszcze zrzutki z okazji odejścia z pracy, ślubu, ciąży, rozpoczęcia urlopu macierzyńskiego, awansu. Jak to kiedyś policzyłam, to wychodziło tych składek koło 300 zł rocznie (a samemu dostawało się prezent za około 100 zł, no chyba że akurat brało się ślub, rodziło dziecko itp. Dodam jeszcze dla porównania, że mieliśmy wtedy pensje na poziomie około 1800 zł, koszt wynajmu kawalerki to było około 1000 zł, piwo w barze kosztowało koło 8 zł, a średnia pizza z szynką koło 15 zł).
Po cichu ludzie się buntowali, ale oficjalnie każdy bał się sprzeciwić entuzjazmowi kadry kierowniczej. Tym bardziej, że były przypadki, że ktoś przyszedł w styczniu, dostał prezent powitalny, potem w lutym urodzinowy, po trzech miesiącach odszedł, więc jeszcze pożegnalny, a sam w tym czasie składał się może dwa razy, dzięki czemu finalnie wyszedł na tym ze dwie stówki do przodu.
Zbieranie pieniędzy to kolejny problem, bo Ci, co najgłośniej krzyczeli "tak! kupujmy!" najczęściej zapominali, że mają komuś te przykładowe 5,83 czy 6,27 oddać i trzeba się było upominać. Dwa razy zastępowałam szefową, gdy była na urlopie i nie wspominam tego dobrze.
W końcu g* trafiło w wentylator i główna managerka zrobiła zebranie, że przecież nikogo nie zmusza do składek, że solenizant fajnie się czuje, że się w ten sposób integrujemy. Chłopak, który niedawno awansował i miał na tyle rzadkie umiejętności, że się nie bał zwolnienia, powiedział wprost, że od tej pory on składa się tylko na swój najbliższy pięcioosobowy zespół. Jeśli chodzi o resztę, to będzie mu miło jak coś dostanie, ale nie wymaga tego i z góry uprzedza, że on sam składać się nie zamierza. Niektórzy mu przyklasnęli, inni spuścili głowy, jeszcze inni uderzyli w ton "to tylko 5 zł, nie bądź skąpy, ludzie czują się lubiani i docenieni jak coś dostaną, to wyraz troski".
Managerka wpadła na "genialny" pomysł i zleciła w IT postawienie strony w intranecie, na której można anonimowo się zgłaszać, czy się chce składać, czy też nie. Każdy dostał login i hasło, szef zespołu ogłaszał zbiórkę, każdy na służbowej skrzynce dostawał powiadomienie, że zbiórka jest i mógł zadeklarować, czy bierze w niej udział. Teoretycznie o tym, kto odmówił wiedział tylko autor zbiórki i główna managerka, ale i tak wiele osób się bało odmówić. Ograniczono też kwotę prezentu do 100 zł.
Część pracowników (w tym te świeżo awansowane kierowniczki) przyjaźniło się poza pracą, tworzyli zgraną paczkę. Spora część ludzi, którzy po prostu tam pracowali, bez koneksji typu z jednym studiowałam, z drugim dzieliłam pokój w akademiku, z trzecim rzygalam na Woodstocku, naprawdę nie chciała brać udziału w tym kółku wzajemnej adoracji, ale nie za bardzo miała inne wyjście. A kadra kierownicza była dumna z tego, że tacy wszyscy dobrzy, uprzejmi, dbający o siebie nawzajem. Szkoda tylko że managerka nie płaciła za to z własnej kieszeni, zamiast wymuszać "dobrowolne" zrzutki na pracownikach.
Ktoś wpadł na pomysł, że fajnie byłoby składać życzenia z okazji urodzin, więc jeden z zespołów zrzucił się po złotówce, kupili kartkę, podpisali i w dniu urodzin wszyscy zaśpiewaliśmy "sto lat". Solenizant rozdał cukierki, wzruszył się. Wszystko fajnie. I tak przez jakiś czas to funkcjonowało. Ale pewna kierowniczka wpadła na pomysł, że kartka to za mało, więc zaczęły być kupowane drobiazgi w stylu pudełka czekoladek, książki z dedykacją. Składka wzrosła do około 4-5 zł. Nadal spoko, bo dotyczyło to najbliższego zespołu, czyli 4-7 osób.
Potem inna kierowniczka wpadła na pomysł, żeby robić zrzutkę w ramach całego biura, bo jak się 30 osób zrzuci, to można fajniejszy prezent kupić. Składka oczywiście dobrowolna, ale zapisywana imieniem i nazwiskiem na kartce. Szef zespołu kupował, ogłaszał zbiórkę, ludzie się deklarowali (na przykład jak ktoś na L4 to się nie składał), a potem było dzielone między tych, co się zgłosili.
Mniej sprytni czekali na urodzinowe niespodzianki, bardziej sprytni 3-4 tygodnie przed swoimi urodzinami głośno mówili na przykład, że marzy im się x czy y (typu: "Dziewczyny, byłam wczoraj w perfumerii, zapach X jest rewelacyjny, muszę go kupić przed lipcowym urlopem nad morzem"), a wtedy dostawali to, czego chcieli. Trzeba było tylko udawać zaskoczenie.
No i pojawił się też problem z kwotami, które coraz bardziej rosły. Jednej osobie kupiono za 90 zł, drugiej za 95, bo to "tylko" 5 zł różnicy, a spełnia marzenia. Kolejnej za 100, następnej 107, 112, 121, 134...
Potem jeszcze zrzutki z okazji odejścia z pracy, ślubu, ciąży, rozpoczęcia urlopu macierzyńskiego, awansu. Jak to kiedyś policzyłam, to wychodziło tych składek koło 300 zł rocznie (a samemu dostawało się prezent za około 100 zł, no chyba że akurat brało się ślub, rodziło dziecko itp. Dodam jeszcze dla porównania, że mieliśmy wtedy pensje na poziomie około 1800 zł, koszt wynajmu kawalerki to było około 1000 zł, piwo w barze kosztowało koło 8 zł, a średnia pizza z szynką koło 15 zł).
Po cichu ludzie się buntowali, ale oficjalnie każdy bał się sprzeciwić entuzjazmowi kadry kierowniczej. Tym bardziej, że były przypadki, że ktoś przyszedł w styczniu, dostał prezent powitalny, potem w lutym urodzinowy, po trzech miesiącach odszedł, więc jeszcze pożegnalny, a sam w tym czasie składał się może dwa razy, dzięki czemu finalnie wyszedł na tym ze dwie stówki do przodu.
Zbieranie pieniędzy to kolejny problem, bo Ci, co najgłośniej krzyczeli "tak! kupujmy!" najczęściej zapominali, że mają komuś te przykładowe 5,83 czy 6,27 oddać i trzeba się było upominać. Dwa razy zastępowałam szefową, gdy była na urlopie i nie wspominam tego dobrze.
W końcu g* trafiło w wentylator i główna managerka zrobiła zebranie, że przecież nikogo nie zmusza do składek, że solenizant fajnie się czuje, że się w ten sposób integrujemy. Chłopak, który niedawno awansował i miał na tyle rzadkie umiejętności, że się nie bał zwolnienia, powiedział wprost, że od tej pory on składa się tylko na swój najbliższy pięcioosobowy zespół. Jeśli chodzi o resztę, to będzie mu miło jak coś dostanie, ale nie wymaga tego i z góry uprzedza, że on sam składać się nie zamierza. Niektórzy mu przyklasnęli, inni spuścili głowy, jeszcze inni uderzyli w ton "to tylko 5 zł, nie bądź skąpy, ludzie czują się lubiani i docenieni jak coś dostaną, to wyraz troski".
Managerka wpadła na "genialny" pomysł i zleciła w IT postawienie strony w intranecie, na której można anonimowo się zgłaszać, czy się chce składać, czy też nie. Każdy dostał login i hasło, szef zespołu ogłaszał zbiórkę, każdy na służbowej skrzynce dostawał powiadomienie, że zbiórka jest i mógł zadeklarować, czy bierze w niej udział. Teoretycznie o tym, kto odmówił wiedział tylko autor zbiórki i główna managerka, ale i tak wiele osób się bało odmówić. Ograniczono też kwotę prezentu do 100 zł.
Część pracowników (w tym te świeżo awansowane kierowniczki) przyjaźniło się poza pracą, tworzyli zgraną paczkę. Spora część ludzi, którzy po prostu tam pracowali, bez koneksji typu z jednym studiowałam, z drugim dzieliłam pokój w akademiku, z trzecim rzygalam na Woodstocku, naprawdę nie chciała brać udziału w tym kółku wzajemnej adoracji, ale nie za bardzo miała inne wyjście. A kadra kierownicza była dumna z tego, że tacy wszyscy dobrzy, uprzejmi, dbający o siebie nawzajem. Szkoda tylko że managerka nie płaciła za to z własnej kieszeni, zamiast wymuszać "dobrowolne" zrzutki na pracownikach.
korpo składka
Ocena:
136
(150)
Tak jakoś wyszło, że ostatnio jakoś niespecjalnie zaglądałam na tę stronę, co najwyżej żeby sprawdzić, co tam nowego i ewentualnie dać jakiegoś plusa albo minusa. Głównie z powodu, że miałam szczęście nie natykać się na większe piekielności – ta też jest raczej jedną z mniejszych.
Wracam z pracy do domu komunikacją miejską, czytam książkę czy też myślę o niebieskich migdałach, aż tu nagle na przystanku wsiada ON. Facet może nie największego formatu, raczej średniego wzrostu i szczupły, ale za to hałasu robiący za dwóch, jeśli nie trzech. Ewidentnie, jak to się dawniej mówiło, pod dobrą datą, czyli po prostu pijany. Klap! parę siedzeń przede mną (tramwaj raczej pustawy) i nadaje, nadaje, nadaje… Szczególnie upodobał sobie jakieś dwie dzierlatki, późne licealistki albo wczesne studentki, i tokuje do nich bez większego zresztą zainteresowania ze strony panienek czy czyjegokolwiek, z moim włącznie.
Przystanek mój się zbliża, więc książka do torby, ja na równe nogi, do wyjścia i na zewnątrz. Pan wymowny za mną i nagle kątem oka widzę, że szust – spuścił spodnie i majtki, dumnie demonstrując wszystko to, co zwykle słońca za często nie ogląda. Czy sobie pomylił ulicę z toaletą, czy też chciał sobie tylko dobra przyrodzone przewietrzyć, tego nie wiem – na dalszą część spektaklu nie czekałam.
Wracam z pracy do domu komunikacją miejską, czytam książkę czy też myślę o niebieskich migdałach, aż tu nagle na przystanku wsiada ON. Facet może nie największego formatu, raczej średniego wzrostu i szczupły, ale za to hałasu robiący za dwóch, jeśli nie trzech. Ewidentnie, jak to się dawniej mówiło, pod dobrą datą, czyli po prostu pijany. Klap! parę siedzeń przede mną (tramwaj raczej pustawy) i nadaje, nadaje, nadaje… Szczególnie upodobał sobie jakieś dwie dzierlatki, późne licealistki albo wczesne studentki, i tokuje do nich bez większego zresztą zainteresowania ze strony panienek czy czyjegokolwiek, z moim włącznie.
Przystanek mój się zbliża, więc książka do torby, ja na równe nogi, do wyjścia i na zewnątrz. Pan wymowny za mną i nagle kątem oka widzę, że szust – spuścił spodnie i majtki, dumnie demonstrując wszystko to, co zwykle słońca za często nie ogląda. Czy sobie pomylił ulicę z toaletą, czy też chciał sobie tylko dobra przyrodzone przewietrzyć, tego nie wiem – na dalszą część spektaklu nie czekałam.
komunikacja_miejska
Ocena:
120
(130)
Historia o babci nachodzącej wnuczkę w mieszkaniu, zainspirowała mnie do opisania historii z mojej rodziny.
Wychowywałam się w niewielkim mieście w centralnej Polsce. Mieszka tam także ciocia (siostra mamy) z rodziną.
Babcia owdowiała młodo, mając 45 lat, ale obie córki były już wtedy dorosłe, choć nadal mieszkały z rodzicami. Kilka lat później babcia poznała swojego drugiego męża, bezdzietnego wdowca z Warszawy. Przez jakiś czas spotykali się tylko w weekendy, ale po mniej więcej roku babcia się przeprowadziła do Warszawy i wzięli ślub. Babcia zamieszkała na stałe z mężem w Warszawie.
Mija wiele lat i najstarszy syn cioci, mój kuzyn, Michał, dostał się na studia do Warszawy. Tu trzeba dodać, że drugi mąż babci, Jan, był człowiekiem dość zamożnym i posiadał na własność prawie 100m2 mieszkanie. Po naradzie rodzinnej z Janem, Michałem i ciocią, babcia zaprosiła Michała do zamieszkania z nią i Janem na czas studiów. Michał mieszkał z nimi całe studia, potem wrócił na trochę w rodzinne strony, ale ostatecznie dostał pracę w Warszawie i ponownie przeniósł się do babci, szukając jednocześnie mieszkania na wynajem. Tak minął mniej więcej rok i niestety babcia owdowiała po raz drugi i stała się jedyną właścicielką mieszkania.
W tym czasie na studia dostałam się ja, także do Warszawy. Liczyłam na to, że też będę mogła zamieszkać u babci, choć mama mówiła, że nie chce babci obciążać bo mieszka tam już Michał. Babcia jednak powiedziała, że oczywiście, chętnie. No i wprowadziłam się do babci i do Michała.
Powiem tak - nie dało się nie zauważyć, że Michał robił wszystko, aby mnie z tego mieszkania wykurzyć. Od drobnych złośliwości, zaczepek, pretensji o byle co, a potem zapowiedzi wprost, że on by chciał, aby tam wprowadziła się jego dziewczyna i będzie tłok. Babcia starała się niwelować to napięcie, mówiąc, że każdego znajdzie się miejsce i mamy się nie kłócić. Dodam, że w czasie gdy tam mieszkałam głównie to ja byłam odpowiedzialna za sprzątanie, zakupy dla mnie i dla babci, również moja mama przyjeżdżała dość często, pomagała babci ogarniać codzienne sprawy. Ciotka praktycznie się tam nie pokazywała.
Po pierwszym roku studiów byłam tak zmęczona mieszkaniem z Michałem i jego dziewczyną, że postanowiłam wyprowadzić do wynajmowanego pokoju, który zwolnił się akurat u mojej koleżanki ze studiów. Babcię nadal odwiedzałam i pomagałam, ona ciągle mówiła, że jak będę chciała to mogę wracać. Nie wróciłam, ale nie w tym rzecz.
Ja po studiach ze względu na zaręczyny z chłopakiem z rodzinnego miasteczka, wróciłam tam. Mijało więc ponad 10 lat od kiedy Michał mieszkał z babcią. Stan zdrowia babci był już mizerny. Michał i jego dziewczyna niby o babcię dbali, ale jednak nadal musiała przyjeżdżać moja mama, ciocia, ja, moja siostra, bo Michał ciągle jęczał, jak mu ciężko samemu zajmować się babcią (babcia wymagała wożenia ją na wizyty do lekarzy, robienia zakupów, ogarniania sprzątania, ale poza tym była samodzielna, choć już słabiutka). Babcia zmarła i wtedy na jaw wyszedł jej testament, w którym mieszkanie zapisała w całości Michałowi.
Była to trochę przykra sytuacja, bo z jednej strony można powiedzieć, że Michał coś niecoś w mieszkaniu robił, ale nikt nigdy na ten temat np. z moją mamą nie rozmawiał. Z jednej strony mama czuła się trochę zrobiona w konia, z drugiej uznała, że to było mieszkanie Jana, do którego nie miała jakiś roszczeń, więc machnęła na to ręką, uznając, że babcia musiała czuć wielką wdzięczność wobec Michała za opiekę i towarzystwo.
No cóż... minęły 2-3 lata... Michał rozstał się z dziewczyną. Znałam ją dość dobrze, długo byli razem. Kiedyś napisała do mnie na Messengerze, że chciałaby mi coś powiedzieć, bo wcześniej miała nieco inny punkt widzenia, ale po rozstaniu uważa, że moja rodzina powinna o tym wiedzieć.
W skrócie dziewczyna opisała, jak przez kilka lat Michał i ciotka urabiali babcię, aby zapisała mu mieszkanie. Byli w tym natrętni, brali babcię na litość, kłamali, że ciotka i wujek mają problemy finansowe (nieprawda), że Michał zarabia minimalną krajową (nieprawda), a chciałby rodzinę założyć, mieć kilkoro dzieci (nawet to jest nieprawda) i mieszkanie bardzo by mu pomogło. Babcia długo mówiła, że chce dać każdemu po równo, na co ciocia solennie obiecywała, że nam (mi i mojej siostrze) oczywiście spłaci nasz udział, tylko nie wie kiedy, dlatego wolałaby nie mieć na sobie presji formalnej. Oczywiście, po śmierci babci nikt nam nie powiedział, że takowa deklaracja padła. Opowiedziałam to mamie, która machnęła ręką, stwierdziła, że jest jak jest i nie ma co się ze sobą szarpać.
Ale najbardziej mnie denerwuje, gdy Michał przyjeżdża do naszego miasta i przy każdej okazji użala się na sobą, że mieszkanie jest drogie w utrzymaniu (babcia do śmierci utrzymywała mieszkanie w całości), wymaga remontu, dzielnica taka sobie i z arogancją opowiada jak to sprzeda, kupi mniejsze i drugie na wynajem, a to wszystko potwornie tupeciarskim tonem. Raz bardzo się z nim pokłóciłam. bo już nie mogłam słuchać tego narzekania, jakie to mieszkanie nie akuratne, powiedziałam, że myślę, że inni wzięli by z pocałowaniem ręki, a on mi odparł, że przez 10 lat poświęcał się dla babci i to, że dostał to mieszkanie to minimum jakie mu się za to należało. Doszło do potwornej awantury, gdy wypomniałam mu, ile razy ja i moja siostra przyjeżdżałyśmy i pomagałyśmy, jak popchnął mnie do wyprowadzki z tego mieszkania, nigdy za nic w nim nie płacił, a on zwyzywał mnie od zawistnych nieudaczników.
Nie utrzymuję już z nim żadnego kontaktu. Do tego stopnia, że jak się spotykamy na ulicy to udajemy, że się nie znamy. Na spotkaniach rodzinnych udaję, że go tam nie ma. I nie chodzi mi o to, że on dostał mieszkania a ja nie - trochę mam z tego powodu poczucie niesprawiedliwości, ale denerwuje mnie, że po pierwsze ani ciotka ani on nie czują się zobowiązani do tego, aby wywiązać się z obietnicy danej babci (ciotka twierdzi, że obiecała babci tylko, że "coś" nam da i dała mi 5 tys. zł w kopercie weselnej) oraz, że Michał zachowuje się, jakby to mu się po prostu należało.
Wychowywałam się w niewielkim mieście w centralnej Polsce. Mieszka tam także ciocia (siostra mamy) z rodziną.
Babcia owdowiała młodo, mając 45 lat, ale obie córki były już wtedy dorosłe, choć nadal mieszkały z rodzicami. Kilka lat później babcia poznała swojego drugiego męża, bezdzietnego wdowca z Warszawy. Przez jakiś czas spotykali się tylko w weekendy, ale po mniej więcej roku babcia się przeprowadziła do Warszawy i wzięli ślub. Babcia zamieszkała na stałe z mężem w Warszawie.
Mija wiele lat i najstarszy syn cioci, mój kuzyn, Michał, dostał się na studia do Warszawy. Tu trzeba dodać, że drugi mąż babci, Jan, był człowiekiem dość zamożnym i posiadał na własność prawie 100m2 mieszkanie. Po naradzie rodzinnej z Janem, Michałem i ciocią, babcia zaprosiła Michała do zamieszkania z nią i Janem na czas studiów. Michał mieszkał z nimi całe studia, potem wrócił na trochę w rodzinne strony, ale ostatecznie dostał pracę w Warszawie i ponownie przeniósł się do babci, szukając jednocześnie mieszkania na wynajem. Tak minął mniej więcej rok i niestety babcia owdowiała po raz drugi i stała się jedyną właścicielką mieszkania.
W tym czasie na studia dostałam się ja, także do Warszawy. Liczyłam na to, że też będę mogła zamieszkać u babci, choć mama mówiła, że nie chce babci obciążać bo mieszka tam już Michał. Babcia jednak powiedziała, że oczywiście, chętnie. No i wprowadziłam się do babci i do Michała.
Powiem tak - nie dało się nie zauważyć, że Michał robił wszystko, aby mnie z tego mieszkania wykurzyć. Od drobnych złośliwości, zaczepek, pretensji o byle co, a potem zapowiedzi wprost, że on by chciał, aby tam wprowadziła się jego dziewczyna i będzie tłok. Babcia starała się niwelować to napięcie, mówiąc, że każdego znajdzie się miejsce i mamy się nie kłócić. Dodam, że w czasie gdy tam mieszkałam głównie to ja byłam odpowiedzialna za sprzątanie, zakupy dla mnie i dla babci, również moja mama przyjeżdżała dość często, pomagała babci ogarniać codzienne sprawy. Ciotka praktycznie się tam nie pokazywała.
Po pierwszym roku studiów byłam tak zmęczona mieszkaniem z Michałem i jego dziewczyną, że postanowiłam wyprowadzić do wynajmowanego pokoju, który zwolnił się akurat u mojej koleżanki ze studiów. Babcię nadal odwiedzałam i pomagałam, ona ciągle mówiła, że jak będę chciała to mogę wracać. Nie wróciłam, ale nie w tym rzecz.
Ja po studiach ze względu na zaręczyny z chłopakiem z rodzinnego miasteczka, wróciłam tam. Mijało więc ponad 10 lat od kiedy Michał mieszkał z babcią. Stan zdrowia babci był już mizerny. Michał i jego dziewczyna niby o babcię dbali, ale jednak nadal musiała przyjeżdżać moja mama, ciocia, ja, moja siostra, bo Michał ciągle jęczał, jak mu ciężko samemu zajmować się babcią (babcia wymagała wożenia ją na wizyty do lekarzy, robienia zakupów, ogarniania sprzątania, ale poza tym była samodzielna, choć już słabiutka). Babcia zmarła i wtedy na jaw wyszedł jej testament, w którym mieszkanie zapisała w całości Michałowi.
Była to trochę przykra sytuacja, bo z jednej strony można powiedzieć, że Michał coś niecoś w mieszkaniu robił, ale nikt nigdy na ten temat np. z moją mamą nie rozmawiał. Z jednej strony mama czuła się trochę zrobiona w konia, z drugiej uznała, że to było mieszkanie Jana, do którego nie miała jakiś roszczeń, więc machnęła na to ręką, uznając, że babcia musiała czuć wielką wdzięczność wobec Michała za opiekę i towarzystwo.
No cóż... minęły 2-3 lata... Michał rozstał się z dziewczyną. Znałam ją dość dobrze, długo byli razem. Kiedyś napisała do mnie na Messengerze, że chciałaby mi coś powiedzieć, bo wcześniej miała nieco inny punkt widzenia, ale po rozstaniu uważa, że moja rodzina powinna o tym wiedzieć.
W skrócie dziewczyna opisała, jak przez kilka lat Michał i ciotka urabiali babcię, aby zapisała mu mieszkanie. Byli w tym natrętni, brali babcię na litość, kłamali, że ciotka i wujek mają problemy finansowe (nieprawda), że Michał zarabia minimalną krajową (nieprawda), a chciałby rodzinę założyć, mieć kilkoro dzieci (nawet to jest nieprawda) i mieszkanie bardzo by mu pomogło. Babcia długo mówiła, że chce dać każdemu po równo, na co ciocia solennie obiecywała, że nam (mi i mojej siostrze) oczywiście spłaci nasz udział, tylko nie wie kiedy, dlatego wolałaby nie mieć na sobie presji formalnej. Oczywiście, po śmierci babci nikt nam nie powiedział, że takowa deklaracja padła. Opowiedziałam to mamie, która machnęła ręką, stwierdziła, że jest jak jest i nie ma co się ze sobą szarpać.
Ale najbardziej mnie denerwuje, gdy Michał przyjeżdża do naszego miasta i przy każdej okazji użala się na sobą, że mieszkanie jest drogie w utrzymaniu (babcia do śmierci utrzymywała mieszkanie w całości), wymaga remontu, dzielnica taka sobie i z arogancją opowiada jak to sprzeda, kupi mniejsze i drugie na wynajem, a to wszystko potwornie tupeciarskim tonem. Raz bardzo się z nim pokłóciłam. bo już nie mogłam słuchać tego narzekania, jakie to mieszkanie nie akuratne, powiedziałam, że myślę, że inni wzięli by z pocałowaniem ręki, a on mi odparł, że przez 10 lat poświęcał się dla babci i to, że dostał to mieszkanie to minimum jakie mu się za to należało. Doszło do potwornej awantury, gdy wypomniałam mu, ile razy ja i moja siostra przyjeżdżałyśmy i pomagałyśmy, jak popchnął mnie do wyprowadzki z tego mieszkania, nigdy za nic w nim nie płacił, a on zwyzywał mnie od zawistnych nieudaczników.
Nie utrzymuję już z nim żadnego kontaktu. Do tego stopnia, że jak się spotykamy na ulicy to udajemy, że się nie znamy. Na spotkaniach rodzinnych udaję, że go tam nie ma. I nie chodzi mi o to, że on dostał mieszkania a ja nie - trochę mam z tego powodu poczucie niesprawiedliwości, ale denerwuje mnie, że po pierwsze ani ciotka ani on nie czują się zobowiązani do tego, aby wywiązać się z obietnicy danej babci (ciotka twierdzi, że obiecała babci tylko, że "coś" nam da i dała mi 5 tys. zł w kopercie weselnej) oraz, że Michał zachowuje się, jakby to mu się po prostu należało.
rodzina mieszkanie
Ocena:
139
(151)
"Dzień po ślubie. Dzień sądu."
Opowiem Wam jedną z wielu historii z moją byłą żoną.
Był piękny wrześniowy dzień – pogoda idealna, kościół jak z bajki, wesele takie, że każdemu nogi bolały do dziś. Impreza trwała do białego rana, a ja – jak przystało na gospodarza – spałem może ze dwie godziny, bo trzeba było ogarniać śniadanie, gości, jedzenie, rozliczenia i całą tę po weselną logistykę.
Wynająłem wielki, piękny dom w górach dla gości i rodziny, gdzieś musieli spać i tam też był drugi dzień wesela tylko dla najbliższych. Jacuzzi, lodówka pełna, widoki jak z pocztówki, wieczorem dmuchańce dla dzieci. Byłem dumny. Wszystko grało. No prawie wszystko.
Tu właśnie zaczyna się moje małe, prywatne piekiełko.
Zapomniałem, że ożeniłem się z osobą, która sama nic nie potrafi zrobić, a jej sposób radzenia sobie z rzeczywistością to histeria.
Siedzimy sobie z rodziną (moją i jej), szwedzki stół, atmosfera luźna, domowa. Muzyka gra, ludzie rozmawiają. Sielanka. No ale nie dla wszystkich.
Gdy impreza zaczęła się powoli wygaszać, część osób – w tym moja siostra i ja – zabraliśmy się za sprzątanie. Trzeba było spakować dmuchańce, rozdać jedzenie, zmyć naczynia. Klasyka.
I nagle woła mnie siostra. Drży ze złości. Czemu? Bo mojej świeżo poślubionej tfu tfu żonie, trzęsą się ręce z nerwów przy myciu naczyń. Przyszedłem, ona poszła do pokoju, zamknęła się, kazała mi „wypie***ć”, odpaliła płacz, histerię, focha 10. stopnia. A dlaczego? Nikt nie wie. Do dziś.
A ja, naiwny, myślałem że to normalne. Że tak wygląda małżeństwo. Przynajmniej tak wyglądała relacja z nią normalnie, dzień jak co dzień. Dopiero później – po terapii, lekach i kilku kubełkach zimnej wody – zrozumiałem, że to nie „miłość z problemami”, tylko czyste emocjonalne piekło.
Wieczorem część gości jeszcze siedziała – podgrzaliśmy jacuzzi, siedzimy, rozmawiamy. No i znowu – nie po jej myśli. Bo jak to tak – ona cierpi, zamknięta w pokoju (z nieznanych powodów), a my się jeszcze bawimy?! Na własnym weselu?! Skandal.
Obwieściła, że zabiera auto (wypożyczone, którym nawet nie potrafiła jechać – też oczywiście moja wina), wsiadła i pojechała. Impreza dla mnie się skończyła.
Rano – pytania: gdzie panna młoda? Ja: „Pojechała do domu coś załatwić.” Ludzie kupili wersję, pożegnali się, chcieli jeszcze się z nią zobaczyć, więc jedziemy do jej rodzinnego domu.
Moi znajomi i rodzina wyszli do ogrodu, robią kawę, rozmowy, śmiechy… A ja wchodzę do środka i co widzę? Żona przy stole, ryczy. Pytam: „Co się stało, słońce?”
I tutaj zaczyna się moje piekło, piekło którego nie życzę wrogowi, które w najczarniejszych snach mi się nie śniło.
Wtedy wchodzi ona – piekielna matka panny młodej. Zaczyna jazdę: że zostawiłem żonę, że jak mogłem, że jak można było się bawić, gdy ona tak cierpi.
Dlaczego? Bo – trzymajcie się – nie nosiłem talerzyków i nie siedziałem przy niej cały czas. Serio. Tyle.
Byłem gospodarzem. Siedziałem z różnymi gośćmi, ogarniałem, sprzątałem, pomagałem. Ale nie – miałem siedzieć przy jej boku i zabawiać ją i jej gości, bo ona sama nie potrafi nawet rozmowy zacząć z własnymi znajomymi.
Sytuacja eskaluje. Moja siostra staje w mojej obronie, ale to nic nie daje. Teściowa rozgania towarzystwo – jak oni mogą się śmiać, kiedy tu taka tragedia?!
(Przypominam: tragedia = nie siedziałem przy żonie i nie przynosiłem talerzyków gościom i nie byłem prywatnym błaznem mojej tfu tfu księżniczki- żony)
Rodzina się zbiera, wyjeżdża. Ja zostaję sam. Teściowa oczywiście nie pomoże. Wszystkie resztki jedzenia do kosza. Ja jadę ogarniać domek, musiałem czymś się zająć. Bo moja tfu tfu żona też zebrała się i pojechała gdzieś w cholerę.
Siedzę w domku, sprzątam po gościach. Wtedy zjawia się ona. Rzuca mi obrączką, krzyczy, że żałuje, że dała się omotać, że po co jej to wszystko było. (Serio? Po DWÓCH dniach małżeństwa?!)
Krzyki, histerie, wyzwiska, ja czułem się winny, bo doskonale przez tyle czasu wykształciła we mnie mechanizm w którym się obwiniałem.
Potem pojechała do domku, ochłonęła. Zaczęła rozmawiać ze mną normalnie, sama czuła się, że odwaliła niezły numer i wstyd. Pogodziliśmy się – w cudzysłowie. Ale przez miesiące jeszcze słyszałem, „jak ją potraktowałem”.
A więc reasumując – po długich rozmowach z rodziną, terapeutą i przyjaciółmi: to wszystko wydarzyło się, bo nie siedziałem przy niej na imprezie. Nie spełniłem roli nadwornego błazna, nie zabawiałem jej znajomych, nie nosiłem talerzyków.
Jak do tego doszło, że wziąłem z nią ślub? Długie lata mojej naiwności, trudnego dzieciństwa, braku granic i wiary, że „tak trzeba”. Dziś już wiem, że nie trzeba. Dziś jestem innym człowiekiem, w innym miejscu – szczęśliwym, spokojnym, wolnym od emocjonalnego terroru.
Ale są tego plusy, już nigdy więcej nie pozwolę komukolwiek wejść mi do mojej głowy i ustawiać w niej co i jak chce. A do tego bardzo zacieśniły się moje więzi rodzinne i przyjacielskie. Jestem im wszystkim wdzięczny po grób i nigdy nie zapomnę im tego wsparcia, tej całej drogi, której ta historia to dopiero początek.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak wyglądał rozwód i co wyprawia moja eks – dajcie znać. To dopiero jazda.
Opowiem Wam jedną z wielu historii z moją byłą żoną.
Był piękny wrześniowy dzień – pogoda idealna, kościół jak z bajki, wesele takie, że każdemu nogi bolały do dziś. Impreza trwała do białego rana, a ja – jak przystało na gospodarza – spałem może ze dwie godziny, bo trzeba było ogarniać śniadanie, gości, jedzenie, rozliczenia i całą tę po weselną logistykę.
Wynająłem wielki, piękny dom w górach dla gości i rodziny, gdzieś musieli spać i tam też był drugi dzień wesela tylko dla najbliższych. Jacuzzi, lodówka pełna, widoki jak z pocztówki, wieczorem dmuchańce dla dzieci. Byłem dumny. Wszystko grało. No prawie wszystko.
Tu właśnie zaczyna się moje małe, prywatne piekiełko.
Zapomniałem, że ożeniłem się z osobą, która sama nic nie potrafi zrobić, a jej sposób radzenia sobie z rzeczywistością to histeria.
Siedzimy sobie z rodziną (moją i jej), szwedzki stół, atmosfera luźna, domowa. Muzyka gra, ludzie rozmawiają. Sielanka. No ale nie dla wszystkich.
Gdy impreza zaczęła się powoli wygaszać, część osób – w tym moja siostra i ja – zabraliśmy się za sprzątanie. Trzeba było spakować dmuchańce, rozdać jedzenie, zmyć naczynia. Klasyka.
I nagle woła mnie siostra. Drży ze złości. Czemu? Bo mojej świeżo poślubionej tfu tfu żonie, trzęsą się ręce z nerwów przy myciu naczyń. Przyszedłem, ona poszła do pokoju, zamknęła się, kazała mi „wypie***ć”, odpaliła płacz, histerię, focha 10. stopnia. A dlaczego? Nikt nie wie. Do dziś.
A ja, naiwny, myślałem że to normalne. Że tak wygląda małżeństwo. Przynajmniej tak wyglądała relacja z nią normalnie, dzień jak co dzień. Dopiero później – po terapii, lekach i kilku kubełkach zimnej wody – zrozumiałem, że to nie „miłość z problemami”, tylko czyste emocjonalne piekło.
Wieczorem część gości jeszcze siedziała – podgrzaliśmy jacuzzi, siedzimy, rozmawiamy. No i znowu – nie po jej myśli. Bo jak to tak – ona cierpi, zamknięta w pokoju (z nieznanych powodów), a my się jeszcze bawimy?! Na własnym weselu?! Skandal.
Obwieściła, że zabiera auto (wypożyczone, którym nawet nie potrafiła jechać – też oczywiście moja wina), wsiadła i pojechała. Impreza dla mnie się skończyła.
Rano – pytania: gdzie panna młoda? Ja: „Pojechała do domu coś załatwić.” Ludzie kupili wersję, pożegnali się, chcieli jeszcze się z nią zobaczyć, więc jedziemy do jej rodzinnego domu.
Moi znajomi i rodzina wyszli do ogrodu, robią kawę, rozmowy, śmiechy… A ja wchodzę do środka i co widzę? Żona przy stole, ryczy. Pytam: „Co się stało, słońce?”
I tutaj zaczyna się moje piekło, piekło którego nie życzę wrogowi, które w najczarniejszych snach mi się nie śniło.
Wtedy wchodzi ona – piekielna matka panny młodej. Zaczyna jazdę: że zostawiłem żonę, że jak mogłem, że jak można było się bawić, gdy ona tak cierpi.
Dlaczego? Bo – trzymajcie się – nie nosiłem talerzyków i nie siedziałem przy niej cały czas. Serio. Tyle.
Byłem gospodarzem. Siedziałem z różnymi gośćmi, ogarniałem, sprzątałem, pomagałem. Ale nie – miałem siedzieć przy jej boku i zabawiać ją i jej gości, bo ona sama nie potrafi nawet rozmowy zacząć z własnymi znajomymi.
Sytuacja eskaluje. Moja siostra staje w mojej obronie, ale to nic nie daje. Teściowa rozgania towarzystwo – jak oni mogą się śmiać, kiedy tu taka tragedia?!
(Przypominam: tragedia = nie siedziałem przy żonie i nie przynosiłem talerzyków gościom i nie byłem prywatnym błaznem mojej tfu tfu księżniczki- żony)
Rodzina się zbiera, wyjeżdża. Ja zostaję sam. Teściowa oczywiście nie pomoże. Wszystkie resztki jedzenia do kosza. Ja jadę ogarniać domek, musiałem czymś się zająć. Bo moja tfu tfu żona też zebrała się i pojechała gdzieś w cholerę.
Siedzę w domku, sprzątam po gościach. Wtedy zjawia się ona. Rzuca mi obrączką, krzyczy, że żałuje, że dała się omotać, że po co jej to wszystko było. (Serio? Po DWÓCH dniach małżeństwa?!)
Krzyki, histerie, wyzwiska, ja czułem się winny, bo doskonale przez tyle czasu wykształciła we mnie mechanizm w którym się obwiniałem.
Potem pojechała do domku, ochłonęła. Zaczęła rozmawiać ze mną normalnie, sama czuła się, że odwaliła niezły numer i wstyd. Pogodziliśmy się – w cudzysłowie. Ale przez miesiące jeszcze słyszałem, „jak ją potraktowałem”.
A więc reasumując – po długich rozmowach z rodziną, terapeutą i przyjaciółmi: to wszystko wydarzyło się, bo nie siedziałem przy niej na imprezie. Nie spełniłem roli nadwornego błazna, nie zabawiałem jej znajomych, nie nosiłem talerzyków.
Jak do tego doszło, że wziąłem z nią ślub? Długie lata mojej naiwności, trudnego dzieciństwa, braku granic i wiary, że „tak trzeba”. Dziś już wiem, że nie trzeba. Dziś jestem innym człowiekiem, w innym miejscu – szczęśliwym, spokojnym, wolnym od emocjonalnego terroru.
Ale są tego plusy, już nigdy więcej nie pozwolę komukolwiek wejść mi do mojej głowy i ustawiać w niej co i jak chce. A do tego bardzo zacieśniły się moje więzi rodzinne i przyjacielskie. Jestem im wszystkim wdzięczny po grób i nigdy nie zapomnę im tego wsparcia, tej całej drogi, której ta historia to dopiero początek.
Jeśli chcecie wiedzieć, jak wyglądał rozwód i co wyprawia moja eks – dajcie znać. To dopiero jazda.
wesele
Ocena:
232
(256)
Właśnie trafił mnie szlag...
Początek maja, a mnie dopadło zapalenie zatok. Czekam w spokoju na ojca, żeby przywiózł mi zaopatrzenie na kilka następnych dni, przy okazji nadrabiam zaległości filmowe Słyszę pukanie do drzwi, otwieram na pewniaka, ciesząc się, że ojciec dotarł dość szybko, a tu widzę... pana w czerwonej kurtce proszącego o pieniądze, albo coś do jedzenia. Mówię mu, że nie mam przy sobie pieniędzy, z jedzeniem też kiepsko, więc mimo chęci nie pomogę. Pan sobie poszedł dalej, ja zamknęłam drzwi i wróciłam do filmu.
Jakieś pół godziny później przyjeżdża ojciec. Otwieram mu drzwi i widzę, że po zewnętrznej stronie ktoś wydrapał mi pokaźnych rozmiarów symbol falliczny. Wniosek: zawsze patrz w wizjer, nie otwieraj obcym, to, że ktoś sobie poszedł, nie znaczy, że nie wróci.
Początek maja, a mnie dopadło zapalenie zatok. Czekam w spokoju na ojca, żeby przywiózł mi zaopatrzenie na kilka następnych dni, przy okazji nadrabiam zaległości filmowe Słyszę pukanie do drzwi, otwieram na pewniaka, ciesząc się, że ojciec dotarł dość szybko, a tu widzę... pana w czerwonej kurtce proszącego o pieniądze, albo coś do jedzenia. Mówię mu, że nie mam przy sobie pieniędzy, z jedzeniem też kiepsko, więc mimo chęci nie pomogę. Pan sobie poszedł dalej, ja zamknęłam drzwi i wróciłam do filmu.
Jakieś pół godziny później przyjeżdża ojciec. Otwieram mu drzwi i widzę, że po zewnętrznej stronie ktoś wydrapał mi pokaźnych rozmiarów symbol falliczny. Wniosek: zawsze patrz w wizjer, nie otwieraj obcym, to, że ktoś sobie poszedł, nie znaczy, że nie wróci.
blok bezdomni domokrążcy
Ocena:
131
(141)
Postanowiłam się wybrać do głośno reklamowanego w telewizji parku wodnego, ponoć największego w Polsce.
Gdy pluskałam się wesoło w jednym z większych basenów, moją uwagę przykuł mały chłopiec znajdujący się tuż przede mną. W pierwszej chwili pomyślałam, że się wygłupia i tylko dla zabawy nurkuje w wodzie. Nie krzyczał, nie machał rączkami nad powierzchnią. Na szczęście kiedyś w internecie widziałam filmik, o tym jak naprawdę wyglądają ludzie, którzy się topią.
Chłopiec był na wyciągnięcie mojej ręki. Szybko go złapałam i wyjęłam na powierzchnie wody. Spytałam, czy nic mu nie jest, ale malec był tak przerażony, że zaczął tylko głośno płakać. Nie był w stanie nic powiedzieć, ale na całe szczęście nie zdążył się zachłysnąć wodą.
Rozglądnęłam się dookoła, oczekując, że zaraz jakiś rodzić opieprzy mnie za dotykanie jego dziecka. A tu nic. Dostrzegłam jedynie dryfujące w pobliżu samotne nadmuchiwane rękawki. Nikt się nami nie zainteresował, choć wszędzie było pełno osób.
Nikt nie zareagował, więc wyciągnęłam malca na brzeg basenu. Popędziłam z nim do najbliższej ratowniczki, wyjaśniłam sytuację i we dwie starałyśmy się uspokoić dziecko na tyle, by mogło nam powiedzieć, gdzie są jego rodzice. Był jednak na tyle przestraszony, że nie odpowiadał na żadne pytanie.
W końcu spostrzegłam, jak z drugiego końca basenu zmierza do nas dość szybko kobieta. Zamiast jednak spytać, co się stało i przytulić syna zaczęła... wydzierać się na niego. Mały rozryczał się jeszcze bardziej, a matka wzięła go hyc pod pachę i zaczęła z nim zwiewać. Na szczęście ratowniczka była na tyle rozsądna, by zatrzymać kobietę i dać jej solidny opieprz za to, jak pilnuje dziecko w wodzie.
Długo musiałam ochłonąć po całej sytuacji. Do tej pory zastanawiam się, co tam się wydarzyło. Dziecko na oko mogło mieć z cztery może pięć lat, upłynęło ładnych kilka minut, nim matka zainteresowała się zniknięciem dziecka i jakoś wcale nie wyglądała na zdenerwowaną, czy bardzo zaniepokojoną tym, że dziecko zniknęło jej w wodzie z oczu. A może myślała, że jeśli da mu rękawki, nie będzie musiała go pilnować?
Także ten... nie spuszczajcie z oczu dzieci w wodzie.
A wydawało mi się, że rodzicom nie trzeba tego mówić.
Gdy pluskałam się wesoło w jednym z większych basenów, moją uwagę przykuł mały chłopiec znajdujący się tuż przede mną. W pierwszej chwili pomyślałam, że się wygłupia i tylko dla zabawy nurkuje w wodzie. Nie krzyczał, nie machał rączkami nad powierzchnią. Na szczęście kiedyś w internecie widziałam filmik, o tym jak naprawdę wyglądają ludzie, którzy się topią.
Chłopiec był na wyciągnięcie mojej ręki. Szybko go złapałam i wyjęłam na powierzchnie wody. Spytałam, czy nic mu nie jest, ale malec był tak przerażony, że zaczął tylko głośno płakać. Nie był w stanie nic powiedzieć, ale na całe szczęście nie zdążył się zachłysnąć wodą.
Rozglądnęłam się dookoła, oczekując, że zaraz jakiś rodzić opieprzy mnie za dotykanie jego dziecka. A tu nic. Dostrzegłam jedynie dryfujące w pobliżu samotne nadmuchiwane rękawki. Nikt się nami nie zainteresował, choć wszędzie było pełno osób.
Nikt nie zareagował, więc wyciągnęłam malca na brzeg basenu. Popędziłam z nim do najbliższej ratowniczki, wyjaśniłam sytuację i we dwie starałyśmy się uspokoić dziecko na tyle, by mogło nam powiedzieć, gdzie są jego rodzice. Był jednak na tyle przestraszony, że nie odpowiadał na żadne pytanie.
W końcu spostrzegłam, jak z drugiego końca basenu zmierza do nas dość szybko kobieta. Zamiast jednak spytać, co się stało i przytulić syna zaczęła... wydzierać się na niego. Mały rozryczał się jeszcze bardziej, a matka wzięła go hyc pod pachę i zaczęła z nim zwiewać. Na szczęście ratowniczka była na tyle rozsądna, by zatrzymać kobietę i dać jej solidny opieprz za to, jak pilnuje dziecko w wodzie.
Długo musiałam ochłonąć po całej sytuacji. Do tej pory zastanawiam się, co tam się wydarzyło. Dziecko na oko mogło mieć z cztery może pięć lat, upłynęło ładnych kilka minut, nim matka zainteresowała się zniknięciem dziecka i jakoś wcale nie wyglądała na zdenerwowaną, czy bardzo zaniepokojoną tym, że dziecko zniknęło jej w wodzie z oczu. A może myślała, że jeśli da mu rękawki, nie będzie musiała go pilnować?
Także ten... nie spuszczajcie z oczu dzieci w wodzie.
A wydawało mi się, że rodzicom nie trzeba tego mówić.
basen
Ocena:
146
(156)