Historia z serii: synowa vs teściowa.
Było to parę lat temu, pierwsza Wielkanoc po śmierci mojego męża. Mój syn miał wtedy dwójkę dzieci - jedno półroczne, drugie 2-letnie. Wymyślił sobie, że przyjedzie do mnie na tą Wielkanoc (praktycznie na dwa dni - przyjedzie w sobotę wieczorem i wyjedzie w poniedziałek rano). Miałam ją spędzić sama, ale w sumie i tak byłam w złym stanie psychicznym i było mi wszystko jedno, czy będę sama, czy nie, zwłaszcza, że jakoś Wielkiejnocy nie obchodziliśmy zbyt uroczyście (jesteśmy niewierzący) - ot, wyjeżdżaliśmy sobie z mężem nad morze do na te 3 dni. Było mi miło, że o mnie pomyślał, ale kazałam mu się upewnić, że jego żona nie ma nic przeciwko temu i że sobie sama poradzi - bo jednak, mimo, że też niewierząca, ale jakaś tam tradycja i małe dzieci. Za każdym razem upewniałam się, że uzgodnił to z Anką i ta nie ma nic przeciwko temu. Podobno zapewniała go, że w porządku, oczywiście niech do mnie jedzie, nawet dobrze, bo sobie od niego odpocznie.
Niedługi czas po owej Wielkanocy usłyszałam, jak on to mógł zrobić i zostawić ją na święta! Te pretensje sama też usłyszałam. Wtedy właśnie na własnej skórze przekonałam się, że internetowe przekonanie, że kobiety co innego mówią, co innego, robią, a jeszcze coś innego chcą są przynajmniej w jej przypadku prawdziwe. Sama takich nie znam, a moje dzieci były wychowane w przekonaniu, że jasno komunikujesz, czego chcesz.
Smutne to. Chciałam się zaprzyjaźnić z nią - przed ślubem była miła dla mnie i wydawało mi się, że nie będzie problemów. Po ślubie zostałam chyba wrogiem nr 1 - z definicji chyba - bo teściowa to zło wg internetów.
Nie bywałam u nich często - mniej więcej raz na 3 miesiące (300 km odległości, a ja kobieta pracująca), nie wtrącałam się, nie krytykowałam, chwaliłam wszystko. Owszem, dosyć często (klika razy w miesiącu dzwoniłam do syna, ale współpracowaliśmy (wymienialiśmy się usługami - ja mu księgowość, a on mi - usługi informatyczne i poczta elektroniczna) i zdecydowana większość moich telefonów związana była z takimi sprawami.
Nie widzę swojej piekielności, ale może się mylę? Tutaj zwykle opisywane są problemy z punktu widzenia synowych.
Było to parę lat temu, pierwsza Wielkanoc po śmierci mojego męża. Mój syn miał wtedy dwójkę dzieci - jedno półroczne, drugie 2-letnie. Wymyślił sobie, że przyjedzie do mnie na tą Wielkanoc (praktycznie na dwa dni - przyjedzie w sobotę wieczorem i wyjedzie w poniedziałek rano). Miałam ją spędzić sama, ale w sumie i tak byłam w złym stanie psychicznym i było mi wszystko jedno, czy będę sama, czy nie, zwłaszcza, że jakoś Wielkiejnocy nie obchodziliśmy zbyt uroczyście (jesteśmy niewierzący) - ot, wyjeżdżaliśmy sobie z mężem nad morze do na te 3 dni. Było mi miło, że o mnie pomyślał, ale kazałam mu się upewnić, że jego żona nie ma nic przeciwko temu i że sobie sama poradzi - bo jednak, mimo, że też niewierząca, ale jakaś tam tradycja i małe dzieci. Za każdym razem upewniałam się, że uzgodnił to z Anką i ta nie ma nic przeciwko temu. Podobno zapewniała go, że w porządku, oczywiście niech do mnie jedzie, nawet dobrze, bo sobie od niego odpocznie.
Niedługi czas po owej Wielkanocy usłyszałam, jak on to mógł zrobić i zostawić ją na święta! Te pretensje sama też usłyszałam. Wtedy właśnie na własnej skórze przekonałam się, że internetowe przekonanie, że kobiety co innego mówią, co innego, robią, a jeszcze coś innego chcą są przynajmniej w jej przypadku prawdziwe. Sama takich nie znam, a moje dzieci były wychowane w przekonaniu, że jasno komunikujesz, czego chcesz.
Smutne to. Chciałam się zaprzyjaźnić z nią - przed ślubem była miła dla mnie i wydawało mi się, że nie będzie problemów. Po ślubie zostałam chyba wrogiem nr 1 - z definicji chyba - bo teściowa to zło wg internetów.
Nie bywałam u nich często - mniej więcej raz na 3 miesiące (300 km odległości, a ja kobieta pracująca), nie wtrącałam się, nie krytykowałam, chwaliłam wszystko. Owszem, dosyć często (klika razy w miesiącu dzwoniłam do syna, ale współpracowaliśmy (wymienialiśmy się usługami - ja mu księgowość, a on mi - usługi informatyczne i poczta elektroniczna) i zdecydowana większość moich telefonów związana była z takimi sprawami.
Nie widzę swojej piekielności, ale może się mylę? Tutaj zwykle opisywane są problemy z punktu widzenia synowych.
teściowa synowa
Ocena:
113
(135)
Ludzie chętnie urządzają nagonki. Nie wiem, czy pamiętacie, ale po tym jak w słodyczach zbieranych przez dzieci na Halloween znaleziono szpilki czy inne fanty, szybko ruszyła fala oskarżeń w stronę ludzi, którzy sprzeciwiają się celebracji Halloween, zbiorczo plując na katolików, twierdząc, że na pewno to oni chcieli zabić dzieci. Potem okazało się, że najprawdopodobniej to jakieś dzieciaki robiły pranki według trendu z TikToka.
Ostatnio mamy falę zamachów na psy poprzez rozkładanie kiełbas z gwoździami czy trutkami.
Podobny problem pojawił się u mnie na osiedlu. Temat psów i psiarzy był od dawna grzany na grupie, ponieważ na osiedlu jest spory skwer, gdzie ludzie wyprowadzają psy. Punktem spornym były, a jakże, psie odchody, ale też spuszczanie psów ze smyczy, także tych niekoniecznie dobrze wychowanych. Dodatkowo w pobliżu jest plac zabaw, a psy często również tam latają bez smyczy, a i kupy się znajdą.
No więc dzisiaj rozpoczęła się nagonka psiarzy na... matki. Psia społeczność osiedlowa uznała, że to na pewno te wredne madki rozkładają te kiełbasy, bo je boli, że większość psiarzy jest bezdzietna i im zazdrości. Gdy kilka osób napisało, że brzmi to dość absurdalnie i prędzej czyimś motorem napędowym jest irytacja wobec zachowania psiarzy i trochę słabo oskarżać kogokolwiek i robić taką nagonkę. Wiele osób też pisało, że jest na osiedlu naprawdę masa ludzi, którzy mają i psy i dzieci i rodzicom zależy, aby coś takiego nie znajdowało się także w pobliżu dzieci. Ale co na to psiarze? "Bo to są te madki, co żałują rodzicielstwa i pewnie chcą otruć i psy i dzieci".
Wiecie, ja naprawdę rozumiem strach, rozżalenie, że ktoś tak postępuje, ale czy takim ludziom naprawdę nie jest głupio robić bezpodstawne nagonki? Które potencjalnie mogą wywołać agresję wobec kolejnej grupy?
Ostatnio mamy falę zamachów na psy poprzez rozkładanie kiełbas z gwoździami czy trutkami.
Podobny problem pojawił się u mnie na osiedlu. Temat psów i psiarzy był od dawna grzany na grupie, ponieważ na osiedlu jest spory skwer, gdzie ludzie wyprowadzają psy. Punktem spornym były, a jakże, psie odchody, ale też spuszczanie psów ze smyczy, także tych niekoniecznie dobrze wychowanych. Dodatkowo w pobliżu jest plac zabaw, a psy często również tam latają bez smyczy, a i kupy się znajdą.
No więc dzisiaj rozpoczęła się nagonka psiarzy na... matki. Psia społeczność osiedlowa uznała, że to na pewno te wredne madki rozkładają te kiełbasy, bo je boli, że większość psiarzy jest bezdzietna i im zazdrości. Gdy kilka osób napisało, że brzmi to dość absurdalnie i prędzej czyimś motorem napędowym jest irytacja wobec zachowania psiarzy i trochę słabo oskarżać kogokolwiek i robić taką nagonkę. Wiele osób też pisało, że jest na osiedlu naprawdę masa ludzi, którzy mają i psy i dzieci i rodzicom zależy, aby coś takiego nie znajdowało się także w pobliżu dzieci. Ale co na to psiarze? "Bo to są te madki, co żałują rodzicielstwa i pewnie chcą otruć i psy i dzieci".
Wiecie, ja naprawdę rozumiem strach, rozżalenie, że ktoś tak postępuje, ale czy takim ludziom naprawdę nie jest głupio robić bezpodstawne nagonki? Które potencjalnie mogą wywołać agresję wobec kolejnej grupy?
osiedle psy dzieci
Ocena:
96
(106)
Ktoś tu ostatnio narzeka, jak to ciężko pracodawcy znaleźć pracownika. No cóż, ja nie mam dla nich ani grama współczucia, bo pamiętam jak traktowali pracowników kiedy bezrobocie sięgało 20%. Jeden z przykładów.
Skończyłem studia i szukałem pracy. Na 100 wysłanych CV odpowiedź przychodziła na jedno, ale w końcu się udało. Hurtownia warzyw i owoców "Jacuś" (nazywała się inaczej, ale w tym stylu) szuka kierowcy. Wysłałem, zadzwonili i zaprosili. Przyjechałem.
Na miejscu z kanciapy wytacza się Jacuś, człowiek o wyglądzie świni z wąsami i chrumczy:
- Czego?
- Dzień dobry. Ja w sprawie pracy.
- Masz CV?
- Mam.
- Masz list motywacyjny? - do rozwożenia pyr, serio? Zresztą w ogłoszeniu nie było słowa o tym.
- Nie mam.
- Masz świadectwo pracy? - tym też nie było mowy.
- Nie mam, bo nigdzie jeszcze nie pracowałem.
- Nie masz listu motywacyjnego i świadectwa pracy, nie masz doświadczenia. Po co ty w ogóle przyjeżdżasz?!
Już mi knur tak podniósł ciśnienie, że miałem ochotę mu wyklepać słoninę z ryja. Też przechodzę na ty, bo widzę że nic z tego nie będzie.
- W ogłoszeniu nie było o tym mowy. Nie było też, że wymagane jest doświadczenie.
- W ogłoszeniu nie było mowy o liście motywacyjnym ani doświadczeniu.
- Trzeba się było domyślić! - kwiknął Jacuś, odwrócił się i wlazł do kanciapy.
Rozmów w podobnym tonie, przy całkowitym braku szacunku do kandydata, odbyłem dziesiątki. Następnie wyjechałem z Polski i wróciłem, gdy bezrobocie wynosiło już 4%. Różnica w podejściu pracodawców była diametralna.
Nic tak nie uczy pracodawcy szacunku do pracownika, jak niskie bezrobocie.
Skończyłem studia i szukałem pracy. Na 100 wysłanych CV odpowiedź przychodziła na jedno, ale w końcu się udało. Hurtownia warzyw i owoców "Jacuś" (nazywała się inaczej, ale w tym stylu) szuka kierowcy. Wysłałem, zadzwonili i zaprosili. Przyjechałem.
Na miejscu z kanciapy wytacza się Jacuś, człowiek o wyglądzie świni z wąsami i chrumczy:
- Czego?
- Dzień dobry. Ja w sprawie pracy.
- Masz CV?
- Mam.
- Masz list motywacyjny? - do rozwożenia pyr, serio? Zresztą w ogłoszeniu nie było słowa o tym.
- Nie mam.
- Masz świadectwo pracy? - tym też nie było mowy.
- Nie mam, bo nigdzie jeszcze nie pracowałem.
- Nie masz listu motywacyjnego i świadectwa pracy, nie masz doświadczenia. Po co ty w ogóle przyjeżdżasz?!
Już mi knur tak podniósł ciśnienie, że miałem ochotę mu wyklepać słoninę z ryja. Też przechodzę na ty, bo widzę że nic z tego nie będzie.
- W ogłoszeniu nie było o tym mowy. Nie było też, że wymagane jest doświadczenie.
- W ogłoszeniu nie było mowy o liście motywacyjnym ani doświadczeniu.
- Trzeba się było domyślić! - kwiknął Jacuś, odwrócił się i wlazł do kanciapy.
Rozmów w podobnym tonie, przy całkowitym braku szacunku do kandydata, odbyłem dziesiątki. Następnie wyjechałem z Polski i wróciłem, gdy bezrobocie wynosiło już 4%. Różnica w podejściu pracodawców była diametralna.
Nic tak nie uczy pracodawcy szacunku do pracownika, jak niskie bezrobocie.
pracodawcy praca
Ocena:
147
(159)
W radio poleciała piosenka zespołu Perfect- Nie płacz Ewka. Nie lubię tej piosenki od momentu, gdy była ona grana na pogrzebie mojego chrzestnego. Gdy ją słyszę od razu głos mi się łamie, a humor siada. Dlatego od razu ją przełączam. Mimo to wróciłam myślami do tej piosenki i piekielności bardzo zaszłej - sięgającej moich gimnazjalnych czasów.
Mój chrzestny mieszkał dwa domy dalej i byłam u niego bardzo często. Jego dzieci były już duże, więc gdy miał czas, to angażował się też w moje wychowanie. Mój ojciec, a jego brat, nie mógł liczyć na opiekę dziadków, bo zarówno babcia, jak i dziadek, zmarli przed moimi narodzinami. Ich rolę pełnił więc wujek.
W gimnazjum uczył mnie muzyki facet, który był ignorantem. Wystawiał negatywne oceny tym, którzy nie byli w stanie zaśpiewać jego hitów. Do jego ulubionych wokalistów należała między innymi Sylwia Grzeszczak i kazał nam śpiewać na ocenę piosenki jej i innych polskich zespołów. W końcu stwierdził, że powinniśmy poznać "Nie płacz Ewka". Dosłownie było to 2-3 miesiące po śmierci mojego chrzestnego. W domu jeszcze nie przeżyliśmy jego utraty, żałoba trwała, a tu miałam śpiewać piosenkę z jego pogrzebu na ocenę, gdy nie przechodziła mi ona przez gardło.
Poszłam do niego z prośbą o wybór innej piosenki, wyjaśniając sytuację. Powiedziałam, że po prostu nie dam rady, bo głos mi się łamie na samą myśl o niej. Mimo to kazał mi ją śpiewać na zaliczenie. Do wychowawczyni już cała klasa nauczyła się nie chodzić, bo zawsze brała stronę nauczycieli i obwiniała nas. Matematyczka robiła fundamentalne błędy w mnożeniu? Nasza wina. WFista naśmiewający się z koleżanki, która miała bardzo duży biust (po 18 musiała mieć jego operacje, bo kręgosłup jej siadał). Dla niej zawsze nauczyciel był święty. Dlatego zamiast do niej, chodziliśmy do naszej polonistki, która podejmowała interwencje.
Poprosiłam więc i ja o wsparcie. Polonistka poszła razem ze mną i próbowała zaproponować inne piosenki. Muzyk się nie zgodził, bo to niesprawiedliwe do innych kolegów. Nawet mojej mamie powiedział, że dam radę, bo mam do zaśpiewania tylko krótki fragment.
Nie dałam rady. Rozpłakałam się przy całej klasie. Na szczęście koledzy było normalni i znaliśmy się całe nasze życie, więc mnie pocieszali, gdy nauczyciel wpisał mi 3 za dobre chęci.
Mój chrzestny mieszkał dwa domy dalej i byłam u niego bardzo często. Jego dzieci były już duże, więc gdy miał czas, to angażował się też w moje wychowanie. Mój ojciec, a jego brat, nie mógł liczyć na opiekę dziadków, bo zarówno babcia, jak i dziadek, zmarli przed moimi narodzinami. Ich rolę pełnił więc wujek.
W gimnazjum uczył mnie muzyki facet, który był ignorantem. Wystawiał negatywne oceny tym, którzy nie byli w stanie zaśpiewać jego hitów. Do jego ulubionych wokalistów należała między innymi Sylwia Grzeszczak i kazał nam śpiewać na ocenę piosenki jej i innych polskich zespołów. W końcu stwierdził, że powinniśmy poznać "Nie płacz Ewka". Dosłownie było to 2-3 miesiące po śmierci mojego chrzestnego. W domu jeszcze nie przeżyliśmy jego utraty, żałoba trwała, a tu miałam śpiewać piosenkę z jego pogrzebu na ocenę, gdy nie przechodziła mi ona przez gardło.
Poszłam do niego z prośbą o wybór innej piosenki, wyjaśniając sytuację. Powiedziałam, że po prostu nie dam rady, bo głos mi się łamie na samą myśl o niej. Mimo to kazał mi ją śpiewać na zaliczenie. Do wychowawczyni już cała klasa nauczyła się nie chodzić, bo zawsze brała stronę nauczycieli i obwiniała nas. Matematyczka robiła fundamentalne błędy w mnożeniu? Nasza wina. WFista naśmiewający się z koleżanki, która miała bardzo duży biust (po 18 musiała mieć jego operacje, bo kręgosłup jej siadał). Dla niej zawsze nauczyciel był święty. Dlatego zamiast do niej, chodziliśmy do naszej polonistki, która podejmowała interwencje.
Poprosiłam więc i ja o wsparcie. Polonistka poszła razem ze mną i próbowała zaproponować inne piosenki. Muzyk się nie zgodził, bo to niesprawiedliwe do innych kolegów. Nawet mojej mamie powiedział, że dam radę, bo mam do zaśpiewania tylko krótki fragment.
Nie dałam rady. Rozpłakałam się przy całej klasie. Na szczęście koledzy było normalni i znaliśmy się całe nasze życie, więc mnie pocieszali, gdy nauczyciel wpisał mi 3 za dobre chęci.
szkoła
Ocena:
107
(119)
Jakiś czas temu aplikowałem na stanowisko trenera w nowo powstającej siłowni.
Ważne dla historii: siłownia była już piątą czy szóstą w niewielkim, dosyć zaściankowym mieście.
Zaaplikowałem, zadzwonili, zaprosili na rozmowę.
Na rekrutacji pojawił się sam właściciel, który od początku zaznaczył, że właśnie takiej osoby jak ja potrzebuje – trenera ze stażem i pasją, a nie „instagramowych” młodzieniaszków.
Zaraz po tym „makaronie na uszy” przeszedł do sedna rozmowy, czyli zarobków. Roztoczył przede mną wizję pięciocyfrowych sum, które mogę osiągnąć, jeśli tylko zdecyduję się płacić mu 700 zł miesięcznie w ramach tzw. karnetu trenerskiego.
Duże sieciówki, zwłaszcza w większych miastach, często proponują takie rozwiązania, więc nie jest to nic nadzwyczajnego. Jednak po pierwsze – to nie była sieciówka, po drugie – takie rozwiązanie kompletnie nie pasowało do mojego miasta.
Dodatkowo, ponieważ prowadziłem zajęcia ogólnorozwojowe dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, właściciel stwierdził, że chętnie widziałby mnie również w takiej roli.
Powiedziałem, że przemyślę sprawę, na co on zapewnił, że za dwa dni na 100% do mnie zadzwoni.
Miesiąc później (!) dzwoni do mnie jego pracowniczka z pytaniem, czy chcę prowadzić zajęcia grupowe dla dzieci. Odpowiedziałem, że tak, ale pod warunkiem, że nie będę musiał kupować pakietu trenerskiego. Zapewniła mnie, że podpisujemy umowę, a stawkę poznam na spotkaniu z szefem.
Pojechałem. Oczywiście musiałem czekać, bo się spóźnił. Porozmawialiśmy – nawet miło.
W trakcie rozmowy padło pytanie, czy mógłbym prowadzić także zajęcia grupowe dla dorosłych. Odpowiedziałem, że nigdy tego nie robiłem.
„Nic nie szkodzi, mamy koordynatora, który przyjedzie i wszystkiego pana nauczy.”
No, okej.
„Zadzwonię do pana najpóźniej pojutrze.”
Tydzień później (!) dzwoni żona właściciela i pyta, czy pasują mi wtorki i piątki o 18:30, żebym prowadził zajęcia grupowe dla dorosłych.
Hola, hola. Miały być zajęcia dla dzieci!
Pani stwierdza, że będą, ale nie teraz – na razie dla dorosłych.
Odpowiadam, że miałem najpierw zostać przeszkolony.
„Tak, tak, już umawiam pana z panem Andrzejem. Najpóźniej do wieczora oddzwonię.”
Trzy dni później, o 9:00 rano, dostaję wiadomość na Messengerze od właściciela:
„Za godzinę będzie pan Andrzej, czy da Pan radę przyjść na godzinkę, dwie.”
Odpisuję, że nie mogę, bo właśnie wychodzę na umówiony trening z podopieczną. Proszę o większy zapas czasowy.
"Ok. Dziękuję za szybką odpowiedź".
Kilka dni później, o 23:00 (!), znów na Messengerze dostaję od szefa wiadomość:
„Widzę, że nie zdecydował się pan dołączyć. No szkoda. Zapraszam w przyszłości.”
WTF?!
Ważne dla historii: siłownia była już piątą czy szóstą w niewielkim, dosyć zaściankowym mieście.
Zaaplikowałem, zadzwonili, zaprosili na rozmowę.
Na rekrutacji pojawił się sam właściciel, który od początku zaznaczył, że właśnie takiej osoby jak ja potrzebuje – trenera ze stażem i pasją, a nie „instagramowych” młodzieniaszków.
Zaraz po tym „makaronie na uszy” przeszedł do sedna rozmowy, czyli zarobków. Roztoczył przede mną wizję pięciocyfrowych sum, które mogę osiągnąć, jeśli tylko zdecyduję się płacić mu 700 zł miesięcznie w ramach tzw. karnetu trenerskiego.
Duże sieciówki, zwłaszcza w większych miastach, często proponują takie rozwiązania, więc nie jest to nic nadzwyczajnego. Jednak po pierwsze – to nie była sieciówka, po drugie – takie rozwiązanie kompletnie nie pasowało do mojego miasta.
Dodatkowo, ponieważ prowadziłem zajęcia ogólnorozwojowe dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, właściciel stwierdził, że chętnie widziałby mnie również w takiej roli.
Powiedziałem, że przemyślę sprawę, na co on zapewnił, że za dwa dni na 100% do mnie zadzwoni.
Miesiąc później (!) dzwoni do mnie jego pracowniczka z pytaniem, czy chcę prowadzić zajęcia grupowe dla dzieci. Odpowiedziałem, że tak, ale pod warunkiem, że nie będę musiał kupować pakietu trenerskiego. Zapewniła mnie, że podpisujemy umowę, a stawkę poznam na spotkaniu z szefem.
Pojechałem. Oczywiście musiałem czekać, bo się spóźnił. Porozmawialiśmy – nawet miło.
W trakcie rozmowy padło pytanie, czy mógłbym prowadzić także zajęcia grupowe dla dorosłych. Odpowiedziałem, że nigdy tego nie robiłem.
„Nic nie szkodzi, mamy koordynatora, który przyjedzie i wszystkiego pana nauczy.”
No, okej.
„Zadzwonię do pana najpóźniej pojutrze.”
Tydzień później (!) dzwoni żona właściciela i pyta, czy pasują mi wtorki i piątki o 18:30, żebym prowadził zajęcia grupowe dla dorosłych.
Hola, hola. Miały być zajęcia dla dzieci!
Pani stwierdza, że będą, ale nie teraz – na razie dla dorosłych.
Odpowiadam, że miałem najpierw zostać przeszkolony.
„Tak, tak, już umawiam pana z panem Andrzejem. Najpóźniej do wieczora oddzwonię.”
Trzy dni później, o 9:00 rano, dostaję wiadomość na Messengerze od właściciela:
„Za godzinę będzie pan Andrzej, czy da Pan radę przyjść na godzinkę, dwie.”
Odpisuję, że nie mogę, bo właśnie wychodzę na umówiony trening z podopieczną. Proszę o większy zapas czasowy.
"Ok. Dziękuję za szybką odpowiedź".
Kilka dni później, o 23:00 (!), znów na Messengerze dostaję od szefa wiadomość:
„Widzę, że nie zdecydował się pan dołączyć. No szkoda. Zapraszam w przyszłości.”
WTF?!
Ocena:
118
(124)
Jak wspomniałam kilka tygodni temu, mam 40 lat i jestem otyła.
Przyszedł ten moment, kiedy waga mi stanęła. 10 kg mniej, ale zejść nie chce. Nigdy też nie miałam takiego parcia na cukier, jak teraz. Czas zacząć robić jakąś gimnastykę. Wykładam więc matę na środek salonu i kładę się. ADHD bierze się wtedy za mój mózg i nie mogę nawet ręki podnieść. Nie chcę robić z siebie ofiary, ale naprawdę jest mi ciężko. Tak sobie leżę ok. 20 minut z 1000 myśli na minutę. potem przekręcam się na bok, piesek podchodzi i się przytula i tak sobie leżymy razem na podłodze.
Płaczę wtedy, bo wiem, że to jest ostatni moment, aby coś ze sobą zrobić. I czasem nawet udaje mi się podnieść nogę i lub rękę, ale z ręką na sercu nie wykonałam jeszcze żadnego pełnego ćwiczenia. Żadnego brzuszka, żadnego przysiadu, ani jednego skłonu. Wstyd mi bardzo.
I wtedy przychodzi cala na biało moja rodzina. Jak tylko widzą mnie, kiedy jem zakazany składnik, to rzucają: podobno miałaś nie jeść chleba? Jak ty tak podjadasz, to Ty nigdy nie schudniesz. Na pewno zrobić Ci ciasto jak przylecisz? Bo wiesz, że po tym to przytyjesz prawda?
To było miesiąc temu, kiedy mama obiecała mi moje najukochańsze ciasto, które tylko ona umie zrobić i na które czekałam kilka miesięcy od ostatniego pobytu w Polsce.
To jest tak dobre ciasto, że aż mi się łezka w oku zebrała, na co wujek obok: oj widzę, że dieta się skończyła tak?
Lubimy sobie docinać, ale jak ktoś stawia granicę, to odpuszczamy zawsze.
Błagałam, żeby przestali i dali mi święty spokój.
Czego oczekiwałam: masz kochanie, upiekłam specjalnie dla ciebie, zrób sobie przerwę na jeden wieczór, wiem że jest Ci ciężko.
Co dostałam: No my przecież nie chcemy dla Ciebie źle. To tylko takie wygłupy. Przestań brać wszystko do siebie.
I moje ulubione: Tobie to już nic nie można powiedzieć.
Trzymajcie kciuki! I bardzo dziękuję za wsparcie i cudowne komcie pod poprzednią historią
Przyszedł ten moment, kiedy waga mi stanęła. 10 kg mniej, ale zejść nie chce. Nigdy też nie miałam takiego parcia na cukier, jak teraz. Czas zacząć robić jakąś gimnastykę. Wykładam więc matę na środek salonu i kładę się. ADHD bierze się wtedy za mój mózg i nie mogę nawet ręki podnieść. Nie chcę robić z siebie ofiary, ale naprawdę jest mi ciężko. Tak sobie leżę ok. 20 minut z 1000 myśli na minutę. potem przekręcam się na bok, piesek podchodzi i się przytula i tak sobie leżymy razem na podłodze.
Płaczę wtedy, bo wiem, że to jest ostatni moment, aby coś ze sobą zrobić. I czasem nawet udaje mi się podnieść nogę i lub rękę, ale z ręką na sercu nie wykonałam jeszcze żadnego pełnego ćwiczenia. Żadnego brzuszka, żadnego przysiadu, ani jednego skłonu. Wstyd mi bardzo.
I wtedy przychodzi cala na biało moja rodzina. Jak tylko widzą mnie, kiedy jem zakazany składnik, to rzucają: podobno miałaś nie jeść chleba? Jak ty tak podjadasz, to Ty nigdy nie schudniesz. Na pewno zrobić Ci ciasto jak przylecisz? Bo wiesz, że po tym to przytyjesz prawda?
To było miesiąc temu, kiedy mama obiecała mi moje najukochańsze ciasto, które tylko ona umie zrobić i na które czekałam kilka miesięcy od ostatniego pobytu w Polsce.
To jest tak dobre ciasto, że aż mi się łezka w oku zebrała, na co wujek obok: oj widzę, że dieta się skończyła tak?
Lubimy sobie docinać, ale jak ktoś stawia granicę, to odpuszczamy zawsze.
Błagałam, żeby przestali i dali mi święty spokój.
Czego oczekiwałam: masz kochanie, upiekłam specjalnie dla ciebie, zrób sobie przerwę na jeden wieczór, wiem że jest Ci ciężko.
Co dostałam: No my przecież nie chcemy dla Ciebie źle. To tylko takie wygłupy. Przestań brać wszystko do siebie.
I moje ulubione: Tobie to już nic nie można powiedzieć.
Trzymajcie kciuki! I bardzo dziękuję za wsparcie i cudowne komcie pod poprzednią historią
dieta odchudzanie
Ocena:
119
(161)
To, że pijani kierowcy są plagą na naszych drogach wiemy wszyscy, Niestety, nie zanosi się na poprawę.
Sąsiad mojego najlepszego kumpla też stracił prawo jazdy za jazdę po alkoholu. Teraz, po upływie zasądzonego zakazu, stara się odzyskać "prawko". Zarzeka się, że za bardzo dostał w kość przez jego utratę, i że więcej pijany nie wsiądzie za kółko. Oby słowa dotrzymał.
Ostatnio spotkałem go i zapytałem na jakim jest etapie z "prawkiem". Był po jakimś kursie w WORD, chyba reedukacyjny on się fachowo nazywa. Opowiadał, że na jednym z wykładów ktoś z kursantów zasnął w kącie i to tak mocno, że nie mogli go dobudzić. Prowadzący wiedząc już o co biega, zadzwonili po policję z alkomatem. Wydmuchał 2.5 promila, jeszcze coś się awanturował. Prowadzący opowiadał, że niedawno miał przypadek, że poczuł od jednego z kursantów woń alkoholu, i wziął go "na stronę" i wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- Pan pił.
- Nie!
- No jak, przecież czuć.
- Nie piłem.
- No dobrze, to zadzwonimy po policję z alkomatem, niech potwierdzą Pana słowa.
- Yyy, no dobra... Flaszeczkę "zrobiliśmy" z rana z kolegą...
Wcześniej wspomniany znajomy poszedł przed wykładem, czy też w przerwie, do "płaza" po fajki. Zobaczył jak współtowarzysz kursu kupuje setkę jakiejś owocowej.
I jeśli tacy delikwenci jakimś cudem odzyskają prawo jazdy, to mam uwierzyć że nagle ogarną się jeśli chodzi o alkohol? Dobrze, jeśli co piąty tego dokona. Bo nie chce mi się wierzyć, że każdy, kto jest na tyle uzależniony, że nie potrafi kilku godzin w biały dzień wytrzymać bez procentów (i to wysokich) nagle zmieni się o 180 stopni.
Sąsiad mojego najlepszego kumpla też stracił prawo jazdy za jazdę po alkoholu. Teraz, po upływie zasądzonego zakazu, stara się odzyskać "prawko". Zarzeka się, że za bardzo dostał w kość przez jego utratę, i że więcej pijany nie wsiądzie za kółko. Oby słowa dotrzymał.
Ostatnio spotkałem go i zapytałem na jakim jest etapie z "prawkiem". Był po jakimś kursie w WORD, chyba reedukacyjny on się fachowo nazywa. Opowiadał, że na jednym z wykładów ktoś z kursantów zasnął w kącie i to tak mocno, że nie mogli go dobudzić. Prowadzący wiedząc już o co biega, zadzwonili po policję z alkomatem. Wydmuchał 2.5 promila, jeszcze coś się awanturował. Prowadzący opowiadał, że niedawno miał przypadek, że poczuł od jednego z kursantów woń alkoholu, i wziął go "na stronę" i wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- Pan pił.
- Nie!
- No jak, przecież czuć.
- Nie piłem.
- No dobrze, to zadzwonimy po policję z alkomatem, niech potwierdzą Pana słowa.
- Yyy, no dobra... Flaszeczkę "zrobiliśmy" z rana z kolegą...
Wcześniej wspomniany znajomy poszedł przed wykładem, czy też w przerwie, do "płaza" po fajki. Zobaczył jak współtowarzysz kursu kupuje setkę jakiejś owocowej.
I jeśli tacy delikwenci jakimś cudem odzyskają prawo jazdy, to mam uwierzyć że nagle ogarną się jeśli chodzi o alkohol? Dobrze, jeśli co piąty tego dokona. Bo nie chce mi się wierzyć, że każdy, kto jest na tyle uzależniony, że nie potrafi kilku godzin w biały dzień wytrzymać bez procentów (i to wysokich) nagle zmieni się o 180 stopni.
Ocena:
164
(180)
Moja frustracja sięga już zenitu. Jak to jest, że w internecie każdy posiadacz psa twierdzi, że sprząta po swoim psie, a w realu w parku co 5m leży g...wno?
Poszłam dzisiaj z dzieciakami na spacer do parku, syn na hulajnodze, córka idzie koło mnie. Są psiarze. Są kubły na odchody. Są dostępne woreczki. Syn jechał po ścieżce i wjechał w kupę. Syn ma 4 lata, więc jak zobaczył kupę to było trochę za późno na zmianę toru jazdy albo wyhamowanie. Wiadomo, sytuacja nieprzyjemna. Parę minut później widzę młodą dziewczynę, nie emerytkę czy osobę niepełnosprawną, której podniesienie kupy może sprawiać trudność. Młoda dziewczyna, gdy tylko zobaczyła, że pies kuca do wypróżnienia się, nagle zaczęła się intensywnie wgapiać w telefon, po czym po prostu odeszła. Zwróciłam jej uwagę, że powinna tę kupę posprzątać. Powiedziałam, że dopiero co dziecko wjechało w g...wno hulajnogą. Dziewczyna najpierw odparła, że po trawie nie jeździ się hulajnogą, a gdy jej uświadomiłam, że kupa leżała na ścieżce, to usłyszałam:
- "to se bachora pilnuj".
A potem ludzie się dziwią, że lądują na spotted czy innych grupach. A ludzie komentują, że trzeba było zwrócić uwagę. Ja zwracam, ale rzadko kiedy usłyszę chociażby w miarę grzeczną odpowiedź, najczęściej właściciel psa udaje, że nie słyszy albo leci bluzgami.
Poszłam dzisiaj z dzieciakami na spacer do parku, syn na hulajnodze, córka idzie koło mnie. Są psiarze. Są kubły na odchody. Są dostępne woreczki. Syn jechał po ścieżce i wjechał w kupę. Syn ma 4 lata, więc jak zobaczył kupę to było trochę za późno na zmianę toru jazdy albo wyhamowanie. Wiadomo, sytuacja nieprzyjemna. Parę minut później widzę młodą dziewczynę, nie emerytkę czy osobę niepełnosprawną, której podniesienie kupy może sprawiać trudność. Młoda dziewczyna, gdy tylko zobaczyła, że pies kuca do wypróżnienia się, nagle zaczęła się intensywnie wgapiać w telefon, po czym po prostu odeszła. Zwróciłam jej uwagę, że powinna tę kupę posprzątać. Powiedziałam, że dopiero co dziecko wjechało w g...wno hulajnogą. Dziewczyna najpierw odparła, że po trawie nie jeździ się hulajnogą, a gdy jej uświadomiłam, że kupa leżała na ścieżce, to usłyszałam:
- "to se bachora pilnuj".
A potem ludzie się dziwią, że lądują na spotted czy innych grupach. A ludzie komentują, że trzeba było zwrócić uwagę. Ja zwracam, ale rzadko kiedy usłyszę chociażby w miarę grzeczną odpowiedź, najczęściej właściciel psa udaje, że nie słyszy albo leci bluzgami.
pies sprzątanie
Ocena:
124
(138)
Pod koniec ubiegłego roku moja rada dzielnicy rozpoczęła nową kadencję. Ponieważ frekwencja przy wyborach była bardzo niska, budżet od miasta został obcięty (jest uzależniony od frekwencji przy wyborach) o ponad 20%.
Kilka tygodni temu rada dzielnicy uchwaliła budżet na nadchodzący rok. Ponieważ na ten rok kwota jest niższa, z budżetu wyleciały pozycje "techniczne" (infrastruktura, mała architektura itd.), z wyłączeniem utrzymania strony internetowej. Pozostały jedynie spotkania towarzyskie. Tak, cały budżet dzielnicy pójdzie na spotkania towarzyskie: marsz niepodległości, wigilia dzielnicowa, festyny i imprezy plenerowe. Żeby nie było, nie mam nic do spotkań towarzyskich, niech się dzielnica integruje, ale nie powinno iść na to niemal 100% budżetu dzielnicy.
A teraz najlepsze, czyli argumentacja. Ponieważ nie wszystkie projekty budżetu obywatelskiego zostały zrealizowane i istnieje ryzyko, że w tym roku również jakieś nie zostaną zrealizowane, a w związku z tym środki w budżecie dzielnicy przepadną, rada dzielnicy postanowiła z góry zdecydować, że nic z budżetu obywatelskiego nie zostanie zrealizowane w tym roku i dlatego nawet złotówki nie przeznaczy na ten cel. To są słowa radnego, nie moje.
Kilka tygodni temu rada dzielnicy uchwaliła budżet na nadchodzący rok. Ponieważ na ten rok kwota jest niższa, z budżetu wyleciały pozycje "techniczne" (infrastruktura, mała architektura itd.), z wyłączeniem utrzymania strony internetowej. Pozostały jedynie spotkania towarzyskie. Tak, cały budżet dzielnicy pójdzie na spotkania towarzyskie: marsz niepodległości, wigilia dzielnicowa, festyny i imprezy plenerowe. Żeby nie było, nie mam nic do spotkań towarzyskich, niech się dzielnica integruje, ale nie powinno iść na to niemal 100% budżetu dzielnicy.
A teraz najlepsze, czyli argumentacja. Ponieważ nie wszystkie projekty budżetu obywatelskiego zostały zrealizowane i istnieje ryzyko, że w tym roku również jakieś nie zostaną zrealizowane, a w związku z tym środki w budżecie dzielnicy przepadną, rada dzielnicy postanowiła z góry zdecydować, że nic z budżetu obywatelskiego nie zostanie zrealizowane w tym roku i dlatego nawet złotówki nie przeznaczy na ten cel. To są słowa radnego, nie moje.
Rada Dzielnicy
Ocena:
105
(119)
Mój przyjaciel prowadzi hostel w centrum miasta.
Najpierw zarys: w hostelu dostępne są trzy pokoje. Na parterze są dwa pokoje ze wspólną łazienką. Na pierwszym piętrze jest całe mieszkanie, dwa pokoje, łazienka, kuchnia itp.
Wszyściutko jest pięknie opisane na Bookingu, w czterech językach, a moją pomocą nawet w pięciu. K wyłuszcza na czerwono prośbę o tak zwane ETA, czyli mniej więcej o której godzinie goście się pojawią. Czasem podają konkretną godzinę, czasami przedział czasowy, czasem rano lub po południu, ale zazwyczaj nic. K zawsze prosi kilka razy, na dzień przed dzwoni, pisze maile, SMS, oraz na wszelkich komunikatorach, które goście podali do kontaktu. I nic. Wszystko wyłączone. I nie zrozumcie mnie źle, ale żaden lot nie trwa 15 godzin, żeby nie móc się skontaktować.
Dlatego K często czeka cały dzień, marnując go, bo nie wiadomo kiedy goście się pojawią. A dlaczego musi czekać? Bo jest tylko jeden. Sam wszystko ogarnia od podatków przez sprzątanie.
A jak już się pojawią, to najczęściej po północy i żadnego pocałuj mnie w d...
Kiedyś go zapytałam, czy może zaostrzyć trochę wymagania, ale K powiedział, że jeszcze niestety nie może sobie na to pozwolić.
I teraz hit:
Zbliża się u nas ogromne wydarzenie, więc wszystko jest na ten czas wykupione co do ostatniego łóżka, a nawet w miastach sąsiadujących. K był od razu pewien, że może podwoić stawkę. Miał rację. Wszystkie trzy pokoje zostały zarezerwowane w ciągu mniej więcej 30-40 minut od udostępnienia terminu na Bookingu. K nawet śmiał się, że szkoda, że nie potroił ceny.
Po jakichś dwóch tygodniach kontaktuje się z K jeden z tych gości z pretensjami, że one nie rezerwował pokoju ze wspólną łazienką, i to jest wprowadzenie w błąd. Oczywiście nie miał racji. On sobie życzy zmiany na ten z własną łazienką. K profesjonalnie odpisał, że wszystko było opisane i niestety innych pokoi nie ma. Ale zawsze może Pan odwołać rezerwację bez poniesienia jakichkolwiek kosztów. Pan skorzystał z wielkim fochem, że go oszukano.
Jakieś dwie godziny później napisał, że on jednak chce ten pokój, ale było już za późno, bo 30 minut po jego rezygnacji, znalazł się inny chętny.
Za potrójną stawkę
Najpierw zarys: w hostelu dostępne są trzy pokoje. Na parterze są dwa pokoje ze wspólną łazienką. Na pierwszym piętrze jest całe mieszkanie, dwa pokoje, łazienka, kuchnia itp.
Wszyściutko jest pięknie opisane na Bookingu, w czterech językach, a moją pomocą nawet w pięciu. K wyłuszcza na czerwono prośbę o tak zwane ETA, czyli mniej więcej o której godzinie goście się pojawią. Czasem podają konkretną godzinę, czasami przedział czasowy, czasem rano lub po południu, ale zazwyczaj nic. K zawsze prosi kilka razy, na dzień przed dzwoni, pisze maile, SMS, oraz na wszelkich komunikatorach, które goście podali do kontaktu. I nic. Wszystko wyłączone. I nie zrozumcie mnie źle, ale żaden lot nie trwa 15 godzin, żeby nie móc się skontaktować.
Dlatego K często czeka cały dzień, marnując go, bo nie wiadomo kiedy goście się pojawią. A dlaczego musi czekać? Bo jest tylko jeden. Sam wszystko ogarnia od podatków przez sprzątanie.
A jak już się pojawią, to najczęściej po północy i żadnego pocałuj mnie w d...
Kiedyś go zapytałam, czy może zaostrzyć trochę wymagania, ale K powiedział, że jeszcze niestety nie może sobie na to pozwolić.
I teraz hit:
Zbliża się u nas ogromne wydarzenie, więc wszystko jest na ten czas wykupione co do ostatniego łóżka, a nawet w miastach sąsiadujących. K był od razu pewien, że może podwoić stawkę. Miał rację. Wszystkie trzy pokoje zostały zarezerwowane w ciągu mniej więcej 30-40 minut od udostępnienia terminu na Bookingu. K nawet śmiał się, że szkoda, że nie potroił ceny.
Po jakichś dwóch tygodniach kontaktuje się z K jeden z tych gości z pretensjami, że one nie rezerwował pokoju ze wspólną łazienką, i to jest wprowadzenie w błąd. Oczywiście nie miał racji. On sobie życzy zmiany na ten z własną łazienką. K profesjonalnie odpisał, że wszystko było opisane i niestety innych pokoi nie ma. Ale zawsze może Pan odwołać rezerwację bez poniesienia jakichkolwiek kosztów. Pan skorzystał z wielkim fochem, że go oszukano.
Jakieś dwie godziny później napisał, że on jednak chce ten pokój, ale było już za późno, bo 30 minut po jego rezygnacji, znalazł się inny chętny.
Za potrójną stawkę
pokój wynajem
Ocena:
149
(167)