Historia o tym, jak kochany wuefista potrafił mnie zdemotywować i sprawić, że prawie porzuciłam swój ukochany sport.
Od dziecka uwielbiałam sport. W szkole podstawowej nauczyciele zauważyli moje predyspozycje i wysyłali mnie na zawody sportowe. Lubiłam każdą dyscyplinę, ale najbardziej na świecie kochałam jedną - piłkę ręczną. Po lekcjach często chodziłam z koleżankami na boisko szkolne i razem doskonaliłyśmy się w tej dziedzinie sportu. Oczywiście był też SKS.
Nadszedł jednak taki czas, że skończyłam podstawówkę i rozpoczęłam naukę w gimnazjum, które słynęło z wysokich wyników w różnorakich zawodach sportowych. Wuefista wydawał się być profesjonalistą. Już po pierwszych zajęciach dostaliśmy kartkę z rozpiską zajęć dodatkowych. Był też SKS z mojej ukochanej ręcznej. Oczywiście zapisałam się na niego i z niecierpliwością czekałam na trening.
Trener był zachwycony moją grą - często mnie chwalił, pozwalał chodzić na zajęcia dla starszych klas, oczywiście zabierał na zawody.
W drugiej klasie nauczyciel zmienił jednak do mnie podejście - to ja stałam się tą najgorszą. Źle rzucam, biegnę nie w to miejsce co trzeba... niby wiedziałam, że gram dobrze, ale trener był wtedy dla mnie autorytetem i mu wierzyłam. Nie zabierał mnie na zawody, jeździły na nie dziewczyny, które były ode mnie słabsze.
W trzeciej klasie poinformowałam wuefistę, że nie chcę już chodzić na treningi i w ogóle odpuszczę sobie wszystkie zajęcia sportowe. Trener był zdziwiony i spytał się mnie, dlaczego. Powiedziałam, że przecież gram beznadziejnie i nic tego nie zmieni, więc po co. Nauczyciel odpowiedział:
- Natalka, ale przecież ja tak mówiłem tylko po to, żeby cię zmotywować!
Szkoda, że wtedy byłam tak przekonana o swoim braku talentu, że powiedziałam NIE. Na szczęście nauczycielka w liceum i trenerka w klubie, do którego wstąpiłam sprawiły, że znów uwierzyłam w siebie.
Od dziecka uwielbiałam sport. W szkole podstawowej nauczyciele zauważyli moje predyspozycje i wysyłali mnie na zawody sportowe. Lubiłam każdą dyscyplinę, ale najbardziej na świecie kochałam jedną - piłkę ręczną. Po lekcjach często chodziłam z koleżankami na boisko szkolne i razem doskonaliłyśmy się w tej dziedzinie sportu. Oczywiście był też SKS.
Nadszedł jednak taki czas, że skończyłam podstawówkę i rozpoczęłam naukę w gimnazjum, które słynęło z wysokich wyników w różnorakich zawodach sportowych. Wuefista wydawał się być profesjonalistą. Już po pierwszych zajęciach dostaliśmy kartkę z rozpiską zajęć dodatkowych. Był też SKS z mojej ukochanej ręcznej. Oczywiście zapisałam się na niego i z niecierpliwością czekałam na trening.
Trener był zachwycony moją grą - często mnie chwalił, pozwalał chodzić na zajęcia dla starszych klas, oczywiście zabierał na zawody.
W drugiej klasie nauczyciel zmienił jednak do mnie podejście - to ja stałam się tą najgorszą. Źle rzucam, biegnę nie w to miejsce co trzeba... niby wiedziałam, że gram dobrze, ale trener był wtedy dla mnie autorytetem i mu wierzyłam. Nie zabierał mnie na zawody, jeździły na nie dziewczyny, które były ode mnie słabsze.
W trzeciej klasie poinformowałam wuefistę, że nie chcę już chodzić na treningi i w ogóle odpuszczę sobie wszystkie zajęcia sportowe. Trener był zdziwiony i spytał się mnie, dlaczego. Powiedziałam, że przecież gram beznadziejnie i nic tego nie zmieni, więc po co. Nauczyciel odpowiedział:
- Natalka, ale przecież ja tak mówiłem tylko po to, żeby cię zmotywować!
Szkoda, że wtedy byłam tak przekonana o swoim braku talentu, że powiedziałam NIE. Na szczęście nauczycielka w liceum i trenerka w klubie, do którego wstąpiłam sprawiły, że znów uwierzyłam w siebie.
szkoła gimnazjum
Ocena:
186
(208)
Jestem kierownikiem pociągu.
W trakcie kontroli biletów trafiłem na "gapowicza". Był bardzo niezadowolony ze świadczonych przez naszą firmę usług. Ponieważ nie mógł za darmo, z piwkiem w ręku odbyć kilkusetkilometrowej podróży, tylko został zmuszony do opuszczenia pociągu na najbliższej stacji.
Wysiadając krzyknął do mnie:
- Jesteś pijany! Jeszcze cię załatwię!
Chociaż z nas dwóch to tylko on był w stanie już mocno wskazującym.
Na następnej stacji stało już dwóch policjantów z alkomatem w ręku. Jak się niestety okazało alkomat, który mieli przy sobie nie chciał działać. Policjanci uparli się, że muszę jechać z nimi na komisariat. Nie pomogły tłumaczenia, że nie potrzebnie zatrzymują pociąg i wstrzymują ruch na trasie. Miałem jechać i koniec.
Wynik badania oczywiście 0.00. Panowie odwieźli mnie na stację, a pociąg odjechał z 30 minutowym opóźnieniem.
Jak myślicie do kogo podróżni mieli pretensje o opóźnienie pociągu?
W trakcie kontroli biletów trafiłem na "gapowicza". Był bardzo niezadowolony ze świadczonych przez naszą firmę usług. Ponieważ nie mógł za darmo, z piwkiem w ręku odbyć kilkusetkilometrowej podróży, tylko został zmuszony do opuszczenia pociągu na najbliższej stacji.
Wysiadając krzyknął do mnie:
- Jesteś pijany! Jeszcze cię załatwię!
Chociaż z nas dwóch to tylko on był w stanie już mocno wskazującym.
Na następnej stacji stało już dwóch policjantów z alkomatem w ręku. Jak się niestety okazało alkomat, który mieli przy sobie nie chciał działać. Policjanci uparli się, że muszę jechać z nimi na komisariat. Nie pomogły tłumaczenia, że nie potrzebnie zatrzymują pociąg i wstrzymują ruch na trasie. Miałem jechać i koniec.
Wynik badania oczywiście 0.00. Panowie odwieźli mnie na stację, a pociąg odjechał z 30 minutowym opóźnieniem.
Jak myślicie do kogo podróżni mieli pretensje o opóźnienie pociągu?
Kolej
Ocena:
198
(218)
Jestem fanką transportu zbiorowego.
Ostatnimi czasy dość nachalnie promowany jest FlixBus.
Przyjemność podróżowania z tym przewoźnikiem miałam raz i nigdy więcej.
5 lat jechałam z Düsseldorfu do Wrocławia. Ciężko było o bezpośredni środek transportu, ale jest - Flixbus!
Zacznijmy od tego, że musiałam wybrać połączenie o 23. Według rozkładu jazdy przewoźnika, autobus miał być podstawiany, więc ryzyko opóźnienia niewielkie.
Ale jednak - autobus zamiast o 23, zajechał na dworzec o 23:45. Miałam jedną walizkę i niewielki plecak podręczny. Pierwszy szok - kierowca stwierdził, że walizka jest za duża i muszę dopłacić 10€. Według ich wytycznych, wielkość bagażu i związane z tym dopłaty orientowały się jedynie wagą.
Poprosiłam więc kierowcę o zważenie walizki, bo byłam przekonana, że nie przekracza dopuszczalnej wagi. Kierowca powiedział, że nie ma wagi, ale przecież widzi, że walizka jest wielka i ciężka więc albo dopłacam albo nie wpuści mnie do autobusu.
Dopłaciłam i poprosiłam o pokwitowanie. Druga pracownica, jakaś asystentka wypisała mi pokwitowanie na wyrwanym z zeszytu kawałku papieru - zero pieczątki, podpisu, danych podatkowych firmy. Chwilę spierałam się z nią o to, potem dostałam opieprz od kierowcy, że albo przestaję się awanturować i wsiadam albo odjeżdża beze mnie.
Przerażona wizją nocowania na dworcu, wsiadłam.
Pomijam takie aspekty jak to, że na wielu większych przystankach staliśmy 30-40 minut mimo opóźnienia i tego, że wcale nie wsiadało tam wielu pasażerów. Ale najgorsze nadeszło, gdy dojechaliśmy do Pragi. Otóż jak wspomniałam miało to być połączenie bezpośrednie.
W Pradze wyproszono wszystkich pasażerów informując o godzinnej przerwie i o tym, że autobus pojedzie dalej z jakiegoś tam peronu o godzinie 10.
Cóż - wysiadłam, bo co miałam zrobić. Godzinę przesiedziałam w poczekalni, a gdy zbliżała się 10 poszłam na wyznaczony peron. Stało tam dwóch innych kierowców, Czechów, pokazałam bilet na przejazd Düsseldorfu do Wrocławia. Jeden z panów zeskanował bilet i stwierdził, że bilet jest nieważny. Oniemiałam.
Pokazuje na bilecie, że nr rejsu się zgadza, trasa do Wrocławia, w autobusie jest moja walizka, więc jak bilet może być nieważny. Kierowcy stwierdzili, że ten rejs był tylko do Pragi, a teraz to już jest inny kurs, na który nie mam biletu. Musiałam kupić nowy bilet.
Po całej podróży skontaktowałam się oczywiście z Flixbusem, opisując całą sytuację, żądając zwrotu pieniędzy za bilet z Pragi. Dostałam odpowiedź typu jak bardzo im przykro, ale to nie oni pobrali ode mnie kasę, więc spadaj babo. Przy telefonicznym kontakcie przerzucano mnie z jednego działu do drugiego, abym w końcu dowiedziała się, że oni są tylko centralą, a poszczególne kursy obsługują małe spółki, więc mam się kontaktować w nimi (inna spółka obsługiwała kurs do Pragi, a już inna z Pragi).
Oczywiście, nie ugrałam nic, bo wszyscy umyli ręce, że to niech ich błąd.
Sądząc po opiniach o Flixbusie w necie - nie jest to jednostkowy przypadek, więc serdecznie odradzam podróż z tym przewoźnikiem.
Ostatnimi czasy dość nachalnie promowany jest FlixBus.
Przyjemność podróżowania z tym przewoźnikiem miałam raz i nigdy więcej.
5 lat jechałam z Düsseldorfu do Wrocławia. Ciężko było o bezpośredni środek transportu, ale jest - Flixbus!
Zacznijmy od tego, że musiałam wybrać połączenie o 23. Według rozkładu jazdy przewoźnika, autobus miał być podstawiany, więc ryzyko opóźnienia niewielkie.
Ale jednak - autobus zamiast o 23, zajechał na dworzec o 23:45. Miałam jedną walizkę i niewielki plecak podręczny. Pierwszy szok - kierowca stwierdził, że walizka jest za duża i muszę dopłacić 10€. Według ich wytycznych, wielkość bagażu i związane z tym dopłaty orientowały się jedynie wagą.
Poprosiłam więc kierowcę o zważenie walizki, bo byłam przekonana, że nie przekracza dopuszczalnej wagi. Kierowca powiedział, że nie ma wagi, ale przecież widzi, że walizka jest wielka i ciężka więc albo dopłacam albo nie wpuści mnie do autobusu.
Dopłaciłam i poprosiłam o pokwitowanie. Druga pracownica, jakaś asystentka wypisała mi pokwitowanie na wyrwanym z zeszytu kawałku papieru - zero pieczątki, podpisu, danych podatkowych firmy. Chwilę spierałam się z nią o to, potem dostałam opieprz od kierowcy, że albo przestaję się awanturować i wsiadam albo odjeżdża beze mnie.
Przerażona wizją nocowania na dworcu, wsiadłam.
Pomijam takie aspekty jak to, że na wielu większych przystankach staliśmy 30-40 minut mimo opóźnienia i tego, że wcale nie wsiadało tam wielu pasażerów. Ale najgorsze nadeszło, gdy dojechaliśmy do Pragi. Otóż jak wspomniałam miało to być połączenie bezpośrednie.
W Pradze wyproszono wszystkich pasażerów informując o godzinnej przerwie i o tym, że autobus pojedzie dalej z jakiegoś tam peronu o godzinie 10.
Cóż - wysiadłam, bo co miałam zrobić. Godzinę przesiedziałam w poczekalni, a gdy zbliżała się 10 poszłam na wyznaczony peron. Stało tam dwóch innych kierowców, Czechów, pokazałam bilet na przejazd Düsseldorfu do Wrocławia. Jeden z panów zeskanował bilet i stwierdził, że bilet jest nieważny. Oniemiałam.
Pokazuje na bilecie, że nr rejsu się zgadza, trasa do Wrocławia, w autobusie jest moja walizka, więc jak bilet może być nieważny. Kierowcy stwierdzili, że ten rejs był tylko do Pragi, a teraz to już jest inny kurs, na który nie mam biletu. Musiałam kupić nowy bilet.
Po całej podróży skontaktowałam się oczywiście z Flixbusem, opisując całą sytuację, żądając zwrotu pieniędzy za bilet z Pragi. Dostałam odpowiedź typu jak bardzo im przykro, ale to nie oni pobrali ode mnie kasę, więc spadaj babo. Przy telefonicznym kontakcie przerzucano mnie z jednego działu do drugiego, abym w końcu dowiedziała się, że oni są tylko centralą, a poszczególne kursy obsługują małe spółki, więc mam się kontaktować w nimi (inna spółka obsługiwała kurs do Pragi, a już inna z Pragi).
Oczywiście, nie ugrałam nic, bo wszyscy umyli ręce, że to niech ich błąd.
Sądząc po opiniach o Flixbusie w necie - nie jest to jednostkowy przypadek, więc serdecznie odradzam podróż z tym przewoźnikiem.
flixbus
Ocena:
108
(116)
Jak to było? Każdy stolarz to patologiczny kłamca?
Wymyśliłam sobie mebel. Mam nietypowe wymiary dużego pokoju i pewne wyobrażenie, którego komplety mebli z sieciówek nie spełniały- padło na stolarza.
Narysowaliśmy z partnerem projekt w AutoCADzie, zmierzyliśmy wszystko po 5 razy i w końcu wystawiliśmy ogłoszenie na fixly.
Zgłosiła się do nas firma, która między innymi robi również wyposażenie/wystawy sklepowe dla dużych sieciówek. Portfolio nas zachwyciło, zdecydowaliśmy się na współpracę. Przyjechali do nas, pobrać dla pewności jeszcze wymiary, porozmawiać o kolorze mebla, stylu i innych udziwnieniach, które sobie wymyśliliśmy. Dogadaliśmy się, mejlowo wszystko co tam trzeba jeszcze było przyklepane, dostaliśmy fakturę do opłacenia i informację, że mebel pojawi się u nas w ciągu 3-4 tygodni.
Był sierpień.
4 tygodnie wypadały mniej więcej w połowie września, chwilę wcześniej dzwonimy zapytać "I jak?". I pierwszy zonk, mebel nawet nie został zaczęty. Bo targi, po Expo, bo coś tam, bo sratatatata- generalnie to się przedłuży, soreczka, ale rozumiecie.
No okej, nie paliło nam się w tamtym momencie, rozumiemy, duże projekty najpierw, a potem jakieś pipidówy. Minął wrzesień, dobijamy do połowy października, a tu dalej jak mebla nie było tak nie ma. No to dzwonimy.
No mebel jest, robią, tylko nad nim już pracują, jest ogień, wszystko super, oni nam zaraz wyślą propozycje na uchwyty, dosłownie ostatnia prosta i się umawiamy na montaż. Oczywiście mocno przepraszają za opóźnienie, mamy wysłać jeszcze jakiś projekt to nam w gratisie dorzucą cokolwiek tam chcemy.
Okej, niech dorzucą, tworzymy projekt szafki na buty.
I tak mija październik, a mebla jak nie było tak nie ma.
Zaczynam się delikatnie mówiąc irytować, bo mamy listopad, dopóki my do nich nie zadzwonimy to kontaktu nie ma, kij wie czy ten mebel w ogóle istnieje. Zrobiło się to o tyle problematyczne, że cały ostatni tydzień listopada i cały grudzień mamy tak gęsto zawalony (o czym byli poinformowani), że jeśli montaż nie odbędzie się w pierwszej połowie listopada, to odbędzie się dopiero w styczniu. Przepraszam bardzo, ale ja ten mebel kupowałam pod koniec lipca i absolutnie nie zgadzam się na otrzymanie go dopiero po Nowym Roku!
Jest, udało się umówiliśmy się na zeszłą sobotę (18.11).
Tylko, że nikt nie przyjechał. Dostaliśmy za to smsa, że soreczka ale no montażu nie będzie.
Krew mnie zalała, para szła uszami. Jest tu ewidentnie nasza wina, że daliśmy sobie wejść na głowę, zamiast od początku ich cisnąć. Rozumiem, że firma otrzymuje duże zlecenia, o wiele bardziej opłacalne od naszego, ale w takim razie po jaką cholerę brali nasze zlecenie? Zobaczyli parę młodych ludzi, więc sobie pozwolili jechać na naszej cierpliwości, a ja cierpliwość mam, niestety bardzo krótką.
Po telefonie okazało się, że mebel owszem, istnieje, ale nie jest kompletny. Nie jest dokończony, więc to całe gadanie, że już montaż, ostatnia prosta i inne tego typu bzdury, były no właśnie- bzdurami.
Zagroziliśmy, że albo do końca tygodnia przyjadą i zamontują nam KOMPLETNY MEBEL, albo zwracają kasę, z odsetkami za każdy dzień zwłoki, liczone od połowy września.
Mamy wtorek i póki co jest cisza.
Zobaczymy, ale słowo daję zrobię im awanturę stulecia, jeśli do piątku nie otrzymam jednego bądź drugiego.
Wymyśliłam sobie mebel. Mam nietypowe wymiary dużego pokoju i pewne wyobrażenie, którego komplety mebli z sieciówek nie spełniały- padło na stolarza.
Narysowaliśmy z partnerem projekt w AutoCADzie, zmierzyliśmy wszystko po 5 razy i w końcu wystawiliśmy ogłoszenie na fixly.
Zgłosiła się do nas firma, która między innymi robi również wyposażenie/wystawy sklepowe dla dużych sieciówek. Portfolio nas zachwyciło, zdecydowaliśmy się na współpracę. Przyjechali do nas, pobrać dla pewności jeszcze wymiary, porozmawiać o kolorze mebla, stylu i innych udziwnieniach, które sobie wymyśliliśmy. Dogadaliśmy się, mejlowo wszystko co tam trzeba jeszcze było przyklepane, dostaliśmy fakturę do opłacenia i informację, że mebel pojawi się u nas w ciągu 3-4 tygodni.
Był sierpień.
4 tygodnie wypadały mniej więcej w połowie września, chwilę wcześniej dzwonimy zapytać "I jak?". I pierwszy zonk, mebel nawet nie został zaczęty. Bo targi, po Expo, bo coś tam, bo sratatatata- generalnie to się przedłuży, soreczka, ale rozumiecie.
No okej, nie paliło nam się w tamtym momencie, rozumiemy, duże projekty najpierw, a potem jakieś pipidówy. Minął wrzesień, dobijamy do połowy października, a tu dalej jak mebla nie było tak nie ma. No to dzwonimy.
No mebel jest, robią, tylko nad nim już pracują, jest ogień, wszystko super, oni nam zaraz wyślą propozycje na uchwyty, dosłownie ostatnia prosta i się umawiamy na montaż. Oczywiście mocno przepraszają za opóźnienie, mamy wysłać jeszcze jakiś projekt to nam w gratisie dorzucą cokolwiek tam chcemy.
Okej, niech dorzucą, tworzymy projekt szafki na buty.
I tak mija październik, a mebla jak nie było tak nie ma.
Zaczynam się delikatnie mówiąc irytować, bo mamy listopad, dopóki my do nich nie zadzwonimy to kontaktu nie ma, kij wie czy ten mebel w ogóle istnieje. Zrobiło się to o tyle problematyczne, że cały ostatni tydzień listopada i cały grudzień mamy tak gęsto zawalony (o czym byli poinformowani), że jeśli montaż nie odbędzie się w pierwszej połowie listopada, to odbędzie się dopiero w styczniu. Przepraszam bardzo, ale ja ten mebel kupowałam pod koniec lipca i absolutnie nie zgadzam się na otrzymanie go dopiero po Nowym Roku!
Jest, udało się umówiliśmy się na zeszłą sobotę (18.11).
Tylko, że nikt nie przyjechał. Dostaliśmy za to smsa, że soreczka ale no montażu nie będzie.
Krew mnie zalała, para szła uszami. Jest tu ewidentnie nasza wina, że daliśmy sobie wejść na głowę, zamiast od początku ich cisnąć. Rozumiem, że firma otrzymuje duże zlecenia, o wiele bardziej opłacalne od naszego, ale w takim razie po jaką cholerę brali nasze zlecenie? Zobaczyli parę młodych ludzi, więc sobie pozwolili jechać na naszej cierpliwości, a ja cierpliwość mam, niestety bardzo krótką.
Po telefonie okazało się, że mebel owszem, istnieje, ale nie jest kompletny. Nie jest dokończony, więc to całe gadanie, że już montaż, ostatnia prosta i inne tego typu bzdury, były no właśnie- bzdurami.
Zagroziliśmy, że albo do końca tygodnia przyjadą i zamontują nam KOMPLETNY MEBEL, albo zwracają kasę, z odsetkami za każdy dzień zwłoki, liczone od połowy września.
Mamy wtorek i póki co jest cisza.
Zobaczymy, ale słowo daję zrobię im awanturę stulecia, jeśli do piątku nie otrzymam jednego bądź drugiego.
Stolarzoszust
Ocena:
102
(106)
Cieknie mi dach. No moknie ściana po każdym deszczu, grzyb rośnie, tynk odpada. Cóż zrobić? Tuż po zauważeniu przecieku, zadzwoniłam do Spółdzielni Piekielnej ze zgłoszeniem.
Samo zgłoszenie nie było już zadaniem prostym. Na stronie spółdzielni dwa numery i brak jakichkolwiek dalszych informacji.
Pierwszy numer: pudło - czynsze. Dzwonię pod drugi, który najprawdopodobniej był obsługiwany przez leniwca ze Zwierzogrodu. Po krótkiej i bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań wniosek był jeden: "Psze pani, ja się to żadną ulicą Przedwieczną nie zajmuję, Przedwieczna to osiedle Piekielne numer 2, a my jesteśmy od zgłoszeń z Piekielne 1".
Na szczęście jednak odbierająca podyktowała mi właściwy numer, wyrażając przy tym głębokie rozczarowanie moją niewiedzą i niezaradnością. Z ciekawości sprawdziłam - numer ten nie widnieje na stronie spółdzielni. Właściwie nawet Google go nie znajduje i nie podpowiada, jaka instytucja za nim stoi. Może to wiedza tajemna tego osiedla, kto wie...
Dodzwoniłam się w końcu do właściwego organu. Poinformowałam, że mieszkam na poddaszu bloku 6/66 i woda spływa po moich skosach dachowych.
- Aha, to ja wyślę hydraulika. - usłyszałam radosny głos w odpowiedzi.
No może ja się mało znam na budowlance, ale chyba hydraulicy dachów nie naprawiają. Powtarzam więc cierpliwie, że to nie rura, to dach. Deszcz pada, dach cieknie, woda kapie, ściany kaput.
- Ach, no to nie wiem, może budowlańca. Zapytam kolegi. Jutro o 11 ktoś przyjdzie.
Uff.
Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Oczami wyobraźni widziałam już hydraulika, który drapie się po głowie widząc nieszczelne dachówki. Rozczarowanie jednak było znacznie większe - otóż kolejnego dnia nikt się nie zjawił. Następnego również.
Ponowny telefon. Blok Starodawna 6, tak, dach, tak nadal cieknie. Pani po drugiej stronie wydawała się być w wielkim szoku. Jak się bowiem okazało, technik (jednak budowlaniec!) złożył już raport, że był i usterka została przez niego bohatersko naprawiona!
Jak to nie jest wzór pracy zdalnej, to nie wiem, co nim jest.
Dowiedziałam się, że muszę uzbroić się w cierpliwość, gdyż nie jestem jedyna i najbliższy wolny termin mają równo za 7 dni. Calutki tydzień padało, a na dokładkę spadł śnieg i zalegał na tym nieszczelnym (i nieszczęsnym) dachu. Zaczęłam się obawiać, iż grzyb ze ściany niedługo zacznie domagać się niezależności.
Nastał w końcu wielki dzień. Oto dzisiaj miał nastać koniec, a przynajmniej początek końca moich zmartwień. O godzinie 11 bowiem powinien był przyjść pan złota rączka.
11 minęła.
12 minęła.
O 12:30 dzwonię do Spółdzielni ponownie. Pani rozpoznaje mnie po głosie. Po cichym "Zapomnieliśmy o niej!" wyszeptanym do koleżanki, wnoszę, że nie spodziewała się mojego telefonu. Dowiaduję się jednak, że do 30 minut ktoś będzie.
No i przyszedł sobie pan. Popatrzył na grzyb, popatrzył na ściany i z rozbrajającą szczerością rzekł: "Ale co ja pani poradzę na to, jak ja na dachach się nie znam? To trzeba zdjęcie zrobić, do spółdzielni wysłać, komisję powołać".
Komisję. Do cieknącego dachu. Wzięłam głęboki wdech.
- To po co pana tu przysłali, jak pan nic z tym nie zrobi?
- A oni tak zawsze. Trochę się pani podobija i powołają tę komisję.
No to trzymajcie kciuki, bo czeka mnie walka o komisyjną ocenę stanu dachu. Jak widać sam fakt, że cieknie jeszcze nie jest żadnym dowodem i potrzeba sztabu specjalistów.
Grzyb ma na imię Reksio.
Samo zgłoszenie nie było już zadaniem prostym. Na stronie spółdzielni dwa numery i brak jakichkolwiek dalszych informacji.
Pierwszy numer: pudło - czynsze. Dzwonię pod drugi, który najprawdopodobniej był obsługiwany przez leniwca ze Zwierzogrodu. Po krótkiej i bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań wniosek był jeden: "Psze pani, ja się to żadną ulicą Przedwieczną nie zajmuję, Przedwieczna to osiedle Piekielne numer 2, a my jesteśmy od zgłoszeń z Piekielne 1".
Na szczęście jednak odbierająca podyktowała mi właściwy numer, wyrażając przy tym głębokie rozczarowanie moją niewiedzą i niezaradnością. Z ciekawości sprawdziłam - numer ten nie widnieje na stronie spółdzielni. Właściwie nawet Google go nie znajduje i nie podpowiada, jaka instytucja za nim stoi. Może to wiedza tajemna tego osiedla, kto wie...
Dodzwoniłam się w końcu do właściwego organu. Poinformowałam, że mieszkam na poddaszu bloku 6/66 i woda spływa po moich skosach dachowych.
- Aha, to ja wyślę hydraulika. - usłyszałam radosny głos w odpowiedzi.
No może ja się mało znam na budowlance, ale chyba hydraulicy dachów nie naprawiają. Powtarzam więc cierpliwie, że to nie rura, to dach. Deszcz pada, dach cieknie, woda kapie, ściany kaput.
- Ach, no to nie wiem, może budowlańca. Zapytam kolegi. Jutro o 11 ktoś przyjdzie.
Uff.
Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Oczami wyobraźni widziałam już hydraulika, który drapie się po głowie widząc nieszczelne dachówki. Rozczarowanie jednak było znacznie większe - otóż kolejnego dnia nikt się nie zjawił. Następnego również.
Ponowny telefon. Blok Starodawna 6, tak, dach, tak nadal cieknie. Pani po drugiej stronie wydawała się być w wielkim szoku. Jak się bowiem okazało, technik (jednak budowlaniec!) złożył już raport, że był i usterka została przez niego bohatersko naprawiona!
Jak to nie jest wzór pracy zdalnej, to nie wiem, co nim jest.
Dowiedziałam się, że muszę uzbroić się w cierpliwość, gdyż nie jestem jedyna i najbliższy wolny termin mają równo za 7 dni. Calutki tydzień padało, a na dokładkę spadł śnieg i zalegał na tym nieszczelnym (i nieszczęsnym) dachu. Zaczęłam się obawiać, iż grzyb ze ściany niedługo zacznie domagać się niezależności.
Nastał w końcu wielki dzień. Oto dzisiaj miał nastać koniec, a przynajmniej początek końca moich zmartwień. O godzinie 11 bowiem powinien był przyjść pan złota rączka.
11 minęła.
12 minęła.
O 12:30 dzwonię do Spółdzielni ponownie. Pani rozpoznaje mnie po głosie. Po cichym "Zapomnieliśmy o niej!" wyszeptanym do koleżanki, wnoszę, że nie spodziewała się mojego telefonu. Dowiaduję się jednak, że do 30 minut ktoś będzie.
No i przyszedł sobie pan. Popatrzył na grzyb, popatrzył na ściany i z rozbrajającą szczerością rzekł: "Ale co ja pani poradzę na to, jak ja na dachach się nie znam? To trzeba zdjęcie zrobić, do spółdzielni wysłać, komisję powołać".
Komisję. Do cieknącego dachu. Wzięłam głęboki wdech.
- To po co pana tu przysłali, jak pan nic z tym nie zrobi?
- A oni tak zawsze. Trochę się pani podobija i powołają tę komisję.
No to trzymajcie kciuki, bo czeka mnie walka o komisyjną ocenę stanu dachu. Jak widać sam fakt, że cieknie jeszcze nie jest żadnym dowodem i potrzeba sztabu specjalistów.
Grzyb ma na imię Reksio.
Spółdzielnia
Ocena:
231
(249)
Sami oceńcie kto był bardziej piekielny.
W ostatnim miejscu mojej pracy polityka firmy wyglądała następująco: wpierw pracownik dostawał 3 miesięczna umowę próbna, później na 2 lata i dopiero po tych 2 latach mógł oczekiwać zatrudnienia na czas nieokreślony.
Podczas trwania mojej 2 letniej umowy zachorowałam. Psychicznie, na tyle poważnie, że musiałam leczyć się w szpitalu psychiatrycznym na oddziale dziennym. Terapia trwała 3 miesiące, więc byłam również na 3 miesięcznym zwolnieniu z pracy.
Wydawało mi się, że szef podszedł dość wyrozumiałe do mojego leczenia. Po powrocie do pracy również miałam wrażenie, że zostałam dobrze przyjęta z powrotem, choć na pewno moja nieobecność mocno obciążyła zespół.
Gdy zbliżał się koniec mojej 2 letniej umowy, podejrzewałam, że moje zwolnienie może mieć duży wpływ na dalsze zatrudnienie w tej firmie, dlatego zapobiegawczo miesiąc przed jej zakończeniem sama wybrałam się do szefa. Powiedziałam, że chciałabym porozmawiać o tym czy moja umowa zostanie przedłużona oraz o warunkach na ewentualnej nowej umowie. Szef odpowiedział, że porozmawia ze mną na ten temat jeszcze w tym tygodniu, bo teraz nie ma czasu.
Tak minął tydzień, potem drugi, a ja dalej nic nie wiedziałam.
Poszłam więc raz jeszcze z tym samym pytaniem. Dostałam odpowiedź, że jak najbardziej chcą dalej ze mną pracować i umowa zostanie przedłużona, ale w obecnym momencie trwają jakieś zmiany organizacyjne w związku z czym szef oficjalną rozmowę przeprowadzi ze mną później, wtedy przedstawi mi dokładnie warunki.
Ja naiwna się zgodziłam, wierząc, że skoro odkłada rozmowę w czasie to dostanę umowę na czas nieograniczony.
I tak czekałam, aż zostały mi tylko dwa dni do końca umowy. Dopiero wtedy szef znalazł dla mnie czas.
Na początku zepwnił, że są ze mnie bardzo zadowoleni, koleżanki mnie lubią, ogólnie cud miód malina, ALE ze względu na moje zwolnienie nie mogą dać mi umowy na czas nieokreślony. Dostanę na 6 miesięcy, a potem się zobaczy.
Poczułam się oszukana i postawiona pod ścianą. Niemal byłam pewna, że celowo odkładał tę rozmowę w czasie, żeby nie dać mi czasu na zastanowienie się nad taką umową.
Nie ukrywałam swojego niezadowolenia, ale stwierdziłam, że jeśli dostanę wyższe wynagrodzenie mogę to zaakceptować. Dostałam w ostatnim czasie więcej nowych obowiązków, więc powinnam dostac również wyższe wynagrodzenie.
Gdy wspomniałam o wynagrodzeniu szef był w ciężkim szoku i powiedział że nie był gotowy rozmawiać ze mną o pieniądzach.
No cóż, dałam znać, że w takim przypadku nie podpiszę takiej umowy. Szef miał jeszcze tego samego dnia dać mi znać, czy zaakceptuje moje warunki i kwotę, jaką chciałam zarabiać.
Nie zrobił tego. Dopiero o 15:00 następnego dnia, czyli na godzinę przed końcem mojej umowy znalazł czas, by raz jeszcze ze mną porozmawiać. Powiedział, że jest razczarowany moją postawą i to nie poważne z mojej strony, że na dzień przed zakończeniem mojej umowy mówię, że chcę podwyżkę, albo nie podpiszę tej umowy. Jak ja mogę zostawiać ich na lodzie i stawiać w taki okropnej sytuacji! Oczywiście o podwyżce nie ma mowy, bo zdaniem szefa nie robię nic, co na nią zasługuję.
Uśmiechnęłam się tylko i podziękowałam za współpracę i te 2.5 roku, które przepracowałam w firmie.
Szef tak się obraził, że nawet ręki nie chciał mi podać do tego koleżankom z pracy przedstawił mnie jaka tą złą i okropną, która zostawia ich z dnia na dzień.
Tak, tylko ja chciałam rozmawiać o tym miesiąc wcześniej...
W ostatnim miejscu mojej pracy polityka firmy wyglądała następująco: wpierw pracownik dostawał 3 miesięczna umowę próbna, później na 2 lata i dopiero po tych 2 latach mógł oczekiwać zatrudnienia na czas nieokreślony.
Podczas trwania mojej 2 letniej umowy zachorowałam. Psychicznie, na tyle poważnie, że musiałam leczyć się w szpitalu psychiatrycznym na oddziale dziennym. Terapia trwała 3 miesiące, więc byłam również na 3 miesięcznym zwolnieniu z pracy.
Wydawało mi się, że szef podszedł dość wyrozumiałe do mojego leczenia. Po powrocie do pracy również miałam wrażenie, że zostałam dobrze przyjęta z powrotem, choć na pewno moja nieobecność mocno obciążyła zespół.
Gdy zbliżał się koniec mojej 2 letniej umowy, podejrzewałam, że moje zwolnienie może mieć duży wpływ na dalsze zatrudnienie w tej firmie, dlatego zapobiegawczo miesiąc przed jej zakończeniem sama wybrałam się do szefa. Powiedziałam, że chciałabym porozmawiać o tym czy moja umowa zostanie przedłużona oraz o warunkach na ewentualnej nowej umowie. Szef odpowiedział, że porozmawia ze mną na ten temat jeszcze w tym tygodniu, bo teraz nie ma czasu.
Tak minął tydzień, potem drugi, a ja dalej nic nie wiedziałam.
Poszłam więc raz jeszcze z tym samym pytaniem. Dostałam odpowiedź, że jak najbardziej chcą dalej ze mną pracować i umowa zostanie przedłużona, ale w obecnym momencie trwają jakieś zmiany organizacyjne w związku z czym szef oficjalną rozmowę przeprowadzi ze mną później, wtedy przedstawi mi dokładnie warunki.
Ja naiwna się zgodziłam, wierząc, że skoro odkłada rozmowę w czasie to dostanę umowę na czas nieograniczony.
I tak czekałam, aż zostały mi tylko dwa dni do końca umowy. Dopiero wtedy szef znalazł dla mnie czas.
Na początku zepwnił, że są ze mnie bardzo zadowoleni, koleżanki mnie lubią, ogólnie cud miód malina, ALE ze względu na moje zwolnienie nie mogą dać mi umowy na czas nieokreślony. Dostanę na 6 miesięcy, a potem się zobaczy.
Poczułam się oszukana i postawiona pod ścianą. Niemal byłam pewna, że celowo odkładał tę rozmowę w czasie, żeby nie dać mi czasu na zastanowienie się nad taką umową.
Nie ukrywałam swojego niezadowolenia, ale stwierdziłam, że jeśli dostanę wyższe wynagrodzenie mogę to zaakceptować. Dostałam w ostatnim czasie więcej nowych obowiązków, więc powinnam dostac również wyższe wynagrodzenie.
Gdy wspomniałam o wynagrodzeniu szef był w ciężkim szoku i powiedział że nie był gotowy rozmawiać ze mną o pieniądzach.
No cóż, dałam znać, że w takim przypadku nie podpiszę takiej umowy. Szef miał jeszcze tego samego dnia dać mi znać, czy zaakceptuje moje warunki i kwotę, jaką chciałam zarabiać.
Nie zrobił tego. Dopiero o 15:00 następnego dnia, czyli na godzinę przed końcem mojej umowy znalazł czas, by raz jeszcze ze mną porozmawiać. Powiedział, że jest razczarowany moją postawą i to nie poważne z mojej strony, że na dzień przed zakończeniem mojej umowy mówię, że chcę podwyżkę, albo nie podpiszę tej umowy. Jak ja mogę zostawiać ich na lodzie i stawiać w taki okropnej sytuacji! Oczywiście o podwyżce nie ma mowy, bo zdaniem szefa nie robię nic, co na nią zasługuję.
Uśmiechnęłam się tylko i podziękowałam za współpracę i te 2.5 roku, które przepracowałam w firmie.
Szef tak się obraził, że nawet ręki nie chciał mi podać do tego koleżankom z pracy przedstawił mnie jaka tą złą i okropną, która zostawia ich z dnia na dzień.
Tak, tylko ja chciałam rozmawiać o tym miesiąc wcześniej...
Praca
Ocena:
171
(185)
To ja też z cyklu Bareja wiecznie żywy, inaczej absurdy PKP.
Pojechałam z dziatwą, sztuk dwie, do kuzynki. Choć trasa nie za długa, brak bezpośredniego połączenia. Przesiadka na węźle kolejowym, 45 min czekania.
Dworzec widać, że niedawno remontowany, ładny, nie powiem. Jest automat z kawką, z przekąskami, jest prawdziwa gratka dla najmłodszych, konkretnie kącik zabawowy. No, no, niezły wypas jak na PKP. Kącik znajdował się za szkłem, podejrzewam dźwiękoszczelnym. Drzwi okazują się zamknięte na klucz, szukam więc jakiegoś pracownika, co by zagadać, jak się do kącika dostać. Kasy zamknięte, ale dostrzegam pana ochroniarza. Wywiązuje się taki o to dialog, którego jak sądzą mistrz Bareja by się nie powstydził.
- Dzień dobry, czy mogę dostać od pana kluczyk do kącika dla dzieci?
- Ode mnie? Nieeeee...
- A wie pan, gdzie go dostanę?
- No w kasie.
- Ale kasy są zamknięte.
- Wiem.
- ...?
- No zamknięte, bo teraz to wszyscy w internecie, te, no bilety kupują albo tu o automat stoi, a i u konduktora pani kupi, bo stacja bez kas, to bez tej, no, opłaty konduktorskiej, nie? To po co tu człowieka trzymać? Pozwalniali, pani.
- Ok... czyli teraz, skoro kasy są zamknięte, to gdzie dostanę ten kluczyk?
- No w kasie... To znaczy jakby była otwarta to tam.
- A to te kasy jednak są czasem otwarte?
- Nie.
Chciałam już odejść zrezygnowana, ale pan chyba nie dokończył myśli.
- Wie pani, my to tu na ochronie chcieliśmy ten kluczyk tu mieć o, ze sobą. Ale tu o kierownik powiedział, że nie, bo to duża odpowiedzialność duża i nie powierzą nam. O, kluczyka nie powierzą, ale postawić takiego dziadka na ochronę samego na dworzec, gdzie tu ciągle po nocy pijaki się zbierają, a to już nie ryzyko i nie odpowiedzialność. Otworzyć, nie otworzą, żeby otwarty był, bo tam kto poniszczy. Ja pani powiem, że tam to się chyba jeszcze żadne dziecko nie bawiło. A telefon z tymi, no, guglami pani ma? To pani sobie wygugluje Paweł X i Marcin Z. Jeden to jest, wie pani, urzędnik tu u nas w urzędzie. A drugi, to jest proszę pani, właścicielem firmy co tu ten niby kącik tam stawiała i wyposażała. Pani sobie wygugluje i jak pani poczyta, to pani będzie wiedziała, że to to tak wcale bez sensu nie było. Dla tych panów miało sens, bo wie pani ile na to poszło? Pół miliona, pani.
Czyli u nas bez zmian.
Pojechałam z dziatwą, sztuk dwie, do kuzynki. Choć trasa nie za długa, brak bezpośredniego połączenia. Przesiadka na węźle kolejowym, 45 min czekania.
Dworzec widać, że niedawno remontowany, ładny, nie powiem. Jest automat z kawką, z przekąskami, jest prawdziwa gratka dla najmłodszych, konkretnie kącik zabawowy. No, no, niezły wypas jak na PKP. Kącik znajdował się za szkłem, podejrzewam dźwiękoszczelnym. Drzwi okazują się zamknięte na klucz, szukam więc jakiegoś pracownika, co by zagadać, jak się do kącika dostać. Kasy zamknięte, ale dostrzegam pana ochroniarza. Wywiązuje się taki o to dialog, którego jak sądzą mistrz Bareja by się nie powstydził.
- Dzień dobry, czy mogę dostać od pana kluczyk do kącika dla dzieci?
- Ode mnie? Nieeeee...
- A wie pan, gdzie go dostanę?
- No w kasie.
- Ale kasy są zamknięte.
- Wiem.
- ...?
- No zamknięte, bo teraz to wszyscy w internecie, te, no bilety kupują albo tu o automat stoi, a i u konduktora pani kupi, bo stacja bez kas, to bez tej, no, opłaty konduktorskiej, nie? To po co tu człowieka trzymać? Pozwalniali, pani.
- Ok... czyli teraz, skoro kasy są zamknięte, to gdzie dostanę ten kluczyk?
- No w kasie... To znaczy jakby była otwarta to tam.
- A to te kasy jednak są czasem otwarte?
- Nie.
Chciałam już odejść zrezygnowana, ale pan chyba nie dokończył myśli.
- Wie pani, my to tu na ochronie chcieliśmy ten kluczyk tu mieć o, ze sobą. Ale tu o kierownik powiedział, że nie, bo to duża odpowiedzialność duża i nie powierzą nam. O, kluczyka nie powierzą, ale postawić takiego dziadka na ochronę samego na dworzec, gdzie tu ciągle po nocy pijaki się zbierają, a to już nie ryzyko i nie odpowiedzialność. Otworzyć, nie otworzą, żeby otwarty był, bo tam kto poniszczy. Ja pani powiem, że tam to się chyba jeszcze żadne dziecko nie bawiło. A telefon z tymi, no, guglami pani ma? To pani sobie wygugluje Paweł X i Marcin Z. Jeden to jest, wie pani, urzędnik tu u nas w urzędzie. A drugi, to jest proszę pani, właścicielem firmy co tu ten niby kącik tam stawiała i wyposażała. Pani sobie wygugluje i jak pani poczyta, to pani będzie wiedziała, że to to tak wcale bez sensu nie było. Dla tych panów miało sens, bo wie pani ile na to poszło? Pół miliona, pani.
Czyli u nas bez zmian.
pkp
Ocena:
147
(151)
Z cyklu "wszyscy są winni, tylko nie ja".
Swego czasu spotykałem się przez około rok z zamężną kobietą. Były to spotkania tylko na seks. Gdy poznałem normalną kobietę i zacząłem normalny związek, tamtą relację zakończyłem i urwałem kontakt. W związku byłem kilka lat, rozstaliśmy się i po jakimś czasie postanowiłem odnowić kontakt z tamtą.
Napisałem, wymieniliśmy kilka wiadomości i się umówiliśmy.
Spodziewałem się miłego spotkania z jeszcze milszym zakończeniem, ale zamiast tego musiałem wysłuchać historii jej życia zakończonej morałem, że wszystko co złe to wina facetów, a najbardziej moja.
Otóż po mnie znalazła sobie innego kochanka. Ten jednak nie był tak ostrożny jak ja i mąż się o nich dowiedział. Skurczybyk mąż był tak wyrachowany, że przed konfrontacją zdobył dowody jej zdrady, dzięki czemu jego adwokat zmasakrował ją w sądzie.
Zapytałem, gdzie tu moja wina. Odpowiedziała, że to przeze mnie zdradziła męża, a potem już nie mogła przestać. Że to ja sprowadziłem ją na tę drogę.
Następnie obwiniła drugiego kochanka, za to, że po prostu był.
Kolejnym winnym był jej mąż, który zamiast jej wybaczyć, wystąpił o rozwód z orzeczeniem o winie, który dzięki dowodom otrzymał już na pierwszej rozprawie.
Najbardziej okrutne było to, że po rozwodzie musiała przeprowadzić się z domu męża do kawalerki i pójść do pracy, bo wcześniej utrzymywał ją mąż.
Tyradę swą zakończyła słowami, że mężczyźni zniszczyli jej życie i nie chce mieć z nimi już nic wspólnego.
Nawet nie próbowałem dyskutować, bo nie było sensu. Spojrzałem tylko na zegarek i powiedziałem:
- Późno już, muszę lecieć.
I poleciałem.
Swego czasu spotykałem się przez około rok z zamężną kobietą. Były to spotkania tylko na seks. Gdy poznałem normalną kobietę i zacząłem normalny związek, tamtą relację zakończyłem i urwałem kontakt. W związku byłem kilka lat, rozstaliśmy się i po jakimś czasie postanowiłem odnowić kontakt z tamtą.
Napisałem, wymieniliśmy kilka wiadomości i się umówiliśmy.
Spodziewałem się miłego spotkania z jeszcze milszym zakończeniem, ale zamiast tego musiałem wysłuchać historii jej życia zakończonej morałem, że wszystko co złe to wina facetów, a najbardziej moja.
Otóż po mnie znalazła sobie innego kochanka. Ten jednak nie był tak ostrożny jak ja i mąż się o nich dowiedział. Skurczybyk mąż był tak wyrachowany, że przed konfrontacją zdobył dowody jej zdrady, dzięki czemu jego adwokat zmasakrował ją w sądzie.
Zapytałem, gdzie tu moja wina. Odpowiedziała, że to przeze mnie zdradziła męża, a potem już nie mogła przestać. Że to ja sprowadziłem ją na tę drogę.
Następnie obwiniła drugiego kochanka, za to, że po prostu był.
Kolejnym winnym był jej mąż, który zamiast jej wybaczyć, wystąpił o rozwód z orzeczeniem o winie, który dzięki dowodom otrzymał już na pierwszej rozprawie.
Najbardziej okrutne było to, że po rozwodzie musiała przeprowadzić się z domu męża do kawalerki i pójść do pracy, bo wcześniej utrzymywał ją mąż.
Tyradę swą zakończyła słowami, że mężczyźni zniszczyli jej życie i nie chce mieć z nimi już nic wspólnego.
Nawet nie próbowałem dyskutować, bo nie było sensu. Spojrzałem tylko na zegarek i powiedziałem:
- Późno już, muszę lecieć.
I poleciałem.
kobiety mężczyźni seks związki zdrada
Ocena:
132
(164)
Jestem nauczycielem w przedszkolu.
W tamtym tygodniu do przedszkola przychodziło dziecko, po którym było widać, że jest chore. Dziecko było blade, miało obniżoną temperaturę. Rodzice wmawiali, że jest po prostu niewyspane. W końcu jednak uwierzyli, że to nie jest niewyspanie, a choroba.
Dwa dni później odesłałam kolejne dziecko. Stan podgorączkowy, ból gardła.
Odesłałam też inne dziecko - stan podgorączkowy, ból głowy. Dziecko chodziło do przedszkola kilka dni w podobnym stanie.
Od piątku ja jestem chora. I mam nadzieję, że kiedyś wprowadzą ustawę, w której będzie zapis, że rodzic przyprowadzając umyślnie chore dziecko pokrywa leki osób, których zarazi. Czemu? Bo już wydałam 100 zł na leki, a jest tylko gorzej, więc będą potrzebne inne. Przy okazji w przedszkolu rozchorowała się trójka innych dzieci.
Posypią się komentarze, że rodzice nie mają co zrobić z dziećmi i muszą chodzić do pracy. Ja też muszę, a dzięki takim rodzicom jestem chora średnio co dwa lub trzy tygodnie.
W tamtym tygodniu do przedszkola przychodziło dziecko, po którym było widać, że jest chore. Dziecko było blade, miało obniżoną temperaturę. Rodzice wmawiali, że jest po prostu niewyspane. W końcu jednak uwierzyli, że to nie jest niewyspanie, a choroba.
Dwa dni później odesłałam kolejne dziecko. Stan podgorączkowy, ból gardła.
Odesłałam też inne dziecko - stan podgorączkowy, ból głowy. Dziecko chodziło do przedszkola kilka dni w podobnym stanie.
Od piątku ja jestem chora. I mam nadzieję, że kiedyś wprowadzą ustawę, w której będzie zapis, że rodzic przyprowadzając umyślnie chore dziecko pokrywa leki osób, których zarazi. Czemu? Bo już wydałam 100 zł na leki, a jest tylko gorzej, więc będą potrzebne inne. Przy okazji w przedszkolu rozchorowała się trójka innych dzieci.
Posypią się komentarze, że rodzice nie mają co zrobić z dziećmi i muszą chodzić do pracy. Ja też muszę, a dzięki takim rodzicom jestem chora średnio co dwa lub trzy tygodnie.
Ocena:
118
(146)
Mam ostatnio nawał pracy, jak to zwykle pod koniec roku w sprzedaży, a dodatkowo pojawiły się niespodziewane obowiązki.
W poprzednim miesiącu na dłuższe zwolnienie lekarskie poszedł kierownik z równoległego działu. Ponieważ na razie nie wiadomo przez ile go nie będzie, przejęłam pieczę nad jego trzema pracownicami. O ile z dwoma nie mam większego problemu, to nie ma tygodnia, żeby pewna Kasia nie wywinęła jakiegoś numeru. Kasia ma ponad 40 lat, więc żaden płatek śniegu ani stażysta.
Kasia miała przesłać kilku innym osobom z firmy szczegóły warunków umowy sprzedaży dla firmy "Drzazga&Drzazga", finalne negocjacje miała prowadzić grupa 5 osób, w tym ja. W mailu rozpisała porównanie jakie mamy zniżki dla konkurencji i kilka innych informacji, dodała też adres mailowy do klienta, żebyśmy się mogli z nim skontaktować. Gdy ten nieszczęsny mail przyszedł byłam na spotkaniu, więc odczytałam go dopiero godzinę później. Od razu zauważyłam, że Kasia do grona odbiorców dodała również naszego klienta (pewnie wpisała jego mail w pole "wyślij", żeby go skopiować, ale nie usunęła przed wysłaniem, cofnąć wiadomości się nie dało). No nie było to mądre, ale kto nigdy nie popełnił błędu niech pierwszy rzuci kamieniem i nie pisałabym tej historii.
Otóż ktoś z komórki (dajmy na to Adam) odpisał wszystkim "dzięki za informacje, przejrzę je po południu". I wtedy dopiero Kasia się odpaliła. Napisała już tylko do naszej grupy maila mówiącego o tym, jak bardzo nieprofesjonalnie Adam się zachował dodając naszego klienta do wewnętrznych rozmów i dzieląc się poufnymi informacjami. To jest według niej nieakceptowalne, nieprofesjonalne i kilka innych powodów, dla których gdyby to od niej to zależało to Adam już by szukał innej pracy. Adam średnio się przejął i odpisał, że tylko kliknął "odpowiedz wszystkim".
Jeśli, drodzy czytelnicy, do tej pory sytuacja wydaje się mało absurdalna to gdy wzięłam Kasię na stronę wytłumaczyć jej co się stało to ona się 15 minut zapierała, że to Adam dodał klienta do tego nieszczęsnego maila. Po tym jak w końcu przejrzałyśmy całą nitkę i jej podkreśliłam na czerwono od kogo zaczął się ten bałagan, śmiertelnie się obraziła, wyszła z pokoju i następnego dnia była na L4.
Szczerze to nawet nie wiem jak to skomentować, bo jeszcze nigdy mi się taka sytuacja nie przytrafiła. To świeża sprawa i nie mam pojęcia czy Kasia poniesie jakiekolwiek konsekwencje, z opowieści wiem, że to niekoniecznie jednorazowy wybryk Kasi, ale za mało, żeby coś zrobić a ludzi do pracy brakuje.
Jeśli chodzi o samego klienta to w sumie z tego maila wynikało, że mają jedną z lepszych ofert, sytuację jakoś opanowałam obracając w żart.
W poprzednim miesiącu na dłuższe zwolnienie lekarskie poszedł kierownik z równoległego działu. Ponieważ na razie nie wiadomo przez ile go nie będzie, przejęłam pieczę nad jego trzema pracownicami. O ile z dwoma nie mam większego problemu, to nie ma tygodnia, żeby pewna Kasia nie wywinęła jakiegoś numeru. Kasia ma ponad 40 lat, więc żaden płatek śniegu ani stażysta.
Kasia miała przesłać kilku innym osobom z firmy szczegóły warunków umowy sprzedaży dla firmy "Drzazga&Drzazga", finalne negocjacje miała prowadzić grupa 5 osób, w tym ja. W mailu rozpisała porównanie jakie mamy zniżki dla konkurencji i kilka innych informacji, dodała też adres mailowy do klienta, żebyśmy się mogli z nim skontaktować. Gdy ten nieszczęsny mail przyszedł byłam na spotkaniu, więc odczytałam go dopiero godzinę później. Od razu zauważyłam, że Kasia do grona odbiorców dodała również naszego klienta (pewnie wpisała jego mail w pole "wyślij", żeby go skopiować, ale nie usunęła przed wysłaniem, cofnąć wiadomości się nie dało). No nie było to mądre, ale kto nigdy nie popełnił błędu niech pierwszy rzuci kamieniem i nie pisałabym tej historii.
Otóż ktoś z komórki (dajmy na to Adam) odpisał wszystkim "dzięki za informacje, przejrzę je po południu". I wtedy dopiero Kasia się odpaliła. Napisała już tylko do naszej grupy maila mówiącego o tym, jak bardzo nieprofesjonalnie Adam się zachował dodając naszego klienta do wewnętrznych rozmów i dzieląc się poufnymi informacjami. To jest według niej nieakceptowalne, nieprofesjonalne i kilka innych powodów, dla których gdyby to od niej to zależało to Adam już by szukał innej pracy. Adam średnio się przejął i odpisał, że tylko kliknął "odpowiedz wszystkim".
Jeśli, drodzy czytelnicy, do tej pory sytuacja wydaje się mało absurdalna to gdy wzięłam Kasię na stronę wytłumaczyć jej co się stało to ona się 15 minut zapierała, że to Adam dodał klienta do tego nieszczęsnego maila. Po tym jak w końcu przejrzałyśmy całą nitkę i jej podkreśliłam na czerwono od kogo zaczął się ten bałagan, śmiertelnie się obraziła, wyszła z pokoju i następnego dnia była na L4.
Szczerze to nawet nie wiem jak to skomentować, bo jeszcze nigdy mi się taka sytuacja nie przytrafiła. To świeża sprawa i nie mam pojęcia czy Kasia poniesie jakiekolwiek konsekwencje, z opowieści wiem, że to niekoniecznie jednorazowy wybryk Kasi, ale za mało, żeby coś zrobić a ludzi do pracy brakuje.
Jeśli chodzi o samego klienta to w sumie z tego maila wynikało, że mają jedną z lepszych ofert, sytuację jakoś opanowałam obracając w żart.
Praca
Ocena:
142
(150)