Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Naszło Mnie dziś to opiszę kilka historii z poprzednich prac.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opisałem wcześniej kolegę z którym przyszło Mi pracować większą część czasu. Te jedną historię jednak opiszę osobno.
Pewnego dnia pracowałem z w/w i drugim kolegą we trójkę. Ujęliśmy parę jadącą bez biletów. Pan ma dokumenty a Pani nie, nie mają pieniędzy bo kupili telefony przed chwilą więc nie mogą opłacić na miejscu. W tej sytuacji ponieważ Państwo nie są polskimi obywatelami musimy wezwać Straż Graniczną na przystanek końcowy a Pani musi tam jechać z Nami (Prawo Przewozowe art. 33a ust. 7) Uprosili nas, że Pan zostanie wypisany i wysiądzie a Pani pojedzie na końcowy (drugi koniec miasta) z nami i Pan dojedzie taksówką i doniesie pieniądze na końcowy. Ostrzegliśmy, że jeśli dojedziemy na pętlę i Pana nie będzie po 10 minutach to Straż Graniczna ma posterunek niedaleko pętli więc będą szybko. Pan się zgodził. W tzw. międzyczasie skontrolowałem pasażerów którzy dosiedli w trakcie naszej podróży a w/w kolega usiadł na jednym z siedzeń bo nie potrzeba nas aż 3 do pilnowania jednej pasażerki. Gdy zbliżaliśmy się do końca podróży w tramwaju poza nami były tylko dwie pasażerki z przodu pojazdu.
[Ja]: X pójdź zrobić przód. - X spojrzał do przodu i mówi z uśmiechem
[X]: Po co? – po czym spowrotem począł wgapiać się w telefon ( zapomniałem dodać, że kolega momentami świata poza telefonem nie widział)
Jedna pasażerka wysiadła a miałem przeczucie, że tylko dlatego, że domyśliła się o co chodzi. Gdy tramwaj ruszył ponownie poszedłem na przód a mijając kolegę powiedziałem mu tylko
[J]: Poco to się judoczki na macie
Pasażerka która została w pojeździe faktycznie nie miała biletu, co więcej sama stwierdziła, że zapłaci na miejscu. X miał później do mnie może nie pretensje wprost, ale między wierszami szło wyczytać, że nie był zadowolony, że złapałem kolejną osobę a w dodatku taką która płaciła na miejscu sama z siebie. Gdy złapałem kolejną osobę w żartach powiedział, że jak jeszcze kogoś dzisiaj złapię to on idzie do domu. Niestety nie spełnił obietnicy.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opisałem wcześniej kolegę z którym przyszło Mi pracować większą część czasu. Te jedną historię jednak opiszę osobno.
Pewnego dnia pracowałem z w/w i drugim kolegą we trójkę. Ujęliśmy parę jadącą bez biletów. Pan ma dokumenty a Pani nie, nie mają pieniędzy bo kupili telefony przed chwilą więc nie mogą opłacić na miejscu. W tej sytuacji ponieważ Państwo nie są polskimi obywatelami musimy wezwać Straż Graniczną na przystanek końcowy a Pani musi tam jechać z Nami (Prawo Przewozowe art. 33a ust. 7) Uprosili nas, że Pan zostanie wypisany i wysiądzie a Pani pojedzie na końcowy (drugi koniec miasta) z nami i Pan dojedzie taksówką i doniesie pieniądze na końcowy. Ostrzegliśmy, że jeśli dojedziemy na pętlę i Pana nie będzie po 10 minutach to Straż Graniczna ma posterunek niedaleko pętli więc będą szybko. Pan się zgodził. W tzw. międzyczasie skontrolowałem pasażerów którzy dosiedli w trakcie naszej podróży a w/w kolega usiadł na jednym z siedzeń bo nie potrzeba nas aż 3 do pilnowania jednej pasażerki. Gdy zbliżaliśmy się do końca podróży w tramwaju poza nami były tylko dwie pasażerki z przodu pojazdu.
[Ja]: X pójdź zrobić przód. - X spojrzał do przodu i mówi z uśmiechem
[X]: Po co? – po czym spowrotem począł wgapiać się w telefon ( zapomniałem dodać, że kolega momentami świata poza telefonem nie widział)
Jedna pasażerka wysiadła a miałem przeczucie, że tylko dlatego, że domyśliła się o co chodzi. Gdy tramwaj ruszył ponownie poszedłem na przód a mijając kolegę powiedziałem mu tylko
[J]: Poco to się judoczki na macie
Pasażerka która została w pojeździe faktycznie nie miała biletu, co więcej sama stwierdziła, że zapłaci na miejscu. X miał później do mnie może nie pretensje wprost, ale między wierszami szło wyczytać, że nie był zadowolony, że złapałem kolejną osobę a w dodatku taką która płaciła na miejscu sama z siebie. Gdy złapałem kolejną osobę w żartach powiedział, że jak jeszcze kogoś dzisiaj złapię to on idzie do domu. Niestety nie spełnił obietnicy.
komunikacja_miejska kontrola biletów
Ocena:
19
(49)
poczekalnia
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Naszło Mnie dziś to opiszę kilka historii z poprzednich prac.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opiszę kolegę z poprzedniej historii. Wbrew temu co tu napiszę, chłopak inteligentny tylko zawód źle wybrał i według mnie zbłądził przy swojej edukacji bo ma dużą wiedze i zainteresowania w konkretnej dziedzinie i zrobiłby w niej karierę, ale nie poszedł się kształcić w tym kierunku.
Kolega ten był znany w firmie ze swoich słabych wyników co było spowodowane tym, że zazwyczaj pracował w parze z kontrolerem który miał trochę mocno wywalone w jakość swojej pracy i w związku z tym jak ktoś ich widział to wiedział, że to kanary i, że trzeba skasować bilet lub nie wsiadać. Miał też opinię osoby która nie zna przepisów i nie wie jak wykonywać tę pracę. Myślałem, że to tylko gadanie i ci co tak mówili uważali, się za lepszych. Pracowałem z nim przez większość swojej kariery w tym zawodzie i niestety przekonałem się, że jednak mieli rację. Ów kolega pracował wtedy już około roku a ja nieco ponad miesiąc więc:
- Powinien był znać mniej więcej odległości między przystankami na głównych trasach żeby nie zaczynać kontroli gdy odległość między przystankami to niecała minuta i nie ma żadnych świateł po drodze, niestety nie wiedział tego co niejednokrotnie kończyło się tym, że chwilę po zablokowaniu kasowników pojazd docierał do przystanku gdzie ewentualni gapowicze uciekali a nowi pasażerowie nie mieli możliwości skasować biletów bo przecież zablokowane kasowniki.
- Powinien był znać wysokość opłat dodatkowych za brak biletu, brak dokumentu uprawniającego do ulgi etc. obowiązujących w naszym mieście, w końcu ma kontrolować i karać osoby które ich nie mają. Gdy został przez kogoś z nas w trakcie przerwy zapytany o wysokość jednej z tych opłat odpowiedział, że nie wie. Wywołało to chichot grupy kontrolerów, ale kolega dodał z rozbrajającą szczerością, że nie musi tego wiedzieć. Albowiem kwity wypisujemy w telefonie i drukujemy je w formie paragonów i jak wybiera się opcję za co kara to kwota sama wyskakuje. Salwa śmiechu która wtedy poszła, była słyszalna z daleka. Najlepsze jest to, że niecałą godzinę później trafił na pasażerkę którą musiał ukarać właśnie tą opłatą.
- Każda para/ trójka która razem danego dnia jeździ musi prowadzić ewidencję danego dnia, przynajmniej jedna osoba z tejże prowadzi ją szczegółowo czyli w wydrukowanej tabelce wpisuje chronologicznie, zgodnie z odbiciami na „biletach”: godzina 12:00 linia 1 przystanek Piekielna i podpiąć do tego te „bilety” kasowane w pojazdach, pozostali tylko podpinają do swoich te „bilety”. Proste co nie? Wystarczy na każdym świstku nabazgrać długopisem nr linii i przystanek gdzie się wsiada bo nr pojazdu jest drukowany przez kasownik. Kolega tego nie umiał i miał zakaz prowadzeni ewidencji bo po prostu nie miało to sensu.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opiszę kolegę z poprzedniej historii. Wbrew temu co tu napiszę, chłopak inteligentny tylko zawód źle wybrał i według mnie zbłądził przy swojej edukacji bo ma dużą wiedze i zainteresowania w konkretnej dziedzinie i zrobiłby w niej karierę, ale nie poszedł się kształcić w tym kierunku.
Kolega ten był znany w firmie ze swoich słabych wyników co było spowodowane tym, że zazwyczaj pracował w parze z kontrolerem który miał trochę mocno wywalone w jakość swojej pracy i w związku z tym jak ktoś ich widział to wiedział, że to kanary i, że trzeba skasować bilet lub nie wsiadać. Miał też opinię osoby która nie zna przepisów i nie wie jak wykonywać tę pracę. Myślałem, że to tylko gadanie i ci co tak mówili uważali, się za lepszych. Pracowałem z nim przez większość swojej kariery w tym zawodzie i niestety przekonałem się, że jednak mieli rację. Ów kolega pracował wtedy już około roku a ja nieco ponad miesiąc więc:
- Powinien był znać mniej więcej odległości między przystankami na głównych trasach żeby nie zaczynać kontroli gdy odległość między przystankami to niecała minuta i nie ma żadnych świateł po drodze, niestety nie wiedział tego co niejednokrotnie kończyło się tym, że chwilę po zablokowaniu kasowników pojazd docierał do przystanku gdzie ewentualni gapowicze uciekali a nowi pasażerowie nie mieli możliwości skasować biletów bo przecież zablokowane kasowniki.
- Powinien był znać wysokość opłat dodatkowych za brak biletu, brak dokumentu uprawniającego do ulgi etc. obowiązujących w naszym mieście, w końcu ma kontrolować i karać osoby które ich nie mają. Gdy został przez kogoś z nas w trakcie przerwy zapytany o wysokość jednej z tych opłat odpowiedział, że nie wie. Wywołało to chichot grupy kontrolerów, ale kolega dodał z rozbrajającą szczerością, że nie musi tego wiedzieć. Albowiem kwity wypisujemy w telefonie i drukujemy je w formie paragonów i jak wybiera się opcję za co kara to kwota sama wyskakuje. Salwa śmiechu która wtedy poszła, była słyszalna z daleka. Najlepsze jest to, że niecałą godzinę później trafił na pasażerkę którą musiał ukarać właśnie tą opłatą.
- Każda para/ trójka która razem danego dnia jeździ musi prowadzić ewidencję danego dnia, przynajmniej jedna osoba z tejże prowadzi ją szczegółowo czyli w wydrukowanej tabelce wpisuje chronologicznie, zgodnie z odbiciami na „biletach”: godzina 12:00 linia 1 przystanek Piekielna i podpiąć do tego te „bilety” kasowane w pojazdach, pozostali tylko podpinają do swoich te „bilety”. Proste co nie? Wystarczy na każdym świstku nabazgrać długopisem nr linii i przystanek gdzie się wsiada bo nr pojazdu jest drukowany przez kasownik. Kolega tego nie umiał i miał zakaz prowadzeni ewidencji bo po prostu nie miało to sensu.
komunikacja_miejska kontrola biletów
Ocena:
14
(40)
poczekalnia
Skomentuj
(35)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nie rozumiem czemu ludzie rozpaczają po śmierci wspinaczy wysokogórskich, kosmonautów czy nurków ( i tym podobnych poszukiwaczy przygód). Przecież Ci ludzie idą/lecą/nurkują z własnej woli, wiedzą jakie są zagrożenia, jakie podejmują ryzyko. To tylko ich wybór.
Powinno się żałować strażaków, policjantów czy ratowników, którzy tracą życie na służbie ratując innych, a nie lekkomyślnych ludzi, którzy tracą życie na własne życzenie. Tak samo nie żałuję ludzi, którzy tracą życie w wypadkach pod wpływem używek, to też na ich własne życzenie, choć tu w grę wchodzi poniekąd chroba, ale można się leczyć.
Jasne, śmierć może spotkać nas w każdej chwili, ale czy kurczę musimy jej to ułatwiać? Po co pchać się tam gdzie już wielu poległo, jeśli nie próbujemy w ten sposób zrobić czegoś dobrego? Przecież to oczywiste proszenie się o śmierć. To oczywiste, że ci ludzie robią to tylko dla poklasku i kasy, ale to już ich decyzja czy wolą życie, czy sławę i kasę.
Powinno się żałować strażaków, policjantów czy ratowników, którzy tracą życie na służbie ratując innych, a nie lekkomyślnych ludzi, którzy tracą życie na własne życzenie. Tak samo nie żałuję ludzi, którzy tracą życie w wypadkach pod wpływem używek, to też na ich własne życzenie, choć tu w grę wchodzi poniekąd chroba, ale można się leczyć.
Jasne, śmierć może spotkać nas w każdej chwili, ale czy kurczę musimy jej to ułatwiać? Po co pchać się tam gdzie już wielu poległo, jeśli nie próbujemy w ten sposób zrobić czegoś dobrego? Przecież to oczywiste proszenie się o śmierć. To oczywiste, że ci ludzie robią to tylko dla poklasku i kasy, ale to już ich decyzja czy wolą życie, czy sławę i kasę.
Ocena:
64
(150)
poczekalnia
Skomentuj
(39)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na wstępie. Mam 165, ważę obecnie 57,5 kg. Dlaczego o tym wspominam? Bo dostałam obsesji na punkcie mojej wagi. Zwykle ważyłam ok. 54 kg w okresie wiosna-jesień. Zimą przymierzałam do 56 kg.
Wszystko zaczęło się na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się od niewinnego komentarza podczas kolacji wigilijnej, gdzie ciocia rzuciła, że chyba mi się trochę przybrało, bo zrobił mi się wałeczek nad stanikiem. Potem komentarz powtórzyła teściowa. Że przybrało mi się na wadze i wyglądam w końcu zdrowiej.
Zwaliłam to na duże ilości jedzenia, które pochłania się w tym okresie i gdy wróciłam do domu, nie chciałam wchodzić na wagę. Potem jednak zobaczyłam w lustrze, że obrosłam w tłuszczyk na brzuchu i w ramionach.
Weszłam na wagę i zobaczyłam 60,3 kg. Załamałam się. Mój narzeczony powiedział, że wyglądam normalnie, ale jak chce to możemy przejść na dietę.
Zaczęłam więc pilnować kalorii. 1200 kcal to był mój limit dzienny, który miał mi pomóc wrócić do wagi. Pierwszy kilogram zszedł. I nie chciało pójść dalej.
1200 kcal i ćwiczenia trzy razy w tygodniu. Spalane minimum 400 kcal. 58,5 i stanęło.
Zaczęłam wchodzić na wagę codziennie. Potem rano i wieczorem. To że zjadłam coś ponad 1200 kcal sprawiało, że następnego dnia robiłam ćwiczenia tak długo, aż spaliłam naddatek.
A waga ani drgnęła. Stwierdziłam, że pewnie jeszcze za dużo jem. Albo niezbyt zdrowo. Zaczęłam jeść mniej mięsa, więcej warzyw.
I nadal nic. Zaczęłam mieć obsesję na tym punkcie. W swoim mniemaniu musiałam zrzucić jeszcze 4 kg do maja. Dodatkowo takie rzucane niby to luzem komentarze od wspomnianej ciotki czy kuzyna, że zawsze taki chudzielec był ze mnie, a teraz w końcu mam kilka kilo więcej i dobrze wyglądam.
W kwietniu zaczęłam się źle czuć. Okazało się, że mam covid. Po nim poszłam na badania krwi i wyszła mi anemia.
Mój narzeczony się zdenerwował. Zapisał mnie do dietetyka, skoro miałam się na punkcie wagi schizowac.
Dietytyk na dzień dobry zaważyła mnie i obmierzyła. Sprawdziła wagę i wyszło, że mam poziom tkanki tłuszczowej na poziomie 26%. A z moim trybem diety i sportu, nie schudłabym, bo tłuszcz spaliłam, ale rozbudowałam mięśnie, których wcześniej nie miałam aż tyle. A ograniczenie kalorii sprawiało, że wpadałam w błędne koło - jem mniej, spałam dużo, ogranizm musiał sobie coś odłożyć.
Jedyne zalecenie jakie od niej dostałam, to dieta, która zapewni mi odpowiednie makro. Nic więcej. Powiedziała, że wyglądam bardzo dobrze i na moim miejscu nic by nie robiła.
I ulżyło mi. Po tej wizycie wręcz się popłakałam. Narzeczony zainterweniował w dobrym momencie, a ja głupia, zamiast go słuchać, że wyglądam okej, widziałam tylko cyferki na wadze. Przez głupie gadanie miałam zaburzony obraz siebie. Nie miałam gigantycznej nadwagi. Ba, BMI nadal było w normie. A czułam się po tych komentarzach jak wieloryb.
Jedyne co mi po tej historii zostało, to ochota na ćwiczenia w zwiększonej liczbie.
Wszystko zaczęło się na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się od niewinnego komentarza podczas kolacji wigilijnej, gdzie ciocia rzuciła, że chyba mi się trochę przybrało, bo zrobił mi się wałeczek nad stanikiem. Potem komentarz powtórzyła teściowa. Że przybrało mi się na wadze i wyglądam w końcu zdrowiej.
Zwaliłam to na duże ilości jedzenia, które pochłania się w tym okresie i gdy wróciłam do domu, nie chciałam wchodzić na wagę. Potem jednak zobaczyłam w lustrze, że obrosłam w tłuszczyk na brzuchu i w ramionach.
Weszłam na wagę i zobaczyłam 60,3 kg. Załamałam się. Mój narzeczony powiedział, że wyglądam normalnie, ale jak chce to możemy przejść na dietę.
Zaczęłam więc pilnować kalorii. 1200 kcal to był mój limit dzienny, który miał mi pomóc wrócić do wagi. Pierwszy kilogram zszedł. I nie chciało pójść dalej.
1200 kcal i ćwiczenia trzy razy w tygodniu. Spalane minimum 400 kcal. 58,5 i stanęło.
Zaczęłam wchodzić na wagę codziennie. Potem rano i wieczorem. To że zjadłam coś ponad 1200 kcal sprawiało, że następnego dnia robiłam ćwiczenia tak długo, aż spaliłam naddatek.
A waga ani drgnęła. Stwierdziłam, że pewnie jeszcze za dużo jem. Albo niezbyt zdrowo. Zaczęłam jeść mniej mięsa, więcej warzyw.
I nadal nic. Zaczęłam mieć obsesję na tym punkcie. W swoim mniemaniu musiałam zrzucić jeszcze 4 kg do maja. Dodatkowo takie rzucane niby to luzem komentarze od wspomnianej ciotki czy kuzyna, że zawsze taki chudzielec był ze mnie, a teraz w końcu mam kilka kilo więcej i dobrze wyglądam.
W kwietniu zaczęłam się źle czuć. Okazało się, że mam covid. Po nim poszłam na badania krwi i wyszła mi anemia.
Mój narzeczony się zdenerwował. Zapisał mnie do dietetyka, skoro miałam się na punkcie wagi schizowac.
Dietytyk na dzień dobry zaważyła mnie i obmierzyła. Sprawdziła wagę i wyszło, że mam poziom tkanki tłuszczowej na poziomie 26%. A z moim trybem diety i sportu, nie schudłabym, bo tłuszcz spaliłam, ale rozbudowałam mięśnie, których wcześniej nie miałam aż tyle. A ograniczenie kalorii sprawiało, że wpadałam w błędne koło - jem mniej, spałam dużo, ogranizm musiał sobie coś odłożyć.
Jedyne zalecenie jakie od niej dostałam, to dieta, która zapewni mi odpowiednie makro. Nic więcej. Powiedziała, że wyglądam bardzo dobrze i na moim miejscu nic by nie robiła.
I ulżyło mi. Po tej wizycie wręcz się popłakałam. Narzeczony zainterweniował w dobrym momencie, a ja głupia, zamiast go słuchać, że wyglądam okej, widziałam tylko cyferki na wadze. Przez głupie gadanie miałam zaburzony obraz siebie. Nie miałam gigantycznej nadwagi. Ba, BMI nadal było w normie. A czułam się po tych komentarzach jak wieloryb.
Jedyne co mi po tej historii zostało, to ochota na ćwiczenia w zwiększonej liczbie.
Ocena:
32
(78)
poczekalnia
Skomentuj
(35)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kojarzycie taki dowcip?
Przychodzi facet do lekarza i mówi:
- Boli mnie jak tu naciskam.
- To proszę nie naciskać. Następny!
Okazuje się, że to nie dowcip, a rzeczywistość. Lubię, a właściwie lubiłem, zapalić sobie trawkę. Nie po 10 blantów dziennie, codziennie, tylko przy weekendzie ze znajomymi. Był to dla mnie substytut alkoholu, bo którym miałem fajną fazę, a na drugi dzień wstawałem rześki jak skowronek, bez kaca, bólu brzucha i innych uroków alkoholu.
Niestety jakiś czas temu mój organizm zaczął dziwnie reagować na marihuanę. Objawy takie jak bardzo przyśpieszone bicie serca i ogarniająca panika. Udałem się więc do lekarza, bo chciałem się dowiedzieć jaka jest tego przyczyna i ją wyeliminować.
Po przedstawieniu sytuacji, lekarz odpowiedział krótko:
- Przestać palić.
No super, bulwo!
- Chciałbym się dowiedzieć jakie zmiany zaszły w moim organizmie, że zaczął reagować inaczej niż dotychczas. Może mi pan jakieś badania dać?
- Nie trzeba żadnych badań, trzeba przestać palić.
Byłem u trzech lekarzy i wszyscy mówili to samo. Żaden nie skierował mnie na badania i nie próbował zgłębić tematu. Mnie to niepokoi, bo po pierwsze coś w moim organizmie się zmieniło i nie funkcjonuje tak jak powinno, a po drugie naprawdę lubiłem sobie zapalić.
Najgorsze, że to lekarze z prywatnej opieki medycznej, za którą płacę co miesiąc niemałe pieniądze.
Przychodzi facet do lekarza i mówi:
- Boli mnie jak tu naciskam.
- To proszę nie naciskać. Następny!
Okazuje się, że to nie dowcip, a rzeczywistość. Lubię, a właściwie lubiłem, zapalić sobie trawkę. Nie po 10 blantów dziennie, codziennie, tylko przy weekendzie ze znajomymi. Był to dla mnie substytut alkoholu, bo którym miałem fajną fazę, a na drugi dzień wstawałem rześki jak skowronek, bez kaca, bólu brzucha i innych uroków alkoholu.
Niestety jakiś czas temu mój organizm zaczął dziwnie reagować na marihuanę. Objawy takie jak bardzo przyśpieszone bicie serca i ogarniająca panika. Udałem się więc do lekarza, bo chciałem się dowiedzieć jaka jest tego przyczyna i ją wyeliminować.
Po przedstawieniu sytuacji, lekarz odpowiedział krótko:
- Przestać palić.
No super, bulwo!
- Chciałbym się dowiedzieć jakie zmiany zaszły w moim organizmie, że zaczął reagować inaczej niż dotychczas. Może mi pan jakieś badania dać?
- Nie trzeba żadnych badań, trzeba przestać palić.
Byłem u trzech lekarzy i wszyscy mówili to samo. Żaden nie skierował mnie na badania i nie próbował zgłębić tematu. Mnie to niepokoi, bo po pierwsze coś w moim organizmie się zmieniło i nie funkcjonuje tak jak powinno, a po drugie naprawdę lubiłem sobie zapalić.
Najgorsze, że to lekarze z prywatnej opieki medycznej, za którą płacę co miesiąc niemałe pieniądze.
lekarze
Ocena:
47
(109)
poczekalnia
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Miałam bardzo dobrą koleżankę - dajmy na to Anię. Z Anią poznaliśmy się na studiach i trzymałyśmy się razem przez licencjat i magisterkę. Trzymały się z nami również 4 inne dziewczyny, ale po studiach każda poszła w swoją stronę i kontakt się poluźnił. Ja utrzymywałam bardzo luźny kontakt z Kasią oraz Basia, bo akurat do Basi miałam w miarę blisko z rodzinnej okolicy i zdarzyło nam się spotkać na kawę, gdy byłam w okolicy. Kasia wyjechała do Norwegii ale raz na ileś napiszę coś w odpowiedzi na jej relacje na Instagramie, czy życzenia urodzinowe/z innych okazji i z wzajemnością. Pogadalismy chwilę i tyle.
Ania pożaliła mi się, że nie ma kontaktu z nikim z naszej paczki. Przeżyła to bardzo, bo w jej ocenie, skoro kolegowałyśmy się we 4 na studiach, to nadal powinnyśmy mieć super kontakt po nich. Powiedziałam jej, że każdy ma teraz swoje życie, pracę i nikt nie przyjedzie specjalnie do naszego miasta, żeby posiedzieć z nami na piwku jak kiedyś.
Potem wyszło, że Basia bierze ślub. Ania oczekiwała, że dostanie na ten ślub zaproszenie, mimo że realnie nie rozmawiała z Basia od dłuższego czasu. Mi Basia tylko rzuciła, że będzie wychodziła za mąż więc pogratulowałam jej i życzyłam szczęścia.
Basia wrzuciła na Instagrama zdjęcia z wesela akurat w dzień, gdy widziałam się z Anią. Uznała to za bezczelne, że nie była zaproszona, a nasza inna koleżanka ze studiów tak. Zauważyłam,że one we dwie się przyjaźniły i nadal gdzieś wyjeżdżały razem, więc to chyba oczywiste, że była zaproszona. Ania uważała, że nie, bo nas Basia nie zaprosiła. Nie umiałam jej przetłumaczyć, że to że znamy się z jednego miejsca i kiedyś miałyśmy relacje, nie oznacza to, że będą one do końca życia.
Potem podobna historia wystąpiła z Kasią, z którą akurat przed ślubem udało mi się spotkać na kawę, gdyż sam ślub organizowała pod studencką miejscowością. Ania nie była wtedy zaknteresowana, bo musiałaby dojechać. Ja wsiadłam w pociąg i z Kasią pogadałam, dostałam zaproszenie do kościoła, gdybym chciała przyjść, bo wesele planowano jedynkę w gronie najbliższych. Z zaproszenia do kościoła nie skorzystałam ze względów religijnych ale wysłałam jej kartkę ślubną.
Ania miała pretensje, że jej nie powiedziałam o zaproszeniu, bo gdyby ona wiedziała, że ja nie przyjdę, to ona by poszła i czuła się oszukana, że ja sama pojechałam na to spotkanie.
Poza tymi dziwnymi jazdami z Anią spędzi się czas całkiem miło, ale w ostatnim czasie zaczęła robić się coraz bardziej irytująca. Gdy opowiadałam jej, że zaczynam przechodzić na własną działaność i mega się z tego cieszę, odpowiadała, że ona nie ma tyle szczęścia co ja i musi pracować za najniższą krajową. Już kilka razy poruszaliśmy temat jej pracy, gdzie stwierdzała, że jest słabo wynagradzana, a szef jej nie szanuje, ale jednocześnie nie chciała pracy zmienić. Gdy powiedziałam jej, że się zaręczyłam, ucięła temat i nawet mi nie pogratulowała. W końcu zwyczajnie odechciało mi się z nią spotykać, tym bardziej że cały czas ja musiałam do niej pisać czy się widzimy, a zamiast normalnej rozmowy, dostawałam jej żale z życia i to już o wszystko (o pracę, o mieszkanie, o rodziców, o znajomych, o kolejne randki i że umrze w samotności, o to że kupiła buty za 400 zł i o to ~wstaw dowolny powód ~). Ze spotkań z nią zamiast z czystą głową, wychodziłam zmęczona.
Podjęłam decyzję, że już więcej sam do niej nie napiszę. Złożyłam jej tylko życzenia urodzinowe i czekałam czy coś zaproponuje. Nic takiego nie nastąpiło. Jej jedyną interakcja ze mną były serduszka pod relacjami na insta (których to relacji nie wrzucam tak dużo). I tak czekałam miesiąc, dwa, trzy. Aż minęło jakieś 8 miesięcy.
W międzyczasie padła decyzja o ślubie. Stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy wesela na 300 osób, a zadowoli nas mała skromna uroczystość, która przyspieszyliśmy że względu na wiek dziadka (l. 84) oraz jego problemy zdrowotne, a chcieliśmy aby był z nami w tym dniu. Także ostatecznie mieliśmy zaplanowaną uroczystość w urzędzie stanu cywilnego oraz kolację z mini imprezka na 35 osób. Raz wrzuciłam zdjęcie na relacje, że jestem w trakcie wybierania sukni ślubnej z mamą i kuzynką. No i o moim istnieniu przypomniała sobie Ania. Dostałam wiadomość: "Już czekam na moje zaproszenie, daj znać to się umówimy na jego wręczenie i winko ;) "
Odpisałam jej, że nie zapraszamy znajomych, a jedynie rodzinę i przyjaciół, więc przykro mi, ale nie dostanie zaproszenia. Kto miał dostać zaproszenie już je dostał.
Następna wiadomość to było suche "OK." i uznałam temat za zakończony. Jednak Ania dopiero zbierała siły. Wieczorem dostam serię wiadomości, gdzie według niej:
- jestem winna temu, że nasza przyjaźń się rozpadła (nigdy nie odczuwałam tej relacji jako przyjaźni, bo przyjaciółki mam dwie i skoczymy za sobą w ogień i to sprawdziliśmy w praktyce),
- nie interesowałam się jej życiem, tylko sama jestem karierowiczka nastawioną na sukces i pouczałam ją odnośnie jej życia i pracy, z której jest zadowolona (nie wiem co innego miałam odpowiedzieć na jej żale o słabą pensje, duży zakres obowiązków i komentarze z podtekstem seksualnym jej szefa, niż porada aby uciekała z tej firmy)
-celowo przestałam z nią rozmawiać, żeby zaoszczędzić na ślubie,
-nigdy nie zrozumiałam jej problemów,
Oraz wisienka na torcie: uważam się za lepsza od innych, bo jeżdżę drogim samochodem i odkąd go mam nie zadaje się z plebsem. Dla ciekawych ten drogi samochód do kia ceed w leasingu, więc nie moja ;)
Odpisałam, że przykro mi, że tak uważa i ma takie spojrzenie na naszą relację, bo ja dawałam z siebie wszystko aby nasz kontakt utrzymać. Podziękowałam jej za te lata i na kolejne oskarżycielskie wiadomości już nie odpisałam.
Jest mi trochę smutno, bo mam wrażenie, że ona strasznie się pogubiła i z mega pozytywnej osoby, zaczęła robić się zgorzkniała i z pretensja do świata. A pomocy nie chce.
Ania pożaliła mi się, że nie ma kontaktu z nikim z naszej paczki. Przeżyła to bardzo, bo w jej ocenie, skoro kolegowałyśmy się we 4 na studiach, to nadal powinnyśmy mieć super kontakt po nich. Powiedziałam jej, że każdy ma teraz swoje życie, pracę i nikt nie przyjedzie specjalnie do naszego miasta, żeby posiedzieć z nami na piwku jak kiedyś.
Potem wyszło, że Basia bierze ślub. Ania oczekiwała, że dostanie na ten ślub zaproszenie, mimo że realnie nie rozmawiała z Basia od dłuższego czasu. Mi Basia tylko rzuciła, że będzie wychodziła za mąż więc pogratulowałam jej i życzyłam szczęścia.
Basia wrzuciła na Instagrama zdjęcia z wesela akurat w dzień, gdy widziałam się z Anią. Uznała to za bezczelne, że nie była zaproszona, a nasza inna koleżanka ze studiów tak. Zauważyłam,że one we dwie się przyjaźniły i nadal gdzieś wyjeżdżały razem, więc to chyba oczywiste, że była zaproszona. Ania uważała, że nie, bo nas Basia nie zaprosiła. Nie umiałam jej przetłumaczyć, że to że znamy się z jednego miejsca i kiedyś miałyśmy relacje, nie oznacza to, że będą one do końca życia.
Potem podobna historia wystąpiła z Kasią, z którą akurat przed ślubem udało mi się spotkać na kawę, gdyż sam ślub organizowała pod studencką miejscowością. Ania nie była wtedy zaknteresowana, bo musiałaby dojechać. Ja wsiadłam w pociąg i z Kasią pogadałam, dostałam zaproszenie do kościoła, gdybym chciała przyjść, bo wesele planowano jedynkę w gronie najbliższych. Z zaproszenia do kościoła nie skorzystałam ze względów religijnych ale wysłałam jej kartkę ślubną.
Ania miała pretensje, że jej nie powiedziałam o zaproszeniu, bo gdyby ona wiedziała, że ja nie przyjdę, to ona by poszła i czuła się oszukana, że ja sama pojechałam na to spotkanie.
Poza tymi dziwnymi jazdami z Anią spędzi się czas całkiem miło, ale w ostatnim czasie zaczęła robić się coraz bardziej irytująca. Gdy opowiadałam jej, że zaczynam przechodzić na własną działaność i mega się z tego cieszę, odpowiadała, że ona nie ma tyle szczęścia co ja i musi pracować za najniższą krajową. Już kilka razy poruszaliśmy temat jej pracy, gdzie stwierdzała, że jest słabo wynagradzana, a szef jej nie szanuje, ale jednocześnie nie chciała pracy zmienić. Gdy powiedziałam jej, że się zaręczyłam, ucięła temat i nawet mi nie pogratulowała. W końcu zwyczajnie odechciało mi się z nią spotykać, tym bardziej że cały czas ja musiałam do niej pisać czy się widzimy, a zamiast normalnej rozmowy, dostawałam jej żale z życia i to już o wszystko (o pracę, o mieszkanie, o rodziców, o znajomych, o kolejne randki i że umrze w samotności, o to że kupiła buty za 400 zł i o to ~wstaw dowolny powód ~). Ze spotkań z nią zamiast z czystą głową, wychodziłam zmęczona.
Podjęłam decyzję, że już więcej sam do niej nie napiszę. Złożyłam jej tylko życzenia urodzinowe i czekałam czy coś zaproponuje. Nic takiego nie nastąpiło. Jej jedyną interakcja ze mną były serduszka pod relacjami na insta (których to relacji nie wrzucam tak dużo). I tak czekałam miesiąc, dwa, trzy. Aż minęło jakieś 8 miesięcy.
W międzyczasie padła decyzja o ślubie. Stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy wesela na 300 osób, a zadowoli nas mała skromna uroczystość, która przyspieszyliśmy że względu na wiek dziadka (l. 84) oraz jego problemy zdrowotne, a chcieliśmy aby był z nami w tym dniu. Także ostatecznie mieliśmy zaplanowaną uroczystość w urzędzie stanu cywilnego oraz kolację z mini imprezka na 35 osób. Raz wrzuciłam zdjęcie na relacje, że jestem w trakcie wybierania sukni ślubnej z mamą i kuzynką. No i o moim istnieniu przypomniała sobie Ania. Dostałam wiadomość: "Już czekam na moje zaproszenie, daj znać to się umówimy na jego wręczenie i winko ;) "
Odpisałam jej, że nie zapraszamy znajomych, a jedynie rodzinę i przyjaciół, więc przykro mi, ale nie dostanie zaproszenia. Kto miał dostać zaproszenie już je dostał.
Następna wiadomość to było suche "OK." i uznałam temat za zakończony. Jednak Ania dopiero zbierała siły. Wieczorem dostam serię wiadomości, gdzie według niej:
- jestem winna temu, że nasza przyjaźń się rozpadła (nigdy nie odczuwałam tej relacji jako przyjaźni, bo przyjaciółki mam dwie i skoczymy za sobą w ogień i to sprawdziliśmy w praktyce),
- nie interesowałam się jej życiem, tylko sama jestem karierowiczka nastawioną na sukces i pouczałam ją odnośnie jej życia i pracy, z której jest zadowolona (nie wiem co innego miałam odpowiedzieć na jej żale o słabą pensje, duży zakres obowiązków i komentarze z podtekstem seksualnym jej szefa, niż porada aby uciekała z tej firmy)
-celowo przestałam z nią rozmawiać, żeby zaoszczędzić na ślubie,
-nigdy nie zrozumiałam jej problemów,
Oraz wisienka na torcie: uważam się za lepsza od innych, bo jeżdżę drogim samochodem i odkąd go mam nie zadaje się z plebsem. Dla ciekawych ten drogi samochód do kia ceed w leasingu, więc nie moja ;)
Odpisałam, że przykro mi, że tak uważa i ma takie spojrzenie na naszą relację, bo ja dawałam z siebie wszystko aby nasz kontakt utrzymać. Podziękowałam jej za te lata i na kolejne oskarżycielskie wiadomości już nie odpisałam.
Jest mi trochę smutno, bo mam wrażenie, że ona strasznie się pogubiła i z mega pozytywnej osoby, zaczęła robić się zgorzkniała i z pretensja do świata. A pomocy nie chce.
Ocena:
10
(30)
poczekalnia
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kiedyś pod koniec ubiegłego wieku dokładnie 79 rok oglądałem film "Mad Max".
Jadąc ostatnio wypocząć na łonie natury przypomniał mi się.
Spotkałem na stacji paliw w Piekarach ludzi którzy tak się zachowywali jak ta banda motocyklistów z tego filnu.
Nie liczyli się z innymi ludźmi, ich pojazdy ryczały bo były bez tłumików, palili opony.
Na zwróconą uwagę o ich niewłaściwym zachowaniu chamskie odzywki typu s3,14erdalaj głupi chu..ju.
Policji akurat brak, i tak jest zbyt tchórzliwa aby się zająć tym nielegalnym zgromadzeniem (tak, aby było legalne należy uzyskać zgodę oraz zapewnić osobom trzecim przez organizatorów).
I tak się zastanawiam kiedy będzie odcinek: "Mad Max pod Kopułą Gromu".
I nie nazwę tego zachowania zbydlęceniem ludzi bo obrażałbym zwierzęta.
I proszę zastanówcie się, czy to ja jestem piekielny czy ci niby ludzie.
I dokąd dojdziemy pozwalając na takie zachowania. Pod Kopułę Gromu?
Jadąc ostatnio wypocząć na łonie natury przypomniał mi się.
Spotkałem na stacji paliw w Piekarach ludzi którzy tak się zachowywali jak ta banda motocyklistów z tego filnu.
Nie liczyli się z innymi ludźmi, ich pojazdy ryczały bo były bez tłumików, palili opony.
Na zwróconą uwagę o ich niewłaściwym zachowaniu chamskie odzywki typu s3,14erdalaj głupi chu..ju.
Policji akurat brak, i tak jest zbyt tchórzliwa aby się zająć tym nielegalnym zgromadzeniem (tak, aby było legalne należy uzyskać zgodę oraz zapewnić osobom trzecim przez organizatorów).
I tak się zastanawiam kiedy będzie odcinek: "Mad Max pod Kopułą Gromu".
I nie nazwę tego zachowania zbydlęceniem ludzi bo obrażałbym zwierzęta.
I proszę zastanówcie się, czy to ja jestem piekielny czy ci niby ludzie.
I dokąd dojdziemy pozwalając na takie zachowania. Pod Kopułę Gromu?
policja chamstwo agresja
Ocena:
15
(57)
poczekalnia
Skomentuj
(18)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Wiadomość niżej można potraktować jako rozładowanie frustracji – powoli kończą mi się nerwy.
Kupiłem wraz z narzeczoną mieszkanie w nowej inwestycji w jednym z większych miast w Polsce. Mieszkanie odebraliśmy pod koniec lutego. Wziąłem urlop na 2 tygodnie i wykończyłem ściany, położyłem podłogę oraz przygotowałem w podstawowym stopniu łazienkę – krótko mówiąc, doprowadziłem mieszkanie do stanu zamieszkiwanego. Reszta dorabiana jest na bieżąco – ot np. niedawno panowie zrobili nam obudowę wanny.
Podobnie jak ja zrobiło jeszcze kilka osób – i tak sobie mieszkamy od blisko 2 miesięcy.
Większość mieszkań stała i nadal stoi pusta. Na forum mieszkańców widzę, że ludzie często nie chcą odebrać mieszkania ze względu na np. drobne dziurki w tynku. Ich prawo... Ale czy warto czekać na dewelopera kilka miesięcy (bo tyle realnie oczekuje się do kolejnego "podejścia" do odbioru) z tak błahych powodów? Do tego część nabywców wzajemnie nakręca się na grupie osiedlowej, tworząc coś w stylu spirali hejtu.
W efekcie całkiem spora grupa osób mieszkania odebrała dopiero niedawno – bądź jeszcze w ogóle. Co gorsza, ci pierwsi z samym wykończeniem też się nie spieszą.
Niektórzy do wykończenia zatrudniają "fachowców", którzy nieustannie wiercą i walą młotkiem. Ale nie dzień czy dwa, ale np. 2-3 tygodnie, a rekordziści nawet ponad miesiąc. Czasem są to sami właściciele, którzy wątpliwej jakości narzędziami wiercą cały dzień jedną dziurę. Wiem, bo zdarzało mi się prosić ich kilkakrotnie o chociaż przerwę i widziałem, że męczą ciągle jedną rzecz.
Do tego dochodzi masa innych przyjemności jak niszczenie przez "fachowców" części wspólnej (porysowane szyby i ściany, pokruszone kafelki na korytarzu etc.) czy notoryczne łamanie ustalonego przez zarządcę czasu na prace głośne (8:00-18:00 i tylko w dni robocze). Zdarzało się nawet wiercenie udarem o północy.
Moim idolem został młody "inwestor", który kiepskiej jakości sprzętem wiercił całą Wielkanoc. Na moją prośbę o odpuszczenie na chociaż kilka godzin zaczął usprawiedliwiać się, że nie obchodzi katolickich świat (ja też nie, btw – po prostu chcę czasem odpocząć), a potem... Zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Maile do zarządcy nic nie dają, a ludzie zwyczajnie ignorują prośby już zamieszkałych sąsiadów.
I tak to sobie mieszkam na "placu budowy", słuchając nieustannego i bardzo głośnego wiercenia (jakby w mieszkaniu nie było nic innego do roboty...) oraz disco-polo puszczonego przez wykończeniowców.
Cóż zrobić? Wyprowadzić się z własnego mieszkania? Nie przekonuje mnie wizja niemożności odpoczęcia w ciszy wcześniej niż przed 22:00 bądź "przyzwyczajenia się" do hałasów o częstotliwości 90-100dB, jak już mi niektórzy sugerowali (stopery są na to za słabe).
Kupiłem wraz z narzeczoną mieszkanie w nowej inwestycji w jednym z większych miast w Polsce. Mieszkanie odebraliśmy pod koniec lutego. Wziąłem urlop na 2 tygodnie i wykończyłem ściany, położyłem podłogę oraz przygotowałem w podstawowym stopniu łazienkę – krótko mówiąc, doprowadziłem mieszkanie do stanu zamieszkiwanego. Reszta dorabiana jest na bieżąco – ot np. niedawno panowie zrobili nam obudowę wanny.
Podobnie jak ja zrobiło jeszcze kilka osób – i tak sobie mieszkamy od blisko 2 miesięcy.
Większość mieszkań stała i nadal stoi pusta. Na forum mieszkańców widzę, że ludzie często nie chcą odebrać mieszkania ze względu na np. drobne dziurki w tynku. Ich prawo... Ale czy warto czekać na dewelopera kilka miesięcy (bo tyle realnie oczekuje się do kolejnego "podejścia" do odbioru) z tak błahych powodów? Do tego część nabywców wzajemnie nakręca się na grupie osiedlowej, tworząc coś w stylu spirali hejtu.
W efekcie całkiem spora grupa osób mieszkania odebrała dopiero niedawno – bądź jeszcze w ogóle. Co gorsza, ci pierwsi z samym wykończeniem też się nie spieszą.
Niektórzy do wykończenia zatrudniają "fachowców", którzy nieustannie wiercą i walą młotkiem. Ale nie dzień czy dwa, ale np. 2-3 tygodnie, a rekordziści nawet ponad miesiąc. Czasem są to sami właściciele, którzy wątpliwej jakości narzędziami wiercą cały dzień jedną dziurę. Wiem, bo zdarzało mi się prosić ich kilkakrotnie o chociaż przerwę i widziałem, że męczą ciągle jedną rzecz.
Do tego dochodzi masa innych przyjemności jak niszczenie przez "fachowców" części wspólnej (porysowane szyby i ściany, pokruszone kafelki na korytarzu etc.) czy notoryczne łamanie ustalonego przez zarządcę czasu na prace głośne (8:00-18:00 i tylko w dni robocze). Zdarzało się nawet wiercenie udarem o północy.
Moim idolem został młody "inwestor", który kiepskiej jakości sprzętem wiercił całą Wielkanoc. Na moją prośbę o odpuszczenie na chociaż kilka godzin zaczął usprawiedliwiać się, że nie obchodzi katolickich świat (ja też nie, btw – po prostu chcę czasem odpocząć), a potem... Zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Maile do zarządcy nic nie dają, a ludzie zwyczajnie ignorują prośby już zamieszkałych sąsiadów.
I tak to sobie mieszkam na "placu budowy", słuchając nieustannego i bardzo głośnego wiercenia (jakby w mieszkaniu nie było nic innego do roboty...) oraz disco-polo puszczonego przez wykończeniowców.
Cóż zrobić? Wyprowadzić się z własnego mieszkania? Nie przekonuje mnie wizja niemożności odpoczęcia w ciszy wcześniej niż przed 22:00 bądź "przyzwyczajenia się" do hałasów o częstotliwości 90-100dB, jak już mi niektórzy sugerowali (stopery są na to za słabe).
Ocena:
38
(84)
poczekalnia
Skomentuj
(20)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Moja mama jako dziecko mieszkała w miejscu, gdzie bardzo ciężko było o pracę. Wieś położona z dala od dużych miast, niezbyt urodzajna. Dużo było takich wsi w latach pięćdziesiątych.
Z tego powodu społeczeństwo było bardzo kastowe - większość biedna, trochę bogaczy ze znajomościami i prawie nikogo pomiędzy. Rodzina mojej mamy była biedna. Dziadek był szewcem, lubił wypić, ale bardzo dbał o rodzinę. Pracował za trzech, żeby wszystkich utrzymać, mama często wspomina, że usypiała przy dźwiękach zelowania butów, a budziła się gdy dziadek już obrabiał pole.
Babcia zajmowała się domem, polem i dziećmi. Dzieci mieli dziewięcioro. Dużo, nawet jak na tamte czasy. Dzieci chodziły w starych ubraniach, często bez butów. Dziadkowie może i niewykształceni, ale babcia pilnowała, żeby jej dzieci się uczyły. Prowadzała do kościoła, przez cały rok zbierała torebki po proszku do pieczenia, żeby zapakować do nich na święta po parę cukierków dla swoich dzieci. Możecie sobie wyobrazić, jak cenne dla tak ubogiej rodziny były te cukierki.
Zarysowuję tło, żebyście zrozumieli, co poczuła pewnego dnia moja babcia. Mama została w szkole wzięta na bok przez nauczycielkę. Nauczycielka zwymyślała ją, że jest z tak wielodzietnej rodziny. Mama dokładnie pamięta jej słowa: "po co tej twojej mamie tylko dzieci. Nie stać ją, a ciągle z brzuchem chodzi. Dobrze by było, jakbyś umarła, to by mniej mieli na utrzymaniu. Kto to widział, tyle dzieci sobie narobić. Durna ta twoja matka, jak suka w rui."
Mama powiedziała o wszystkim babci. Babci zrobiło się przykro, ale nie skomentowała tego. Kazała córce o tym nie myśleć, tylko się uczyć, bo wiedzy nikt jej nie zabierze.
Tamta nauczycielka miała tylko jednego syna. Wypieszczonego i zawsze zadbanego. Zadbała o jego edukację i wysokie poczucie własnej wartości. Często siadał na progu domu, tak żeby widziały go inne dzieci i zajadał tabliczkę czekolady (rarytas, o którym większość dzieci mogła tylko pomarzyć) tak, jak gryzie się chleb.
Karma jednak musi istnieć. Parę miesięcy po rozmowie nauczycielki z moją mamą, jej syn postanowił pokazać innym dzieciom, czego mama nauczyła go o przewodzeniu prądu. Założył gumowe kalosze i wspiął się na drewniane słup, który przytrzymywał kabel z prądem. Tragedia stała się, gdy miał schodzić. Stracił równowagę i złapał ręką za drut. Ręką została na drugie
Z tego powodu społeczeństwo było bardzo kastowe - większość biedna, trochę bogaczy ze znajomościami i prawie nikogo pomiędzy. Rodzina mojej mamy była biedna. Dziadek był szewcem, lubił wypić, ale bardzo dbał o rodzinę. Pracował za trzech, żeby wszystkich utrzymać, mama często wspomina, że usypiała przy dźwiękach zelowania butów, a budziła się gdy dziadek już obrabiał pole.
Babcia zajmowała się domem, polem i dziećmi. Dzieci mieli dziewięcioro. Dużo, nawet jak na tamte czasy. Dzieci chodziły w starych ubraniach, często bez butów. Dziadkowie może i niewykształceni, ale babcia pilnowała, żeby jej dzieci się uczyły. Prowadzała do kościoła, przez cały rok zbierała torebki po proszku do pieczenia, żeby zapakować do nich na święta po parę cukierków dla swoich dzieci. Możecie sobie wyobrazić, jak cenne dla tak ubogiej rodziny były te cukierki.
Zarysowuję tło, żebyście zrozumieli, co poczuła pewnego dnia moja babcia. Mama została w szkole wzięta na bok przez nauczycielkę. Nauczycielka zwymyślała ją, że jest z tak wielodzietnej rodziny. Mama dokładnie pamięta jej słowa: "po co tej twojej mamie tylko dzieci. Nie stać ją, a ciągle z brzuchem chodzi. Dobrze by było, jakbyś umarła, to by mniej mieli na utrzymaniu. Kto to widział, tyle dzieci sobie narobić. Durna ta twoja matka, jak suka w rui."
Mama powiedziała o wszystkim babci. Babci zrobiło się przykro, ale nie skomentowała tego. Kazała córce o tym nie myśleć, tylko się uczyć, bo wiedzy nikt jej nie zabierze.
Tamta nauczycielka miała tylko jednego syna. Wypieszczonego i zawsze zadbanego. Zadbała o jego edukację i wysokie poczucie własnej wartości. Często siadał na progu domu, tak żeby widziały go inne dzieci i zajadał tabliczkę czekolady (rarytas, o którym większość dzieci mogła tylko pomarzyć) tak, jak gryzie się chleb.
Karma jednak musi istnieć. Parę miesięcy po rozmowie nauczycielki z moją mamą, jej syn postanowił pokazać innym dzieciom, czego mama nauczyła go o przewodzeniu prądu. Założył gumowe kalosze i wspiął się na drewniane słup, który przytrzymywał kabel z prądem. Tragedia stała się, gdy miał schodzić. Stracił równowagę i złapał ręką za drut. Ręką została na drugie
Ocena:
23
(57)
poczekalnia
Skomentuj
(21)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Krótka historia o tym jak zamarzyłam sobie drzwi przesuwane do szafy wnękowej.
Otóż moja szafa wnękowa ma bardzo niestandardowe wymiary, cały blok jest krzywy ( na 2 metrach 4 cm spadku), oraz sufit mam w falach ( pomiędzy dołem fali a grzbietem jest 20 cm). Decyzja padła więc na drzwiczki pod wymiar.
1) Pierwszy Fachowiec przyszedł, pooglądał, zrobił dobre profesjonalne wrażenie i zażądał też dobrej profesjonalne sumki, która równała się z moją obecną wtedy wypłatą.
2) Drugi standardowo umówił się i nie przyszedł, przestał również odbierać telefon.
3) Trzeci (piekielny) przyszedł spóźniony, od progu narzeka że 4 piętro bez windy ( była o tym mowa przy wstępnej rozmowie telefonicznej). Przy oględzinach dziury na szafę jęczał i stękał że się nie da, że badziew. Na każde zaproponowane przeze mnie rozwiązanie kręcił nosem że to wszystko jest krzywo i się nie da. Aż w końcu wywiązał się taki dialog.
Ja- Jeżeli ma Pan zamiar zarobić to proszę wymyślić jakieś rozwiązanie, chyba że ma Pan zamiar robotę s partolić to tam są drzwi ( sugestywnie pokazuje drzwi )
Pan 3 – Żegnam ( i sobie poszedł)
Koniec końców zamontowałam tam karnisz i powiesiłam ładną zasłonę która pełni funkcje drzwi.
Otóż moja szafa wnękowa ma bardzo niestandardowe wymiary, cały blok jest krzywy ( na 2 metrach 4 cm spadku), oraz sufit mam w falach ( pomiędzy dołem fali a grzbietem jest 20 cm). Decyzja padła więc na drzwiczki pod wymiar.
1) Pierwszy Fachowiec przyszedł, pooglądał, zrobił dobre profesjonalne wrażenie i zażądał też dobrej profesjonalne sumki, która równała się z moją obecną wtedy wypłatą.
2) Drugi standardowo umówił się i nie przyszedł, przestał również odbierać telefon.
3) Trzeci (piekielny) przyszedł spóźniony, od progu narzeka że 4 piętro bez windy ( była o tym mowa przy wstępnej rozmowie telefonicznej). Przy oględzinach dziury na szafę jęczał i stękał że się nie da, że badziew. Na każde zaproponowane przeze mnie rozwiązanie kręcił nosem że to wszystko jest krzywo i się nie da. Aż w końcu wywiązał się taki dialog.
Ja- Jeżeli ma Pan zamiar zarobić to proszę wymyślić jakieś rozwiązanie, chyba że ma Pan zamiar robotę s partolić to tam są drzwi ( sugestywnie pokazuje drzwi )
Pan 3 – Żegnam ( i sobie poszedł)
Koniec końców zamontowałam tam karnisz i powiesiłam ładną zasłonę która pełni funkcje drzwi.
drzwi do szafy
Ocena:
31
(63)