Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
"To moja wina, że ojciec pił
a matka była dziwką.
Nie będę sobie nakłuwał żył,
jestem już za, nie przeciwko.
Przeze mnie ojciec opadł z sił
matka też dawno w grobie.
Nie mieli przecież dla kogo żyć
już brzydkich rzeczy nie robię."
Przepraszam, jeśli cytat niedokładny, no i nie podam autora. Mam trochę ponad 50 lat, a ten wiersz znalazłam w jakimś młodzieżowym czasopiśmie, jak miałam "naście". Zapamiętałam go do tej pory...
To tak na fali historii z dzieciństwa, gdzie gromy się sypią na autorów obwiniających jedno lub drugie z rodziców za spie*dolone dzieciństwo. Wiecie co, a ja zazdroszczę. Zazdroszczę tego, że mieli siłę/odwagę powiedzieć głośno - to jej/jego wina! Nawet jeśli obwiniają niewłaściwą osobę... Nie, to nie matka, to ojciec był gorszy! Czego ty chcesz od ojca, to matki wina!
Ponad 10 lat ćpania "twardych" narkotyków. I zawsze "to moja wina...". Kilka terapii, na ostatniej z nich miałam napisać życiorys. Napisałam - szczerze, uczciwie, tak jak czułam "to moja wina...". Zgodnie z zasadami terapii przeczytałam na grupie i czekałam na komentarze typu "no fajnie, że zrozumiałaś, jak spie*rzyłaś sobie życie". Tymczasem terapeuta (a potem i członkowie grupy) pytali DLACZEGO uważam, ze to moja wina?
Nie chcę opowiadać, dlaczego moje dzieciństwo i nastoletnie lata nie były OK. To już "przerobiłam" na terapii. Moja matka już nie żyje (nie, nie była dziwką), ojciec jest stary i schorowany i nie będę teraz roztrząsać z nim wyrządzonych mi krzywd. ważne, że JA wiem, że to NIE MOJA WINA!
Nie usprawiedliwiam się. Nie uważam, że robiłam dobrze. Cieszę się, że wylazłam z tego bagna, ale nigdy nie dam sobie ponownie wmówić, że "to moja wina...".
Nie chcę nikogo rozliczać. Chcę żyć bez poczucia winy.
a matka była dziwką.
Nie będę sobie nakłuwał żył,
jestem już za, nie przeciwko.
Przeze mnie ojciec opadł z sił
matka też dawno w grobie.
Nie mieli przecież dla kogo żyć
już brzydkich rzeczy nie robię."
Przepraszam, jeśli cytat niedokładny, no i nie podam autora. Mam trochę ponad 50 lat, a ten wiersz znalazłam w jakimś młodzieżowym czasopiśmie, jak miałam "naście". Zapamiętałam go do tej pory...
To tak na fali historii z dzieciństwa, gdzie gromy się sypią na autorów obwiniających jedno lub drugie z rodziców za spie*dolone dzieciństwo. Wiecie co, a ja zazdroszczę. Zazdroszczę tego, że mieli siłę/odwagę powiedzieć głośno - to jej/jego wina! Nawet jeśli obwiniają niewłaściwą osobę... Nie, to nie matka, to ojciec był gorszy! Czego ty chcesz od ojca, to matki wina!
Ponad 10 lat ćpania "twardych" narkotyków. I zawsze "to moja wina...". Kilka terapii, na ostatniej z nich miałam napisać życiorys. Napisałam - szczerze, uczciwie, tak jak czułam "to moja wina...". Zgodnie z zasadami terapii przeczytałam na grupie i czekałam na komentarze typu "no fajnie, że zrozumiałaś, jak spie*rzyłaś sobie życie". Tymczasem terapeuta (a potem i członkowie grupy) pytali DLACZEGO uważam, ze to moja wina?
Nie chcę opowiadać, dlaczego moje dzieciństwo i nastoletnie lata nie były OK. To już "przerobiłam" na terapii. Moja matka już nie żyje (nie, nie była dziwką), ojciec jest stary i schorowany i nie będę teraz roztrząsać z nim wyrządzonych mi krzywd. ważne, że JA wiem, że to NIE MOJA WINA!
Nie usprawiedliwiam się. Nie uważam, że robiłam dobrze. Cieszę się, że wylazłam z tego bagna, ale nigdy nie dam sobie ponownie wmówić, że "to moja wina...".
Nie chcę nikogo rozliczać. Chcę żyć bez poczucia winy.
czyja_wina
Ocena:
45
(65)
poczekalnia
Skomentuj
(29)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kontynuacja historii https://piekielni.pl/91753
Pojawiło się sporo pytań w komentarzach, więc wyjaśniam. W tamtej historii nie chodziło mi o to, żeby kogoś obwiniać, a jedynie żeby pokazać sieć zależności, dynamikę relacji oraz to, że świat nie jest czarno -bialy. Ulubionym zajęciem mojej matki jest ocenianie ludzi i osądzanie, kto winny, podczas gdy u siebie przysłowiowej belki w oku nie widzi. Irytuje mnie to zwłaszcza dlatego, że większość życia spędziłam w kłamstwie, że ojciec był całkowicie zly a matka w 100% dobra. Kiedy matka przychodzi i wygłasza opinie takie jak ta o Arku, znając może 10% faktów ze słyszenia od ciotki Zośki, nóż mi sie w kieszeni otwiera. Nie była u nich nigdy (mieszkają prawie 300 km dalej), widywała ich na pogrzebach raz na kilka lat. Ale ona wie, że to chłop jest winien. Dodatkowo powspominala różne wydarzenia, które dla mnie były traumą, a dla niej okazją do podkreślenia własnego bohaterstwa, siły i wspaniałości. Ona utwierdzona w poczuciu własnej doskonałości wraca do siebie, a ja roztrzęsiona jej wspominkami muszę sięgnąć po tabletki uspokajające, pół nocy nie śpię, a potem cały dzień chodzę smutna, zanim znów się pozbieram.
Na fali emocji napisałam Wam to, czego nie powiedziałam jej, żeby najpierw przyjrzała się sobie, a dopiero potem oceniała innych. A nie powiedziałam za radą psychologa, który uświadomił mi, że matka nie ma ochoty na prawdę. Jej świat jest ustalony i jakakolwiek próba przebicia się przez ten mur spowoduje jedynie wybuch agresji z jej strony. Nie uratowalam jej kiedy byłam dzieckiem i nie uratuje jej teraz. Powinnam jednym uchem wpuścić, a drugim wypuścić i zwykle tak robię. Czasem jednak dotknie tak czułej struny, że mimo wszystkiego, czego nauczyłam się na terapii, znowu ląduje w punkcie wyjścia. A moja matka jest mistrzynią we wbijaniu szpilek.
O ojcu nie pisałam dużo, ponieważ myślałam, że hasło "alkoholik" wystarczy , żeby każdy wiedział, że nie był święty w tej relacji. Ludzie po alkoholu zachowują się różnie. Mój ojciec po wypiciu swojej dawki albo szedł spać, albo wpadał w bardzo gadatliwy nastrój, w którym składał obietnice bez pokrycia i snuł marzenia, czego to on nie zrobi. Oczywiście następnego dnia nic z tego nie pamiętał. Było to niemiłosiernie denerwujące, bo potrafil w kółko powtarzać to samo, w stylu : "Ja Ci kupię rower, wiesz? Kupię. Taki ładny . Rower Ci kupię... " Raz mnie okradł z połowy oszczędności. Miałam jakieś 11-12 lat. Twierdził, że brakowało mu na papierosy i zamierzał oddać. Matka oddała mi za niego i zrobiła ogromną awanturę przy tym. Słusznie moim zdaniem. Był wtedy trzeźwy, więc spuścił głowę i przeprosił. Nigdy więcej mnie nie okradł. Gdyby był pijany, to pewnie by jej przylał. Tylko dlatego napisałam, że niepotrzebnie chodziła go wyzywać, kiedy był pijany. Bo i tak nic nie docierało, nic nie pamiętal z tego następnego dnia. Za to matka chodziła potem dwukrotnie bardziej rozżalona i przez następne kilka dni ja musialam się nasłuchać, jaki ojciec jest zły.
Robiłam za psychologa i "przyjaciółkę" odkąd pamiętam, a nie dopiero od 16 lat, jak to ktoś w komentarzach napisał.Matka uważała, że "musi mnie nauczyć życia, bo jej nikt nie nauczył", więc nie było tematów tabu. Już w wieku 5-6 lat wiedziałam, co to jest gwałt (siostra matki ma nieślubne dziecko z gwałtu; w 1970 to była straszna ujma dla rodziny; matka twierdzi "szukała, to znalazła", obwiniając ciotkę o niezachowanie ostrożności) i że mam się pilnować, żeby mnie ktoś nie porwał. Musiała mi to wytłumaczyć , bo "czuła że niedługo umrze". Miała migrenowe bóle głowy i problemy z sercem. Kilka razy zemdlała z przepracowania, ale o tym za chwilę. Ja wiem, że chciała dobrze, ale dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. I ja w tym piekle żyłam.
Nie mam pojęcia, kiedy ojciec zaczął pić. Matka zmienia wersje szybciej niż Kubica opony w pit stopie. Raz mówi mi o tym, że był bardzo dobrym człowiekiem i "lubił wypić jak każdy", a dopiero po utracie pracy się rozpił, bo przecież sama by domu nie postawila. A innym razem, że wódki nigdy niedopitej nie zostawił i miał nas w d* ilekroć zobaczył alkohol, że potrafił dwa dni nie wracać do domu, bo poszedł po pracy na piwo, spóźnił się na autobus i nocował u ciotek. Ja tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że raczej nie odstawał od średniej, tzn. od wujków, którzy alkoholikami nie są. Byly częste spotkania rodzinne niedzielne z wódką na stole. Każde sianokosy, żniwa, zbieranie kartofli itp itd kończyło się "wiankiem", czyli flachą wódy. Tak wtedy było na wsi.
Nie obwiniam matki o jego picie. Ojciec miał ciężkie życie, bo dziadek był cholerykiem i się nad nim znęcał. Nawet kiedy ojciec był już dorosły zdarzało się, że dostał w twarz, kiedy powiedział coś, co dziadek uznał za brak szacunku. Z matką też im się nie układało. Wybrał jedno z najgorszych rozwiązań. BTW, dziadka też nie obwiniam. Jego też ktoś wychował, przeżył wojnę. Ale przemoc rodzi przemoc, a mi zależało, żeby zrozumieć ten ciąg i go przerwać, żeby nie przenieść tego na własne dzieci.
Z ojcem jest mi łatwiej, bo kiedy zachorował na raka, przestał pić. Nie mógł przy chemioterapii. Odbyliśmy parę rozmów, przeprosił mnie i matkę, wyjaśnił pewne rzeczy (na przykład twierdził, że ta "kochanka" pierwsza się do niego zaczęła przystawiać, a że był pijany, to nie odmówił i żałuje tego).
Pisząc o kanciapie w piwnicy miałam na myśli to, że nasz dom to był klasyczny klocek z PRL u, z tzw. niskim parterem, zwanym przez nas piwnicą. Okna są normalne, ale pomieszczenia mają 180 cm wysokości i są na pół metra wkopane w ziemię. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec zmuszał matkę do seksu. Jak było między nimi źle, to zaczął sypiać na dole, praktycznie się tam przeprowadził. Czasami prawie go nie widywałam. Zawsze rano przychodzil na górę, sprawdzał, czy wstałam do szkoły i robił mi kanapkę, jak matka była w pracy. Kiedy umierał, powiedział mi, że on często chodził głodny do szkoły. A potem zwykle go już nie widziałam do samego wieczora. Wracał nawalony, matka zaczynała "znowu zachlałeś ty taki owaki, nic cię nie obchodzi" i znowu była wojna. A następnego dnia matka szła do pracy i zostawiała mu na stole kasę na chleb i papierosy. Nigdy tego nie rozumiałam. Jak można się jednego dnia wyzywać, a drugiego żyć, jakby się nic nie stało.
Matce zawsze bardzo zależało na dobrej opinii, więc wszystko w domu i wokół domu musiało być zrobione idealnie. Pracowała zawodowo, prowadziła dom, siała warzywa i robiła w polu. Często spala tylko 4-5 h na dobę, więc siadało jej zdrowie. Pochodziła ze zubożałej rodziny, bardzo zależało jej na tym, żeby się czegoś dorobić. Jest bardzo pracowita, zaradna, oszczędna. Świetnie gotuje. Z byle czego potrafi wyczarować pyszny obiad. Nienawidzi marnowania czegokolwiek. A ojciec miał luźne podejście. Na przykład potrafil w niedzielę po przyjściu z kościoła iść do obory w spodniach od garnituru "bo tylko wypuści krowę". Dla matki to było nie do pomyślenia, że tak nie szanuje ubrania. Więc awantura. Bo ona to musiała później uprać, uprasować. Ojciec mówił jej, że mu nie zależy. Ja na jej miejscu bym odpuściła, skoro zniszczył spodnie, to niech on się wstydzi, niech weźmie odpowiedzialność za swoje czyny. Ale matka bala się, że ludzie powiedzą, że o męża nie dba, więc prała. I tak było ze wszystkim.
Matka jest perfekcjonistką. Ile bym nie zrobiła, prawie zawsze było źle. Posprzątałam dom, dostałam op* za to, że nie zauważyłam pajęczyny w rogu. Pozmywalam gary, dostałam op* za to, że zapomniałam o patelni. "Wszystko muszę sama, w ogóle nie można na ciebie liczyć. Talerzyki to pomylaś, a najgorszą tłustą patelnię zostawiłaś dla mnie, na te moje spracowane ręce, nie masz dla mnie za grosz litości. Nie dość że tamten chla, to jeszcze na ciebie nie mogę liczyć". Nie przyjmowala tłumaczenia, że zapomniałam, że już myję,że przepraszam.... A ja czułam się cały czas winna.
Cokolwiek by się nie stało, wina była po mojej stronie. Jeśli ja uraziłam matkę, to musiałam dziesięć razy przepraszać ze łzami w oczach i się nasłuchać, że przeze mnie będzie żyła pięć lat krócej. Jeśli matka coś powiedziala, a ja zaczynałam płakać, to to też była moja wina. Bo gdybym nie zrobiła x, to ona by się nie zdenerwowała. To była moja wina, że ona straciła panowanie nad sobą (i tak jest do dziś, często słyszę "gdybyś była inna..."). Innym razem wyśmiewała mnie, moją pracę (nigdy nie była tak dobra jak jej), a gdy zaczynałam płakać, to słyszałam, że nie znam się na żartach.
Matka słowa "przepraszam" używa może raz na dziesięć lat. Zamiast tego zawsze twierdzi, że jej nie zrozumiałam, że jestem dziwna i przewrażliwiona. A ja jej wierzyłam i czułam się jak kawałek gówna.
Odnośnie finansów to matka była brygadzistką. Gdy szłam na studia to zarabiała ponad 2000 zł. Ja za akademik płaciłam 230 zł. Chleb kosztował coś koło 1 zł. Za 50 zł robiłam zakupy na cały tydzień. Matka cały czas coś robiła przy domu, a to nowe meble, a to płytki na schodach. Stać ją było na wyprowadzkę, ale się bala utraty pracy i dorobku życia. A najbardziej chyba tego, co ludzie powiedzą, bo rozwód to grzech i wstyd. Kuzyn matki odziedziczył dom, nie chciał go sprzedać z powodów sentymentalnych, a że mieszkał prawie 400 km dalej, to postanowił go wynająć tylko po to, żeby nie niszczał. Drewniak, pokój z kuchnią, ale moglysmy się wynieść choćby tam (pisze tak, ponieważ w tamtym czasie byłam święcie przekonana, że gdyby tylko ojciec zniknął z naszego życia, to byśmy były szczęśliwe).
Studia skończyłam jako trzecia na roku. Matka mi je sfinansowala, za co jestem jej wdzięczna. Sęk w tym, że to ona mi wybrała kierunek. Miałam zostać nauczycielką, bo to najlepszy zawód dla kobiety (ferie, wakacje, praca 8-13 i do domu). Chciałam studiować wzornictwo przemysłowe albo architekturę, ale matka uważała że sobie nie poradzę i nie znajdę po tym pracy. Kolejny raz uległam.
Pierwszy raz do psychologa poszłam właśnie na studiach. Sęk w tym, że wtedy wszystko kręciło się wokół alkoholizmu ojca, a matka nadal była święta.
Znalazłam pracę na słuchawce, a matce skłamałam, że w szkole nie ma miejsc. Potem znalazłam inną pracę, potem jeszcze inną, poszłam w IT. Teraz jestem kierownikiem zespołu raportowania w pewnym korpo, aktualnie na urlopie wychowawczym.
Mam męża i dwoje dzieci. O mężu nie pisałam, bo nie jest piekielny.
Co do porzucenia matki: ma ona 70 lat, jest sprawna i samodzielna. Ma trzy siostry, jednego brata, dwie bratowe - wdowy i dziewiętnaście koleżanek z kółka różańcowego, więc samotność jej nie grozi. Mieszkamy z mężem obok niej. Decyzję te podjęliśmy, kiedy jeszcze wierzyłam w to, że matka jest jedynie pokrzywdzoną bohaterką. Widuje ją codziennie, ale gdy zbiera jej się na wspominki, wychodzę albo znajduje sobie coś do zrobienia, zdarza się więc, że spotkanie trwa dziesięć minut. Raz w tygodniu zabieram ją na większe zakupy autem. Na terapii pracowałam między innymi nad tym, żeby przestać się postrzegać jako osobę całkowicie odpowiedzialną za jej dobrostan. Jest dorosła i to ona ponosi odpowiedzialność za swoje życie, a nie ja. I na pewno nie będzie żyła pięć lat krócej tylko dlatego, że ja się jej sprzeciwiłam i było jej przykro.
Drugi raz trafiłam do psychologa w wieku 37 lat, terapia trochę trwała. Kiedy urodził się mój syn, matka postanowiła mi "pomóc". Polegało to na przesiadywaniu ze mną, patrzeniu mi na ręce i wytykaniu wszystkiego, co robię źle (czyli inaczej niż ona) przez 12-14 godzin na dobę. Dlatego napisałam, że rozumiem trochę ojca, czemu uciekał w alkohol. Nie pochwalam, nie usprawiedliwiam, ale rozumiem. Potrafiła wyrwać mi płaczące dziecko z rąk, bo ona lepiej go uspokoi. Kiedy powiedziałam, że dam sobie radę i że chce go uspokoić sama, usłyszałam, że przecież ona to wszystko dla mojego dobra, że jestem niewdzięczna i się rozpłakała, a ja znowu miałam ogromne poczucie winy, że przeze mnie matka płacze. Dziecka nie oddała. Czułam ogromny ból słysząc jego płacz i nie mogąc go przytulić. Źle myłam, źle przewijalam, źle ubierałam na spacer, źle przytulałam, kupiłam zły wózek i brzydkie, "gówniane" zabawki.
Innym razem, gdy karmiłam go makaronem, grymasił, więc powiedziałam z uśmiechem " no, wciągaj". Przez następne 15 minut miałam wykład na temat poprawności językowej, bo powinnam powiedzieć "jedz", albo "konsumuj", albo jest tyle innych czasowników, a wybrałam taki brzydki. Czego go w ten sposób nauczę? Nie odzywalam się, bo wtedy kazanie potrwałoby dwa razy dłużej. Matka wstała od stołu i powiedziała "No, a teraz idę się wyszczać, bo mi się szczać chce". Szczyt kultury, prawda?
Niespodziewanie zaszłam w ciążę. Drugie dziecko miało być później, ale i tak oboje z mężem cieszyliśmy się ogromnie. Matka zaczęła mnie tresować, co mam jeść i kiedy. Przy pierwszej ciąży chodziłam do pracy, nie siedziała mi na głowie cały czas. Odmówilam zjedzenia obiadu, który mi ugotowala, bo było mi niedobrze. Zjadłam go odgrzany trzy godziny później, kiedy mi przeszło. Kolejne dwa lata miałam wypominane przy każdej okazji, że ona ten obiad dla mnie, a ja udawałam mdłości (sic!), żeby jej zrobić na złość. I do tego łzy.
Kazała mi się ciepło ubrać. Odmówilam, bo mając 36 lat sama czułam, że nie potrzebuje dodatkowego swetra. Zmusiła mnie. Darła się na mnie tak długo (bo ja się przeziębie i będę leżała w łóżku, a ona będzie miała wszystko na głowie; mojego męża potraktowała jak powietrze, jakbyśmy były tylko we dwie), że w końcu założyłam czapkę, kurtkę i szalik. Obraziła się, że robię jej to na złość. Potwierdzilam, że tak, na złość, bo mając 36 lat nie mogę sama zdecydować, czy jest mi ciepło w jednym swetrze, czy potrzebuje dwóch. Obraziła się i znowu wykład, że to dla mojego dobra, a ja jestem niewdzięczna i złośliwa i nie tak mnie wychowała.
Kilka razy dziennie miałam takie numery. Codzienne zmuszanie do czegoś "dla mojego dobra". Urodziłam wcześniaka, 31 tydzień, nagłe krwawienie w nocy. Prawdopodobną przyczyną był nadmiar stresu i skoki ciśnienia nim spowodowane.
Po urodzeniu córka spędziła miesiąc w inkubatorze. Była pandemia, mogliśmy ją oglądać co drugi dzień przez 10 minut przez szpitalną szybę. Miała niedokrwistość, brak odruchu ssania, saturację 80%. A moja matka całej rodzinie opowiadała jak ONA to przeżywa. Moje uczucia miała gdzieś, tak samo jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.
Kolejna mega bolesna sytuacja miała miejsce jakieś cztery miesiące później. Syn obudził się rano i zaczął wymiotować. Córka w łóżeczku dwa metry dalej. Poczułam ogromną panikę, bojąc się i o syna, i o córkę . Szybko go przebrałam, zapralam pościel i piżamę i wrzuciłam do pralki. Przyszła matka, postanowiła mi pomóc i wywiesić pranie. Dwie minuty później wróciła z wielkim krzykiem, jak ona ma takie pranie powiesić, co ludzie powiedzą, bo w jednym miejscu nie zauważyłam rzygów i nie zapralam, więc została wielką plama. I tekst:" jak ci się nie chciało, czy nie umiesz, to trzeba było zostawić i mi powiedzieć, ja bym zaprala". Odwrzeszczalam, że nam chore dziecko, nic nie musi wieszać, niech zostawi, sama to wrzucę do pralki jeszcze raz. Obraziła się, bo ona chciała pomóc, a ja na nią krzyczę. Znowu łzy. Musiałam przeprosić.
Innym razem ubrałam syna do kościoła w t-shirt z lwem, który bardzo mi się podobał. Matka przyszła, wydarła się na mnie, że dziecko powinno iść w koszuli z kołnierzykiem, elegancko, a nie jak dziad. Wyjęła z szafki koszulę i kazała mi go przebrać. Darła się na mnie tak długo, aż to zrobiłam.
Mąż większości tych sytuacji nie widział. Kiedy widział, prosiłam go, żeby nie reagował, bo matka miała ciężkie życie i jest znerwicowana.
Pewnego dnia jednak i jemu zabrakło cierpliwości. Powiedział jej co o tym myśli, używając sformułowania "to, co się tu dzieje, jest do ch* nie podobne". Nie ubliżył jej, zwracał się per "mamo", a to był jedyny wulgaryzm, jakiego użył w tej rozmowie. A ona się zapowietrzyla. Kolejny rok mi wypominała, że w tej kłótni nie stanęłam po jej stronie. A ona tak się bala, bo skoro na nią krzyczał, to za chwilę może ją uderzyć, a ona już to przechodzila z moim ojcem.... I w takiej sytuacji, to ona już nie będzie przychodzić i nam "pomagać". No i jak mógł takiego słownictwa przy niej użyć. Sama nie lepszego używa. I to przy moich dzieciach.
Pewnego dnia trafiłam do lekarza z powodu skoku ciśnienia. Okazało się że to na tle nerwowym. Dostałam leki uspokajające. To był pierwszy impuls. A drugi, kiedy nakrzyczałam na mojego dwuletniego syna, że znowu nie pozbierał zabawek, a ja już nie mam siły sprzątać. Za chwilę przyjdzie matka i znowu będzie się na mnie darła, że mam burdel w domu, że w takich warunkach dzieci będą chorowały i się źle rozwijały. Synowi szły zęby, wstawał co 2-3 h w nocy i płakał. Córka - wczesniak - wstawała na nocne karmienia na zmianę z synem. Padałam na twarz. Do tego kłótnie z mężem, często z mojej winy, bo matka mi podniosła ciśnienie, a ja odbiłam sobie nieświadomie na nim (typu matka się drze, że mam burdel, więc ja wrzeszczę na niego, że wypił wodę i nie wyrzucił butelek, a on nie chciał ich zgniatać, żeby nie obudzić córki).
Miałam wszystkiego tak bardzo dość, że chciałam się zabić. Czułam, że jestem złą żoną, córką i matką. O wszystko obwinialam siebie. Że do niczego się nie nadaję. Nie mogłam spać, miałam nagle skoki ciśnienia. Córka plakala, a ja nie miałam siły do niej wstać. Poszłam do rodzinnego po tabletki na uspokojenie i sen, po jakaś pomoc, bo czasem dostawałam drgawek. Wyszłam ze skierowaniem do psychiatry. Po badaniu psychiatra orzekl, że potrzebuje przede wszystkim dobrej terapii i sam zaprowadził mnie do gabinetu obok i dopilnował, żebym jak najszybciej miała termin pierwszego spotkania. Na uspokojenie dostałam tylko hydroksyzynę i validol, bo nadal karmiłam piersią córkę.
Na terapii dostałam radę, żeby odciąć się emocjonalnie od matki. Nie uratowalam jej, kiedy byłam dzieckiem i nie uratuję jej teraz. Ona sama musi chcieć się zmienić.
Picie ojca to część problemu. Przemoc psychiczna ze strony matki to druga część. Są jeszcze inne czynniki, świat nie jest tak prosty.
W nosie mam, kto był winny mniej, a kto bardziej. W tej chwili najważniejsze są dla mnie dzieci. Na terapii zrozumiałam z czego wynika moje niskie poczucie wartości, strach, smutek, myśli samobójcze.
Odcinam się emocjonalnie i ograniczam kontakty z matką nie ze względu na to , co wydarzyło się -jak ktoś napisał - 30 lat temu, ale ze względu na to, co się dzieje teraz. Matka uwielbia się pławić w samozachwycie. Przyjdzie, nawytyka mi błędów, nawyciaga wspomnień, a potem ona idzie do siebie zadowolona, bo wyrzuciła emocje, a ja kolejny raz przeżywam traumy. Wiele razy prosiłam, żeby przy mnie nie wspominała tych trudnych czasów. Po co kolejny raz płakać nad tym samym. Ale ona ma to w nosie. A potem ja budzę się w nocy i muszę brać tabletki na uspokojenie. Siedzę snięta i nie mam siły zająć się własnymi dziećmi. Albo co gorsza chodzę podenerwowana i muszę mnóstwo energii poświęcić na to, żeby nie wybuchnąć i nie odbić sobie na nikim z bliskich. Terapia nie zmienia przeszłości, a jedynie sposób jej postrzegania, uczy efektywnych sposobów radzenia sobie z traumą oraz z problemami bieżącymi. Rozbity wazon można skleić, ale nadal będzie widać pęknięcia. Może też ponownie się rozlecieć przy stuknięciu. Dlatego nie należy się ponownie pakować w traumatyczne sytuacje, a raczej ich unikać. Dla postronnych może to wyglądać jak odrzucanie matki. Dla mnie to stawianie granic i nie pozwalanie na to, żeby kolejny raz napluła mi prosto w serce.
A co zrobię, jeśli mój syn po latach mnie obwini? Przeproszę. Nie będę szła w zaparte jak matka, że to on jest głupi, nie zna się na żartach i gdyby był inny, to to by się nie wydarzyło.
To jest podstawowa różnica między nami. Kiedy syn mi mówi: "mamo, mówiłaś, że nie można długo na telefonie, bo się oczy psują, a teraz siedzisz", to ja mówię " masz rację, przepraszam " i odkładam telefon. Mój ojciec w takiej sytuacji by najprawdopodobniej wyszedł. A moja matka zaczęła by krzyczeć "cały czas zapier***, a jak sobie na pięć minut usiadłam, to nie wolno. Jestem je**ną służącą w tym domu" i tym podobne.
Pojawiło się sporo pytań w komentarzach, więc wyjaśniam. W tamtej historii nie chodziło mi o to, żeby kogoś obwiniać, a jedynie żeby pokazać sieć zależności, dynamikę relacji oraz to, że świat nie jest czarno -bialy. Ulubionym zajęciem mojej matki jest ocenianie ludzi i osądzanie, kto winny, podczas gdy u siebie przysłowiowej belki w oku nie widzi. Irytuje mnie to zwłaszcza dlatego, że większość życia spędziłam w kłamstwie, że ojciec był całkowicie zly a matka w 100% dobra. Kiedy matka przychodzi i wygłasza opinie takie jak ta o Arku, znając może 10% faktów ze słyszenia od ciotki Zośki, nóż mi sie w kieszeni otwiera. Nie była u nich nigdy (mieszkają prawie 300 km dalej), widywała ich na pogrzebach raz na kilka lat. Ale ona wie, że to chłop jest winien. Dodatkowo powspominala różne wydarzenia, które dla mnie były traumą, a dla niej okazją do podkreślenia własnego bohaterstwa, siły i wspaniałości. Ona utwierdzona w poczuciu własnej doskonałości wraca do siebie, a ja roztrzęsiona jej wspominkami muszę sięgnąć po tabletki uspokajające, pół nocy nie śpię, a potem cały dzień chodzę smutna, zanim znów się pozbieram.
Na fali emocji napisałam Wam to, czego nie powiedziałam jej, żeby najpierw przyjrzała się sobie, a dopiero potem oceniała innych. A nie powiedziałam za radą psychologa, który uświadomił mi, że matka nie ma ochoty na prawdę. Jej świat jest ustalony i jakakolwiek próba przebicia się przez ten mur spowoduje jedynie wybuch agresji z jej strony. Nie uratowalam jej kiedy byłam dzieckiem i nie uratuje jej teraz. Powinnam jednym uchem wpuścić, a drugim wypuścić i zwykle tak robię. Czasem jednak dotknie tak czułej struny, że mimo wszystkiego, czego nauczyłam się na terapii, znowu ląduje w punkcie wyjścia. A moja matka jest mistrzynią we wbijaniu szpilek.
O ojcu nie pisałam dużo, ponieważ myślałam, że hasło "alkoholik" wystarczy , żeby każdy wiedział, że nie był święty w tej relacji. Ludzie po alkoholu zachowują się różnie. Mój ojciec po wypiciu swojej dawki albo szedł spać, albo wpadał w bardzo gadatliwy nastrój, w którym składał obietnice bez pokrycia i snuł marzenia, czego to on nie zrobi. Oczywiście następnego dnia nic z tego nie pamiętał. Było to niemiłosiernie denerwujące, bo potrafil w kółko powtarzać to samo, w stylu : "Ja Ci kupię rower, wiesz? Kupię. Taki ładny . Rower Ci kupię... " Raz mnie okradł z połowy oszczędności. Miałam jakieś 11-12 lat. Twierdził, że brakowało mu na papierosy i zamierzał oddać. Matka oddała mi za niego i zrobiła ogromną awanturę przy tym. Słusznie moim zdaniem. Był wtedy trzeźwy, więc spuścił głowę i przeprosił. Nigdy więcej mnie nie okradł. Gdyby był pijany, to pewnie by jej przylał. Tylko dlatego napisałam, że niepotrzebnie chodziła go wyzywać, kiedy był pijany. Bo i tak nic nie docierało, nic nie pamiętal z tego następnego dnia. Za to matka chodziła potem dwukrotnie bardziej rozżalona i przez następne kilka dni ja musialam się nasłuchać, jaki ojciec jest zły.
Robiłam za psychologa i "przyjaciółkę" odkąd pamiętam, a nie dopiero od 16 lat, jak to ktoś w komentarzach napisał.Matka uważała, że "musi mnie nauczyć życia, bo jej nikt nie nauczył", więc nie było tematów tabu. Już w wieku 5-6 lat wiedziałam, co to jest gwałt (siostra matki ma nieślubne dziecko z gwałtu; w 1970 to była straszna ujma dla rodziny; matka twierdzi "szukała, to znalazła", obwiniając ciotkę o niezachowanie ostrożności) i że mam się pilnować, żeby mnie ktoś nie porwał. Musiała mi to wytłumaczyć , bo "czuła że niedługo umrze". Miała migrenowe bóle głowy i problemy z sercem. Kilka razy zemdlała z przepracowania, ale o tym za chwilę. Ja wiem, że chciała dobrze, ale dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. I ja w tym piekle żyłam.
Nie mam pojęcia, kiedy ojciec zaczął pić. Matka zmienia wersje szybciej niż Kubica opony w pit stopie. Raz mówi mi o tym, że był bardzo dobrym człowiekiem i "lubił wypić jak każdy", a dopiero po utracie pracy się rozpił, bo przecież sama by domu nie postawila. A innym razem, że wódki nigdy niedopitej nie zostawił i miał nas w d* ilekroć zobaczył alkohol, że potrafił dwa dni nie wracać do domu, bo poszedł po pracy na piwo, spóźnił się na autobus i nocował u ciotek. Ja tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że raczej nie odstawał od średniej, tzn. od wujków, którzy alkoholikami nie są. Byly częste spotkania rodzinne niedzielne z wódką na stole. Każde sianokosy, żniwa, zbieranie kartofli itp itd kończyło się "wiankiem", czyli flachą wódy. Tak wtedy było na wsi.
Nie obwiniam matki o jego picie. Ojciec miał ciężkie życie, bo dziadek był cholerykiem i się nad nim znęcał. Nawet kiedy ojciec był już dorosły zdarzało się, że dostał w twarz, kiedy powiedział coś, co dziadek uznał za brak szacunku. Z matką też im się nie układało. Wybrał jedno z najgorszych rozwiązań. BTW, dziadka też nie obwiniam. Jego też ktoś wychował, przeżył wojnę. Ale przemoc rodzi przemoc, a mi zależało, żeby zrozumieć ten ciąg i go przerwać, żeby nie przenieść tego na własne dzieci.
Z ojcem jest mi łatwiej, bo kiedy zachorował na raka, przestał pić. Nie mógł przy chemioterapii. Odbyliśmy parę rozmów, przeprosił mnie i matkę, wyjaśnił pewne rzeczy (na przykład twierdził, że ta "kochanka" pierwsza się do niego zaczęła przystawiać, a że był pijany, to nie odmówił i żałuje tego).
Pisząc o kanciapie w piwnicy miałam na myśli to, że nasz dom to był klasyczny klocek z PRL u, z tzw. niskim parterem, zwanym przez nas piwnicą. Okna są normalne, ale pomieszczenia mają 180 cm wysokości i są na pół metra wkopane w ziemię. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec zmuszał matkę do seksu. Jak było między nimi źle, to zaczął sypiać na dole, praktycznie się tam przeprowadził. Czasami prawie go nie widywałam. Zawsze rano przychodzil na górę, sprawdzał, czy wstałam do szkoły i robił mi kanapkę, jak matka była w pracy. Kiedy umierał, powiedział mi, że on często chodził głodny do szkoły. A potem zwykle go już nie widziałam do samego wieczora. Wracał nawalony, matka zaczynała "znowu zachlałeś ty taki owaki, nic cię nie obchodzi" i znowu była wojna. A następnego dnia matka szła do pracy i zostawiała mu na stole kasę na chleb i papierosy. Nigdy tego nie rozumiałam. Jak można się jednego dnia wyzywać, a drugiego żyć, jakby się nic nie stało.
Matce zawsze bardzo zależało na dobrej opinii, więc wszystko w domu i wokół domu musiało być zrobione idealnie. Pracowała zawodowo, prowadziła dom, siała warzywa i robiła w polu. Często spala tylko 4-5 h na dobę, więc siadało jej zdrowie. Pochodziła ze zubożałej rodziny, bardzo zależało jej na tym, żeby się czegoś dorobić. Jest bardzo pracowita, zaradna, oszczędna. Świetnie gotuje. Z byle czego potrafi wyczarować pyszny obiad. Nienawidzi marnowania czegokolwiek. A ojciec miał luźne podejście. Na przykład potrafil w niedzielę po przyjściu z kościoła iść do obory w spodniach od garnituru "bo tylko wypuści krowę". Dla matki to było nie do pomyślenia, że tak nie szanuje ubrania. Więc awantura. Bo ona to musiała później uprać, uprasować. Ojciec mówił jej, że mu nie zależy. Ja na jej miejscu bym odpuściła, skoro zniszczył spodnie, to niech on się wstydzi, niech weźmie odpowiedzialność za swoje czyny. Ale matka bala się, że ludzie powiedzą, że o męża nie dba, więc prała. I tak było ze wszystkim.
Matka jest perfekcjonistką. Ile bym nie zrobiła, prawie zawsze było źle. Posprzątałam dom, dostałam op* za to, że nie zauważyłam pajęczyny w rogu. Pozmywalam gary, dostałam op* za to, że zapomniałam o patelni. "Wszystko muszę sama, w ogóle nie można na ciebie liczyć. Talerzyki to pomylaś, a najgorszą tłustą patelnię zostawiłaś dla mnie, na te moje spracowane ręce, nie masz dla mnie za grosz litości. Nie dość że tamten chla, to jeszcze na ciebie nie mogę liczyć". Nie przyjmowala tłumaczenia, że zapomniałam, że już myję,że przepraszam.... A ja czułam się cały czas winna.
Cokolwiek by się nie stało, wina była po mojej stronie. Jeśli ja uraziłam matkę, to musiałam dziesięć razy przepraszać ze łzami w oczach i się nasłuchać, że przeze mnie będzie żyła pięć lat krócej. Jeśli matka coś powiedziala, a ja zaczynałam płakać, to to też była moja wina. Bo gdybym nie zrobiła x, to ona by się nie zdenerwowała. To była moja wina, że ona straciła panowanie nad sobą (i tak jest do dziś, często słyszę "gdybyś była inna..."). Innym razem wyśmiewała mnie, moją pracę (nigdy nie była tak dobra jak jej), a gdy zaczynałam płakać, to słyszałam, że nie znam się na żartach.
Matka słowa "przepraszam" używa może raz na dziesięć lat. Zamiast tego zawsze twierdzi, że jej nie zrozumiałam, że jestem dziwna i przewrażliwiona. A ja jej wierzyłam i czułam się jak kawałek gówna.
Odnośnie finansów to matka była brygadzistką. Gdy szłam na studia to zarabiała ponad 2000 zł. Ja za akademik płaciłam 230 zł. Chleb kosztował coś koło 1 zł. Za 50 zł robiłam zakupy na cały tydzień. Matka cały czas coś robiła przy domu, a to nowe meble, a to płytki na schodach. Stać ją było na wyprowadzkę, ale się bala utraty pracy i dorobku życia. A najbardziej chyba tego, co ludzie powiedzą, bo rozwód to grzech i wstyd. Kuzyn matki odziedziczył dom, nie chciał go sprzedać z powodów sentymentalnych, a że mieszkał prawie 400 km dalej, to postanowił go wynająć tylko po to, żeby nie niszczał. Drewniak, pokój z kuchnią, ale moglysmy się wynieść choćby tam (pisze tak, ponieważ w tamtym czasie byłam święcie przekonana, że gdyby tylko ojciec zniknął z naszego życia, to byśmy były szczęśliwe).
Studia skończyłam jako trzecia na roku. Matka mi je sfinansowala, za co jestem jej wdzięczna. Sęk w tym, że to ona mi wybrała kierunek. Miałam zostać nauczycielką, bo to najlepszy zawód dla kobiety (ferie, wakacje, praca 8-13 i do domu). Chciałam studiować wzornictwo przemysłowe albo architekturę, ale matka uważała że sobie nie poradzę i nie znajdę po tym pracy. Kolejny raz uległam.
Pierwszy raz do psychologa poszłam właśnie na studiach. Sęk w tym, że wtedy wszystko kręciło się wokół alkoholizmu ojca, a matka nadal była święta.
Znalazłam pracę na słuchawce, a matce skłamałam, że w szkole nie ma miejsc. Potem znalazłam inną pracę, potem jeszcze inną, poszłam w IT. Teraz jestem kierownikiem zespołu raportowania w pewnym korpo, aktualnie na urlopie wychowawczym.
Mam męża i dwoje dzieci. O mężu nie pisałam, bo nie jest piekielny.
Co do porzucenia matki: ma ona 70 lat, jest sprawna i samodzielna. Ma trzy siostry, jednego brata, dwie bratowe - wdowy i dziewiętnaście koleżanek z kółka różańcowego, więc samotność jej nie grozi. Mieszkamy z mężem obok niej. Decyzję te podjęliśmy, kiedy jeszcze wierzyłam w to, że matka jest jedynie pokrzywdzoną bohaterką. Widuje ją codziennie, ale gdy zbiera jej się na wspominki, wychodzę albo znajduje sobie coś do zrobienia, zdarza się więc, że spotkanie trwa dziesięć minut. Raz w tygodniu zabieram ją na większe zakupy autem. Na terapii pracowałam między innymi nad tym, żeby przestać się postrzegać jako osobę całkowicie odpowiedzialną za jej dobrostan. Jest dorosła i to ona ponosi odpowiedzialność za swoje życie, a nie ja. I na pewno nie będzie żyła pięć lat krócej tylko dlatego, że ja się jej sprzeciwiłam i było jej przykro.
Drugi raz trafiłam do psychologa w wieku 37 lat, terapia trochę trwała. Kiedy urodził się mój syn, matka postanowiła mi "pomóc". Polegało to na przesiadywaniu ze mną, patrzeniu mi na ręce i wytykaniu wszystkiego, co robię źle (czyli inaczej niż ona) przez 12-14 godzin na dobę. Dlatego napisałam, że rozumiem trochę ojca, czemu uciekał w alkohol. Nie pochwalam, nie usprawiedliwiam, ale rozumiem. Potrafiła wyrwać mi płaczące dziecko z rąk, bo ona lepiej go uspokoi. Kiedy powiedziałam, że dam sobie radę i że chce go uspokoić sama, usłyszałam, że przecież ona to wszystko dla mojego dobra, że jestem niewdzięczna i się rozpłakała, a ja znowu miałam ogromne poczucie winy, że przeze mnie matka płacze. Dziecka nie oddała. Czułam ogromny ból słysząc jego płacz i nie mogąc go przytulić. Źle myłam, źle przewijalam, źle ubierałam na spacer, źle przytulałam, kupiłam zły wózek i brzydkie, "gówniane" zabawki.
Innym razem, gdy karmiłam go makaronem, grymasił, więc powiedziałam z uśmiechem " no, wciągaj". Przez następne 15 minut miałam wykład na temat poprawności językowej, bo powinnam powiedzieć "jedz", albo "konsumuj", albo jest tyle innych czasowników, a wybrałam taki brzydki. Czego go w ten sposób nauczę? Nie odzywalam się, bo wtedy kazanie potrwałoby dwa razy dłużej. Matka wstała od stołu i powiedziała "No, a teraz idę się wyszczać, bo mi się szczać chce". Szczyt kultury, prawda?
Niespodziewanie zaszłam w ciążę. Drugie dziecko miało być później, ale i tak oboje z mężem cieszyliśmy się ogromnie. Matka zaczęła mnie tresować, co mam jeść i kiedy. Przy pierwszej ciąży chodziłam do pracy, nie siedziała mi na głowie cały czas. Odmówilam zjedzenia obiadu, który mi ugotowala, bo było mi niedobrze. Zjadłam go odgrzany trzy godziny później, kiedy mi przeszło. Kolejne dwa lata miałam wypominane przy każdej okazji, że ona ten obiad dla mnie, a ja udawałam mdłości (sic!), żeby jej zrobić na złość. I do tego łzy.
Kazała mi się ciepło ubrać. Odmówilam, bo mając 36 lat sama czułam, że nie potrzebuje dodatkowego swetra. Zmusiła mnie. Darła się na mnie tak długo (bo ja się przeziębie i będę leżała w łóżku, a ona będzie miała wszystko na głowie; mojego męża potraktowała jak powietrze, jakbyśmy były tylko we dwie), że w końcu założyłam czapkę, kurtkę i szalik. Obraziła się, że robię jej to na złość. Potwierdzilam, że tak, na złość, bo mając 36 lat nie mogę sama zdecydować, czy jest mi ciepło w jednym swetrze, czy potrzebuje dwóch. Obraziła się i znowu wykład, że to dla mojego dobra, a ja jestem niewdzięczna i złośliwa i nie tak mnie wychowała.
Kilka razy dziennie miałam takie numery. Codzienne zmuszanie do czegoś "dla mojego dobra". Urodziłam wcześniaka, 31 tydzień, nagłe krwawienie w nocy. Prawdopodobną przyczyną był nadmiar stresu i skoki ciśnienia nim spowodowane.
Po urodzeniu córka spędziła miesiąc w inkubatorze. Była pandemia, mogliśmy ją oglądać co drugi dzień przez 10 minut przez szpitalną szybę. Miała niedokrwistość, brak odruchu ssania, saturację 80%. A moja matka całej rodzinie opowiadała jak ONA to przeżywa. Moje uczucia miała gdzieś, tak samo jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.
Kolejna mega bolesna sytuacja miała miejsce jakieś cztery miesiące później. Syn obudził się rano i zaczął wymiotować. Córka w łóżeczku dwa metry dalej. Poczułam ogromną panikę, bojąc się i o syna, i o córkę . Szybko go przebrałam, zapralam pościel i piżamę i wrzuciłam do pralki. Przyszła matka, postanowiła mi pomóc i wywiesić pranie. Dwie minuty później wróciła z wielkim krzykiem, jak ona ma takie pranie powiesić, co ludzie powiedzą, bo w jednym miejscu nie zauważyłam rzygów i nie zapralam, więc została wielką plama. I tekst:" jak ci się nie chciało, czy nie umiesz, to trzeba było zostawić i mi powiedzieć, ja bym zaprala". Odwrzeszczalam, że nam chore dziecko, nic nie musi wieszać, niech zostawi, sama to wrzucę do pralki jeszcze raz. Obraziła się, bo ona chciała pomóc, a ja na nią krzyczę. Znowu łzy. Musiałam przeprosić.
Innym razem ubrałam syna do kościoła w t-shirt z lwem, który bardzo mi się podobał. Matka przyszła, wydarła się na mnie, że dziecko powinno iść w koszuli z kołnierzykiem, elegancko, a nie jak dziad. Wyjęła z szafki koszulę i kazała mi go przebrać. Darła się na mnie tak długo, aż to zrobiłam.
Mąż większości tych sytuacji nie widział. Kiedy widział, prosiłam go, żeby nie reagował, bo matka miała ciężkie życie i jest znerwicowana.
Pewnego dnia jednak i jemu zabrakło cierpliwości. Powiedział jej co o tym myśli, używając sformułowania "to, co się tu dzieje, jest do ch* nie podobne". Nie ubliżył jej, zwracał się per "mamo", a to był jedyny wulgaryzm, jakiego użył w tej rozmowie. A ona się zapowietrzyla. Kolejny rok mi wypominała, że w tej kłótni nie stanęłam po jej stronie. A ona tak się bala, bo skoro na nią krzyczał, to za chwilę może ją uderzyć, a ona już to przechodzila z moim ojcem.... I w takiej sytuacji, to ona już nie będzie przychodzić i nam "pomagać". No i jak mógł takiego słownictwa przy niej użyć. Sama nie lepszego używa. I to przy moich dzieciach.
Pewnego dnia trafiłam do lekarza z powodu skoku ciśnienia. Okazało się że to na tle nerwowym. Dostałam leki uspokajające. To był pierwszy impuls. A drugi, kiedy nakrzyczałam na mojego dwuletniego syna, że znowu nie pozbierał zabawek, a ja już nie mam siły sprzątać. Za chwilę przyjdzie matka i znowu będzie się na mnie darła, że mam burdel w domu, że w takich warunkach dzieci będą chorowały i się źle rozwijały. Synowi szły zęby, wstawał co 2-3 h w nocy i płakał. Córka - wczesniak - wstawała na nocne karmienia na zmianę z synem. Padałam na twarz. Do tego kłótnie z mężem, często z mojej winy, bo matka mi podniosła ciśnienie, a ja odbiłam sobie nieświadomie na nim (typu matka się drze, że mam burdel, więc ja wrzeszczę na niego, że wypił wodę i nie wyrzucił butelek, a on nie chciał ich zgniatać, żeby nie obudzić córki).
Miałam wszystkiego tak bardzo dość, że chciałam się zabić. Czułam, że jestem złą żoną, córką i matką. O wszystko obwinialam siebie. Że do niczego się nie nadaję. Nie mogłam spać, miałam nagle skoki ciśnienia. Córka plakala, a ja nie miałam siły do niej wstać. Poszłam do rodzinnego po tabletki na uspokojenie i sen, po jakaś pomoc, bo czasem dostawałam drgawek. Wyszłam ze skierowaniem do psychiatry. Po badaniu psychiatra orzekl, że potrzebuje przede wszystkim dobrej terapii i sam zaprowadził mnie do gabinetu obok i dopilnował, żebym jak najszybciej miała termin pierwszego spotkania. Na uspokojenie dostałam tylko hydroksyzynę i validol, bo nadal karmiłam piersią córkę.
Na terapii dostałam radę, żeby odciąć się emocjonalnie od matki. Nie uratowalam jej, kiedy byłam dzieckiem i nie uratuję jej teraz. Ona sama musi chcieć się zmienić.
Picie ojca to część problemu. Przemoc psychiczna ze strony matki to druga część. Są jeszcze inne czynniki, świat nie jest tak prosty.
W nosie mam, kto był winny mniej, a kto bardziej. W tej chwili najważniejsze są dla mnie dzieci. Na terapii zrozumiałam z czego wynika moje niskie poczucie wartości, strach, smutek, myśli samobójcze.
Odcinam się emocjonalnie i ograniczam kontakty z matką nie ze względu na to , co wydarzyło się -jak ktoś napisał - 30 lat temu, ale ze względu na to, co się dzieje teraz. Matka uwielbia się pławić w samozachwycie. Przyjdzie, nawytyka mi błędów, nawyciaga wspomnień, a potem ona idzie do siebie zadowolona, bo wyrzuciła emocje, a ja kolejny raz przeżywam traumy. Wiele razy prosiłam, żeby przy mnie nie wspominała tych trudnych czasów. Po co kolejny raz płakać nad tym samym. Ale ona ma to w nosie. A potem ja budzę się w nocy i muszę brać tabletki na uspokojenie. Siedzę snięta i nie mam siły zająć się własnymi dziećmi. Albo co gorsza chodzę podenerwowana i muszę mnóstwo energii poświęcić na to, żeby nie wybuchnąć i nie odbić sobie na nikim z bliskich. Terapia nie zmienia przeszłości, a jedynie sposób jej postrzegania, uczy efektywnych sposobów radzenia sobie z traumą oraz z problemami bieżącymi. Rozbity wazon można skleić, ale nadal będzie widać pęknięcia. Może też ponownie się rozlecieć przy stuknięciu. Dlatego nie należy się ponownie pakować w traumatyczne sytuacje, a raczej ich unikać. Dla postronnych może to wyglądać jak odrzucanie matki. Dla mnie to stawianie granic i nie pozwalanie na to, żeby kolejny raz napluła mi prosto w serce.
A co zrobię, jeśli mój syn po latach mnie obwini? Przeproszę. Nie będę szła w zaparte jak matka, że to on jest głupi, nie zna się na żartach i gdyby był inny, to to by się nie wydarzyło.
To jest podstawowa różnica między nami. Kiedy syn mi mówi: "mamo, mówiłaś, że nie można długo na telefonie, bo się oczy psują, a teraz siedzisz", to ja mówię " masz rację, przepraszam " i odkładam telefon. Mój ojciec w takiej sytuacji by najprawdopodobniej wyszedł. A moja matka zaczęła by krzyczeć "cały czas zapier***, a jak sobie na pięć minut usiadłam, to nie wolno. Jestem je**ną służącą w tym domu" i tym podobne.
Ocena:
87
(103)
poczekalnia
Skomentuj
(25)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dwa lata temu razem z moim chłopakiem postanowiliśmy przygarnąć psa. I tak trafił do nas sześciomiesięczny buldożek francuski. Jak do nas trafił, to materiał na osobną historię jeśli będziecie chcieli, ale teraz o nie o tym.
Piesek dostaje szału gdy widzi inne psy, czyli jest tzw. psem reaktywnym. Wiedzieliśmy o tym przed adopcją, ale postanowiliśmy, że damy mu dom, bo nie mamy innych zwierząt, więc "jakoś sobie damy radę". No cóż, jednak życie nas zweryfikowało.
Pierwszy miesiąc zaadaptowaliśmy pieska u siebie, co było po prostu banalne. Ollie jest posłuszny, szybko nauczył się podstawowych komend. W domu oraz pośród ludzi jest psem po prostu idealnym. Kocha się bawić, robi typowe zoomi charakterystyczne dla frenczów (psiarze na pewno wiedzą, jest to typowe radosne bieganie dookoła niczym diabeł tasmański), wszystko je, czasem żebra cwaniak, ale jest przy tym przeuroczy i bardzo go kochamy.
Wszystko się zmienia, gdy pojawia się inny pies. Nie wiadomo skąd mu się to wzięło, no ale to nie miało znaczenia, zaczynamy intensywny trening. Ollie ewidentnie chce ugryść. Dosłownie "shoot to kill". Do tego jeży sie na grzbiecie i wydaje głośne mało przyjazne dźwięki.
Najpierw znaleźliśmy podobno najlepszą trenerkę w mieście, ale niestety stwierdziła po kilku tygodniach, że z nim na pewno nie ćwiczymy i zażądała od nas wideo z naszych starań, w przeciwnym razie ona rezygnuje.
I tu muszę przypomnieć, że wszystkie opinie, że wystarczy 10 minut dziennie z psem, aby była poprawa, możecie schować między bajki. Jest to totalna bzdura.
Zapytacie pewnie o kaganiec. Oczywiście, że próbowaliśmy, ale po trzech tygodniach zrezygnowaliśmy, bo Ollie zdzierał sobie pyszczek do krwi, byleby tylko ten kaganiec ściągnąć. Nie pomogły nagrody.
W międzyczasie piesek został pomyślnie wykastrowany. Liczyliśmy na zmniejszenie agresji po zabiegu, niestety nic takiego się nie stało.
Drugi trener miał z nami tylko konsultacje online, a kiedy pokazaliśmy mu filmiki z naszych spacerów, to stwierdził, że "psu należy się igła". Cytat.
Postępy jakie zrobiliśmy są tylko takie, że Ollie już nie reaguje na większe ptaki oraz jeże. Do tego jeśli pies jest w miarę daleko, to nawet odpuszcza i szybciej się uspokaja. Na początku to serduszko mu szybko biło jeszcze przez dobra 15 minut od momentu spotkania z psem.
Wszystkie mądre rady z Googla czy YouTuba są do tyłka. Obiecują cuda, ale w naszym przypadku chyba już nie ma ratunku. Przyznaję, że nadzieja już się nam kończy.
Pointy brak. Ollie nie podrużuje, chodzi na długie spacery tylko w nocy. U weterynarza czekamy na parkingu, aż będziemy mieli wolny gabinet i wtedy nas wołają.
Trochę już nie mamy siły, by się z nim bawić codziennie tyle, ile potrzebuje, więc przez swoją "przypadłość" nie może się wyszaleć.
Dobra, wyżaliłam się, teraz czekam na jajka i pomidory.
Piesek dostaje szału gdy widzi inne psy, czyli jest tzw. psem reaktywnym. Wiedzieliśmy o tym przed adopcją, ale postanowiliśmy, że damy mu dom, bo nie mamy innych zwierząt, więc "jakoś sobie damy radę". No cóż, jednak życie nas zweryfikowało.
Pierwszy miesiąc zaadaptowaliśmy pieska u siebie, co było po prostu banalne. Ollie jest posłuszny, szybko nauczył się podstawowych komend. W domu oraz pośród ludzi jest psem po prostu idealnym. Kocha się bawić, robi typowe zoomi charakterystyczne dla frenczów (psiarze na pewno wiedzą, jest to typowe radosne bieganie dookoła niczym diabeł tasmański), wszystko je, czasem żebra cwaniak, ale jest przy tym przeuroczy i bardzo go kochamy.
Wszystko się zmienia, gdy pojawia się inny pies. Nie wiadomo skąd mu się to wzięło, no ale to nie miało znaczenia, zaczynamy intensywny trening. Ollie ewidentnie chce ugryść. Dosłownie "shoot to kill". Do tego jeży sie na grzbiecie i wydaje głośne mało przyjazne dźwięki.
Najpierw znaleźliśmy podobno najlepszą trenerkę w mieście, ale niestety stwierdziła po kilku tygodniach, że z nim na pewno nie ćwiczymy i zażądała od nas wideo z naszych starań, w przeciwnym razie ona rezygnuje.
I tu muszę przypomnieć, że wszystkie opinie, że wystarczy 10 minut dziennie z psem, aby była poprawa, możecie schować między bajki. Jest to totalna bzdura.
Zapytacie pewnie o kaganiec. Oczywiście, że próbowaliśmy, ale po trzech tygodniach zrezygnowaliśmy, bo Ollie zdzierał sobie pyszczek do krwi, byleby tylko ten kaganiec ściągnąć. Nie pomogły nagrody.
W międzyczasie piesek został pomyślnie wykastrowany. Liczyliśmy na zmniejszenie agresji po zabiegu, niestety nic takiego się nie stało.
Drugi trener miał z nami tylko konsultacje online, a kiedy pokazaliśmy mu filmiki z naszych spacerów, to stwierdził, że "psu należy się igła". Cytat.
Postępy jakie zrobiliśmy są tylko takie, że Ollie już nie reaguje na większe ptaki oraz jeże. Do tego jeśli pies jest w miarę daleko, to nawet odpuszcza i szybciej się uspokaja. Na początku to serduszko mu szybko biło jeszcze przez dobra 15 minut od momentu spotkania z psem.
Wszystkie mądre rady z Googla czy YouTuba są do tyłka. Obiecują cuda, ale w naszym przypadku chyba już nie ma ratunku. Przyznaję, że nadzieja już się nam kończy.
Pointy brak. Ollie nie podrużuje, chodzi na długie spacery tylko w nocy. U weterynarza czekamy na parkingu, aż będziemy mieli wolny gabinet i wtedy nas wołają.
Trochę już nie mamy siły, by się z nim bawić codziennie tyle, ile potrzebuje, więc przez swoją "przypadłość" nie może się wyszaleć.
Dobra, wyżaliłam się, teraz czekam na jajka i pomidory.
Ocena:
21
(45)
poczekalnia
Skomentuj
(30)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na fali historii rodzinnych popłynę i ja. Na wstępie zaznaczę, że pochodzę z patologicznej rodziny. Ojciec alkoholik, matka bohaterka dźwigająca wszystko na swoich barkach. I ja, dziecko z depresją i nerwicą. Dopiero w wieku prawie 40 lat, po terapii z psychologiem, zrozumiałam, że matka wcale nie była lepsza niż ojciec. Będzie długo, więc czytacie na własną odpowiedzialność. Żeby potem nie było marudzenia, że strata czasu, że mogłam skrócić i wyrzucić.
Mój brat cioteczny (nazwijmy go Arek) się rozwodzi. Matka przyszła oburzona, bo ciotka (jego matka, Zosia) dzwoniła, że była synowa (Ania) nie dość że zatrzymała wspólny dom spłacając mu tylko 1/4 wartości (nie bierze pod uwagę tego, że na domu nadal jest kredyt hipoteczny, który odtąd będzie spłacała sama, a działka należała do jej rodziców), to jeszcze żąda wysokich alimentów na ich wspólne dziecko. Zdaniem Zosi Ania jest zła, a syn anioł. Ania oskarżyła go o zdradę. Moja matka jest całkowicie po stronie Ani, bo ona też była zdradzana przez męża i wie jak to jest, więc baaaardzo ja denerwuje,że Zosia tak broni syna, bo powinna go pogonić, żeby kochankę zostawił, a wrócił do żony i na kolanach błagał o wybaczenie.
Jak to było faktycznie, to wiedzą tylko Arek i Anka. Byli ze sobą ponad 20 lat, poznali się jeszcze na studiach. Oboje skupieni na karierze. Dopóki nie było dziecka i mieszkali w bloku, było dobrze. On, współwłaściciel firmy, pracował cały tydzien. Ona, nauczycielka, w weekendy prowadziła wykłady dla zaocznych. Mijali się. Do tego awantury o codzienne obowiązki. Do tego willa ponad 200 m2 z dużym ogrodem, ale bez ogrodnika i gosposi. Za to na potężny kredyt. Do tego wtracająca się Zosia (ukochany synek prowadzi ważny i dochodowy biznes, więc żona powinna wszystko w domu zrobić, bo przecież pracuje tylko w weekendy, a najlepiej żeby całkiem pracę rzuciła i zajęła się tylko domem i dzieckiem, bo po co kobiecie kariera, a synek nie ma kiedy odpocząć). No i ta kochanka. Teraz Arek ma kogoś, ale czy był z nią w trakcie małżeństwa, czy dopiero po rozstaniu, to nie wiem.
Wracając do meritum, moja matka z wielką urazą i oburzeniem zaczęła wspominać, jak to ona wszystko w domu robiła, utrzymywała męża alkoholika i mnie, tak się poświęciła, a mimo to mąż ją zdradził, więc nie dziwi się Ani, że nie wytrzymała tego upokorzenia i zażądała rozwodu. Nie każdy jest taki dobry, silny i wytrzymały jak ona sama, żeby mimo wszystko rozwodu nie wziąć i się tak poświęcić i znosić wszystko dla dobra dziecka.
A jak to wyglądało naprawdę? Mój ojciec pił, ale chyba niewiele więcej niż inni z naszego otoczenia. Pamiętam, że się starał; po tym, jak jego zakład pracy upadł (koniec komuny, niemal wszystko padało), łapał różne dorywcze prace, ale bardzo mu zależało, żeby go ludzie lubili, więc pożyczał pieniądze, które do nas nie wracały, szedł coś robić u sąsiada, choć u nas w domu było nie zrobione itp. Wiecznie darli z matką koty. A matka zamiast pozwolić mu ponieść konsekwencje (np. zrobił u sąsiada w dzień, to niech teraz robi u siebie po nocy), zrobiła za niego i ciągle krzyczała. W pewnym momencie doszła do wniosku, że na ojca nie można liczyć, więc nie może mieć z nim więcej dzieci, więc odstawiła go od łóżka. W wieku około 44 lat ojciec został zmuszony do życia w celibacie. Niewiele z tego wtedy rozumiałam, ale matka uciekała do mnie na łóżko spać, jego unikała.
Ojciec pił coraz bardziej i coraz mniej się starał. Teraz poniekąd go rozumiem - jeśli 95% komunikatów od żony brzmi :"robisz to źle, za wolno, nie znasz się, trzeba było..." to łapy opadają same. W końcu, kiedy miałam 16 lat, po jakiś 7-8 latach celibatu, znalazł sobie kochankę. Choć dokładniej byłoby "przytrafiła mu się kochanka". Była to menelka, z którą pił. Ona i jej mąż ostro chlali, schodzili się do nich wszyscy okoliczni menele, a ojciec nie był jej jedynym "klientem". Niemniej jednak matka, gdy się dowiedziała, była wściekła. Powtarzała, że czuje się bardzo upokorzona , bo żeby jeszcze wybrał sobie kobietę na poziomie, lepszą od niej, a tu taka śmierdząca, brudna, z jednym zębem na przedzie... Na powierniczke matka wybrała mnie, bo wstydziła się o tym z innymi rozmawiać. Codziennie więc miałam omawiane sprawy seksualne moich rodziców, z podkreślaniem, że to ona płaci rachunki, utrzymuje dom, a on jest zły, bo zdradza. Sypiac z nim nie będzie, bo się nie myje i śmierdzi. A teraz jak zaliczył inną, to się jeszcze brzydzi. Ona wyrzuciła z siebie emocje, a ja czułam się z jednej strony dorosła i doceniona, z drugiej zaś bezradna, obarczona problemami ponad siły, smutna i przytłoczona. Doszły do tego rękoczyny, a ja byłam stawiana w sytuacji, gdy musiałam bronić matkę przed pijanym ojcem. Raz musiałam go uderzyć, bo ja dusił. Matka była ze mnie dumna, że ją obroniłam. A ja nadal czuję ogromny ból w sercu, że musiałam podnieść rękę na własnego ojca. Myślicie, że ojciec był winny? Ja tak myślałam. Tak mi wmawiała. Ale ojciec wracał pijany i kładł się spać. Urządził sobie kanciapę w piwnicy domu. To matka schodziła do niego i zaczynała awanturę, wtedy on wstawał i jak miał już dość, to jej w końcu przylał. A wtedy wrzeszczała do mnie o pomoc. Matka jest mistrzynią we wbijaniu szpilek. Cokolwiek jej powiem w zaufaniu, jeśli tylko jej się sprzeciwie, zostanie użyte przeciwko mnie w najgorszy możliwy sposób. Dopóki byłam posłusznym dzieckiem, nie wiedziałam o tym. Kiedy postanowiłam dorosnąć, potrafiła mi dowalić tak, że miałam ochotę zabić siebie ( "jak mogłaś mi to zrobić, ja się tak dla ciebie poświęcam, wiesz, że jestem chora, przez ciebie będę żyła pięć lat krócej") albo ją ("jesteś taka sama jak ojciec, meble są dla ciebie ważniejsze niż dzieci " (po tym jak odmówilam wyniesienia szafki z łazienki; mój czteroletni syn na nią wpadł i nabił sobie guza, a ja mu powiedziałam, że łazienka to nie jest miejsce do biegania, jej zdaniem zamiast go uczyć ostrożności, powinnam posuwać przeszkody)). Przez wiele lat straszyła mnie śmiercią. Ojciec po pijanemu groził, że się powiesi, to ona w końcu będzie zadowolona. A matka miała bóle migrenowe, czasem przez kilka dni wymiotowała i prawie nie wstawała z łóżka. Lekarze podobno nie umieli znaleźć przyczyny. Myślę, że miała silną nerwicę, ale ukrywała to, bo co ludzie powiedzą. Przecież w naszej rodzinie chorych psychicznie nie ma. Często powtarzała, że już niedługo umrze i będzie spokój, ojciec będzie pił, ile będzie chciał, tylko że bez niej sobie nie poradzi. Żyłam w ciągłym strachu, że zostanę sama i umrę z głodu. Albo że trafię do domu dziecka, gdzie będą się nade mną znęcać. Pierwsze takie akcje były jak miałam jakieś sześć - siedem lat. Z czasem tylko się nasilały. Modliłam się, żeby jakoś przetrwać do czasu, aż będę na tyle duża, żebym mogła sama zacząć pracę. Ten temat dziś też wypłynął, bo moja matka ubolewa nad tym rozwodem, że to trauma dla dziecka i jak bardzo ich córka musi się bać i to przeżywac. No i że ona już niedługo umrze, ale ja już jestem duża, to się nie martwi, a takie małe dziecko (6 lat), co ma zrobić, jak się rodzic wyprowadza i go traci. Kiedy jej przypominałam o moim strachu stwierdziła, że przesadzam, bo śmierć jest naturalną częścią życia i ona nic takiego strasznego nie powiedziała, to tylko moje nadinterpretacje.
Dlaczego się nie wyprowadzilysmy? Prosiłam ją o to. Ale wtedy w naszym domu ojciec mieszkałby z tamtą menelką, a nie po to sobie matka urabiala ręce po łokcie, żeby się teraz wyprowadzać. Kawałek muru oraz potrzeba pokazania tamtej były ważniejsze niż moje zdrowie psychiczne.
A najzabawniejsze/najsmutniejsze jest to, że odkąd ojciec umarł, matka w 9 przypadkach na 10 wspomina go bardzo dobrze. Bo wszystko umiał zrobić, nawet elektrykę , tylko powoli robił. Nie zawsze się dogadywali, ale do śmierci byli razem, kochali się itp itd
Dziś odcięłam się emocjonalnie od matki, ograniczyłam kontakty do minimum, odbyłam terapię, ale to wszystko ciągnie się za mną jak przysłowiowy smród po gaciach. Nadal czasem budzę się w nocy przerażona i muszę sięgać po tabletki. Stokroć bardziej wolałabym, żeby się rozwiedli i żebym miała skromny, spokojny dom z jednym rodzicem, niż cztery pokoje i niemal codziennie awantury. Jak powiedział mój psycholog, czasu się nie cofnie, przeszłości się nie zmieni. Można jedynie nauczyć się z nią żyć, wyciągnąć naukę na przyszłość i nie fundować tego samego swoim dzieciom.
Mój brat cioteczny (nazwijmy go Arek) się rozwodzi. Matka przyszła oburzona, bo ciotka (jego matka, Zosia) dzwoniła, że była synowa (Ania) nie dość że zatrzymała wspólny dom spłacając mu tylko 1/4 wartości (nie bierze pod uwagę tego, że na domu nadal jest kredyt hipoteczny, który odtąd będzie spłacała sama, a działka należała do jej rodziców), to jeszcze żąda wysokich alimentów na ich wspólne dziecko. Zdaniem Zosi Ania jest zła, a syn anioł. Ania oskarżyła go o zdradę. Moja matka jest całkowicie po stronie Ani, bo ona też była zdradzana przez męża i wie jak to jest, więc baaaardzo ja denerwuje,że Zosia tak broni syna, bo powinna go pogonić, żeby kochankę zostawił, a wrócił do żony i na kolanach błagał o wybaczenie.
Jak to było faktycznie, to wiedzą tylko Arek i Anka. Byli ze sobą ponad 20 lat, poznali się jeszcze na studiach. Oboje skupieni na karierze. Dopóki nie było dziecka i mieszkali w bloku, było dobrze. On, współwłaściciel firmy, pracował cały tydzien. Ona, nauczycielka, w weekendy prowadziła wykłady dla zaocznych. Mijali się. Do tego awantury o codzienne obowiązki. Do tego willa ponad 200 m2 z dużym ogrodem, ale bez ogrodnika i gosposi. Za to na potężny kredyt. Do tego wtracająca się Zosia (ukochany synek prowadzi ważny i dochodowy biznes, więc żona powinna wszystko w domu zrobić, bo przecież pracuje tylko w weekendy, a najlepiej żeby całkiem pracę rzuciła i zajęła się tylko domem i dzieckiem, bo po co kobiecie kariera, a synek nie ma kiedy odpocząć). No i ta kochanka. Teraz Arek ma kogoś, ale czy był z nią w trakcie małżeństwa, czy dopiero po rozstaniu, to nie wiem.
Wracając do meritum, moja matka z wielką urazą i oburzeniem zaczęła wspominać, jak to ona wszystko w domu robiła, utrzymywała męża alkoholika i mnie, tak się poświęciła, a mimo to mąż ją zdradził, więc nie dziwi się Ani, że nie wytrzymała tego upokorzenia i zażądała rozwodu. Nie każdy jest taki dobry, silny i wytrzymały jak ona sama, żeby mimo wszystko rozwodu nie wziąć i się tak poświęcić i znosić wszystko dla dobra dziecka.
A jak to wyglądało naprawdę? Mój ojciec pił, ale chyba niewiele więcej niż inni z naszego otoczenia. Pamiętam, że się starał; po tym, jak jego zakład pracy upadł (koniec komuny, niemal wszystko padało), łapał różne dorywcze prace, ale bardzo mu zależało, żeby go ludzie lubili, więc pożyczał pieniądze, które do nas nie wracały, szedł coś robić u sąsiada, choć u nas w domu było nie zrobione itp. Wiecznie darli z matką koty. A matka zamiast pozwolić mu ponieść konsekwencje (np. zrobił u sąsiada w dzień, to niech teraz robi u siebie po nocy), zrobiła za niego i ciągle krzyczała. W pewnym momencie doszła do wniosku, że na ojca nie można liczyć, więc nie może mieć z nim więcej dzieci, więc odstawiła go od łóżka. W wieku około 44 lat ojciec został zmuszony do życia w celibacie. Niewiele z tego wtedy rozumiałam, ale matka uciekała do mnie na łóżko spać, jego unikała.
Ojciec pił coraz bardziej i coraz mniej się starał. Teraz poniekąd go rozumiem - jeśli 95% komunikatów od żony brzmi :"robisz to źle, za wolno, nie znasz się, trzeba było..." to łapy opadają same. W końcu, kiedy miałam 16 lat, po jakiś 7-8 latach celibatu, znalazł sobie kochankę. Choć dokładniej byłoby "przytrafiła mu się kochanka". Była to menelka, z którą pił. Ona i jej mąż ostro chlali, schodzili się do nich wszyscy okoliczni menele, a ojciec nie był jej jedynym "klientem". Niemniej jednak matka, gdy się dowiedziała, była wściekła. Powtarzała, że czuje się bardzo upokorzona , bo żeby jeszcze wybrał sobie kobietę na poziomie, lepszą od niej, a tu taka śmierdząca, brudna, z jednym zębem na przedzie... Na powierniczke matka wybrała mnie, bo wstydziła się o tym z innymi rozmawiać. Codziennie więc miałam omawiane sprawy seksualne moich rodziców, z podkreślaniem, że to ona płaci rachunki, utrzymuje dom, a on jest zły, bo zdradza. Sypiac z nim nie będzie, bo się nie myje i śmierdzi. A teraz jak zaliczył inną, to się jeszcze brzydzi. Ona wyrzuciła z siebie emocje, a ja czułam się z jednej strony dorosła i doceniona, z drugiej zaś bezradna, obarczona problemami ponad siły, smutna i przytłoczona. Doszły do tego rękoczyny, a ja byłam stawiana w sytuacji, gdy musiałam bronić matkę przed pijanym ojcem. Raz musiałam go uderzyć, bo ja dusił. Matka była ze mnie dumna, że ją obroniłam. A ja nadal czuję ogromny ból w sercu, że musiałam podnieść rękę na własnego ojca. Myślicie, że ojciec był winny? Ja tak myślałam. Tak mi wmawiała. Ale ojciec wracał pijany i kładł się spać. Urządził sobie kanciapę w piwnicy domu. To matka schodziła do niego i zaczynała awanturę, wtedy on wstawał i jak miał już dość, to jej w końcu przylał. A wtedy wrzeszczała do mnie o pomoc. Matka jest mistrzynią we wbijaniu szpilek. Cokolwiek jej powiem w zaufaniu, jeśli tylko jej się sprzeciwie, zostanie użyte przeciwko mnie w najgorszy możliwy sposób. Dopóki byłam posłusznym dzieckiem, nie wiedziałam o tym. Kiedy postanowiłam dorosnąć, potrafiła mi dowalić tak, że miałam ochotę zabić siebie ( "jak mogłaś mi to zrobić, ja się tak dla ciebie poświęcam, wiesz, że jestem chora, przez ciebie będę żyła pięć lat krócej") albo ją ("jesteś taka sama jak ojciec, meble są dla ciebie ważniejsze niż dzieci " (po tym jak odmówilam wyniesienia szafki z łazienki; mój czteroletni syn na nią wpadł i nabił sobie guza, a ja mu powiedziałam, że łazienka to nie jest miejsce do biegania, jej zdaniem zamiast go uczyć ostrożności, powinnam posuwać przeszkody)). Przez wiele lat straszyła mnie śmiercią. Ojciec po pijanemu groził, że się powiesi, to ona w końcu będzie zadowolona. A matka miała bóle migrenowe, czasem przez kilka dni wymiotowała i prawie nie wstawała z łóżka. Lekarze podobno nie umieli znaleźć przyczyny. Myślę, że miała silną nerwicę, ale ukrywała to, bo co ludzie powiedzą. Przecież w naszej rodzinie chorych psychicznie nie ma. Często powtarzała, że już niedługo umrze i będzie spokój, ojciec będzie pił, ile będzie chciał, tylko że bez niej sobie nie poradzi. Żyłam w ciągłym strachu, że zostanę sama i umrę z głodu. Albo że trafię do domu dziecka, gdzie będą się nade mną znęcać. Pierwsze takie akcje były jak miałam jakieś sześć - siedem lat. Z czasem tylko się nasilały. Modliłam się, żeby jakoś przetrwać do czasu, aż będę na tyle duża, żebym mogła sama zacząć pracę. Ten temat dziś też wypłynął, bo moja matka ubolewa nad tym rozwodem, że to trauma dla dziecka i jak bardzo ich córka musi się bać i to przeżywac. No i że ona już niedługo umrze, ale ja już jestem duża, to się nie martwi, a takie małe dziecko (6 lat), co ma zrobić, jak się rodzic wyprowadza i go traci. Kiedy jej przypominałam o moim strachu stwierdziła, że przesadzam, bo śmierć jest naturalną częścią życia i ona nic takiego strasznego nie powiedziała, to tylko moje nadinterpretacje.
Dlaczego się nie wyprowadzilysmy? Prosiłam ją o to. Ale wtedy w naszym domu ojciec mieszkałby z tamtą menelką, a nie po to sobie matka urabiala ręce po łokcie, żeby się teraz wyprowadzać. Kawałek muru oraz potrzeba pokazania tamtej były ważniejsze niż moje zdrowie psychiczne.
A najzabawniejsze/najsmutniejsze jest to, że odkąd ojciec umarł, matka w 9 przypadkach na 10 wspomina go bardzo dobrze. Bo wszystko umiał zrobić, nawet elektrykę , tylko powoli robił. Nie zawsze się dogadywali, ale do śmierci byli razem, kochali się itp itd
Dziś odcięłam się emocjonalnie od matki, ograniczyłam kontakty do minimum, odbyłam terapię, ale to wszystko ciągnie się za mną jak przysłowiowy smród po gaciach. Nadal czasem budzę się w nocy przerażona i muszę sięgać po tabletki. Stokroć bardziej wolałabym, żeby się rozwiedli i żebym miała skromny, spokojny dom z jednym rodzicem, niż cztery pokoje i niemal codziennie awantury. Jak powiedział mój psycholog, czasu się nie cofnie, przeszłości się nie zmieni. Można jedynie nauczyć się z nią żyć, wyciągnąć naukę na przyszłość i nie fundować tego samego swoim dzieciom.
Ocena:
53
(75)
poczekalnia
Skomentuj
(27)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Łudziłam się, że to tylko w Polsce taka ściema z black friday.
W niedzielę pokazywałam siostrze przedmiot na Aliexpress -cena 120 zł. Jako że chciała go kupić córce na prezent to w środę pomyślałam że dobra ja jej kupię, bo będzie miała urodziny. Wchodzę na tą samą ofertę i cena 145 zł, ale uwaga! w blach friday super promocja 130 zł.
Także ali też robi z ludzi idiotów
W niedzielę pokazywałam siostrze przedmiot na Aliexpress -cena 120 zł. Jako że chciała go kupić córce na prezent to w środę pomyślałam że dobra ja jej kupię, bo będzie miała urodziny. Wchodzę na tą samą ofertę i cena 145 zł, ale uwaga! w blach friday super promocja 130 zł.
Także ali też robi z ludzi idiotów
aliexpress
Ocena:
30
(66)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dwa tygodnie temu do mieszkania poniżej wprowadzili się nowi sąsiady. Dziś przybyli do mnie z pytaniem, czy mógłbym do jutra wyprowadzić się z własnego mieszkania. Bardzo zdziwiło mnie to pytanie. Spytałem się sąsiada dlaczego mam się wyprowadzić. Sąsiad powiedział mi, że stale mu pukam i stukam i dla dobra dobrosąsiedzkich relacji powinienem utrzymywać pustostan, w przeciwnym wypadku będzie się ze mną kłócił.
Nie chcę źle żyć z sąsiadami ale nie potrafię też fruwać nad podłogą. Nie chcę też być zasypywany mandatami i sądowymi zakazami, dlatego postanowiłem poszukać sobie nowego mieszkania. Muszę też nie dowiedzieć się jak uniknąć płacenia czynszu za mieszkanie z którego nie będę korzystał. Liczę na to, że sąsiad będzie zadowolony.
Niedługo chyba trzeba będzie mieć zgodę sąsiada aby zamieszkać.
Nie chcę źle żyć z sąsiadami ale nie potrafię też fruwać nad podłogą. Nie chcę też być zasypywany mandatami i sądowymi zakazami, dlatego postanowiłem poszukać sobie nowego mieszkania. Muszę też nie dowiedzieć się jak uniknąć płacenia czynszu za mieszkanie z którego nie będę korzystał. Liczę na to, że sąsiad będzie zadowolony.
Niedługo chyba trzeba będzie mieć zgodę sąsiada aby zamieszkać.
Blok
Ocena:
38
(70)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W tej historii ja byłam trochę piekielna, przyznaję.
Jest u nas w mieście takie skrzyżowanie, całkiem spore, na którym porządku pilnują dobrze zorganizowane światła kierunkowe. Póki światła działają, wszystko gra i buczy. Niestety, ostatnio lubią ulegać awarii...
Wracając po odwiezieniu najstarszej córki do szkoły pojechałam właśnie na to skrzyżowanie. Zasugerowałam się tym, że wczoraj i przedwczoraj, gdy podjeżdżałam do niego od drugiej strony, drogą z pierwszeństwem, światła działały. Dziś pojechałam "na skróty" i podjechałam do rzeczonego skrzyżowania drogą podporządkowaną. I oczywiście trafiłam na awarię świateł.
Stoję na tej podporządkowanej, czekam na okazję do wyjazdu. Droga z pierwszeństwem to najbardziej ruchliwa arteria Puław. Trzy pasy w jedną stronę, trzy pasy w drugą, ja muszę w lewo.
Auto na skrajnym prawym pasie skręcało w prawo, za nim był dostawczak, który też migał w prawo. Skrajny lewy pas był pusty. Słabo widziałam, co dzieje na środkowym, więc powoli przekroczyłam linię warunkowego zatrzymania i natychmiast stanęłam jak wryta, bo auto pojawiło się niemalże znikąd. Dopuszczam możliwość że nie widziałam go przez dostawczak, miał pierwszeństwo, więc uniosłam dłoń w geście "przepraszam" i skinęłam głową. Kierowca zatrzymał się, chyba odruchowo, zupełnie niepotrzebnie, bo nie wjechałam jeszcze na jego pas.
I do tej pory to ja byłam piekielna. Ale nie rozumiem, w jaki sposób sytuację poprawiło wymachiwanie rękami i krzyczenie czegoś, czego z racji zamkniętych okien i tak nie mogłam usłyszeć. Na środku skrzyżowania. Blokując ruch. Co to miało zmienić?
Jest u nas w mieście takie skrzyżowanie, całkiem spore, na którym porządku pilnują dobrze zorganizowane światła kierunkowe. Póki światła działają, wszystko gra i buczy. Niestety, ostatnio lubią ulegać awarii...
Wracając po odwiezieniu najstarszej córki do szkoły pojechałam właśnie na to skrzyżowanie. Zasugerowałam się tym, że wczoraj i przedwczoraj, gdy podjeżdżałam do niego od drugiej strony, drogą z pierwszeństwem, światła działały. Dziś pojechałam "na skróty" i podjechałam do rzeczonego skrzyżowania drogą podporządkowaną. I oczywiście trafiłam na awarię świateł.
Stoję na tej podporządkowanej, czekam na okazję do wyjazdu. Droga z pierwszeństwem to najbardziej ruchliwa arteria Puław. Trzy pasy w jedną stronę, trzy pasy w drugą, ja muszę w lewo.
Auto na skrajnym prawym pasie skręcało w prawo, za nim był dostawczak, który też migał w prawo. Skrajny lewy pas był pusty. Słabo widziałam, co dzieje na środkowym, więc powoli przekroczyłam linię warunkowego zatrzymania i natychmiast stanęłam jak wryta, bo auto pojawiło się niemalże znikąd. Dopuszczam możliwość że nie widziałam go przez dostawczak, miał pierwszeństwo, więc uniosłam dłoń w geście "przepraszam" i skinęłam głową. Kierowca zatrzymał się, chyba odruchowo, zupełnie niepotrzebnie, bo nie wjechałam jeszcze na jego pas.
I do tej pory to ja byłam piekielna. Ale nie rozumiem, w jaki sposób sytuację poprawiło wymachiwanie rękami i krzyczenie czegoś, czego z racji zamkniętych okien i tak nie mogłam usłyszeć. Na środku skrzyżowania. Blokując ruch. Co to miało zmienić?
Ocena:
17
(49)
poczekalnia
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ludzka pamięć jest zadziwiająca. Moja matka po jakichś 16 latach z ironicznym uśmieszkiem przypomniała sobie, że kiedyś powiedziałam, że nie mogłabym mieszkać w mieście a mieszkam..
Powiedziałam coś takiego po powrocie z brzydkiego, szarego miasta powiatowego, najbliższego mojej rodzinnej miejscowości, gdzie nie chciałabym mieszkać nawet za dopłatą. Nie znałam wtedy Bardzo Dużego Miasta, gdzie teraz mieszkam. Nie miałam wtedy partnera, z którym zamieszkałam w tym mieście.
Ale jak ja po roku, jak zszedł ze mnie szok, spytałam, jak mogła takie durne rzeczy mówić o swojej tragicznie zmarłej znajomej, to tego nie pamiętała.. Otóż rodziców znajoma odebrała sobie życie, zabierając ze sobą niepełnosprawnego syna. Jej drugi syn załamał się w dzień pogrzebu, groził odebraniem sobie życia i został zabrany do szpitala. Moja matka tylko chciała wiedzieć, jak on to swoją nieobecność w pracy wyjaśni (za granicą), bo tam takie DUŻE pieniądze zarabia.. Tak. To było najważniejsze. Potem z ojcem powtarzali słowa innego znajomego, że tej biednej kobiecie alkohol przeżarł mózg.. Bo kiedyś była alkoholiczką.
Powiedziałam coś takiego po powrocie z brzydkiego, szarego miasta powiatowego, najbliższego mojej rodzinnej miejscowości, gdzie nie chciałabym mieszkać nawet za dopłatą. Nie znałam wtedy Bardzo Dużego Miasta, gdzie teraz mieszkam. Nie miałam wtedy partnera, z którym zamieszkałam w tym mieście.
Ale jak ja po roku, jak zszedł ze mnie szok, spytałam, jak mogła takie durne rzeczy mówić o swojej tragicznie zmarłej znajomej, to tego nie pamiętała.. Otóż rodziców znajoma odebrała sobie życie, zabierając ze sobą niepełnosprawnego syna. Jej drugi syn załamał się w dzień pogrzebu, groził odebraniem sobie życia i został zabrany do szpitala. Moja matka tylko chciała wiedzieć, jak on to swoją nieobecność w pracy wyjaśni (za granicą), bo tam takie DUŻE pieniądze zarabia.. Tak. To było najważniejsze. Potem z ojcem powtarzali słowa innego znajomego, że tej biednej kobiecie alkohol przeżarł mózg.. Bo kiedyś była alkoholiczką.
Rodzina znajomi zagranica
Ocena:
3
(55)
poczekalnia
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ja rozumiem że czytanie ze zrozumieniem jest trudne. Ale mam dość. Kolejny raz ktoś coś kupuje jest opis, są zdjęcia, ale po co czytać i patrzeć?
Jeśli jest napisane, że ocena dobra jest sumą oceny bardzo dobrej i dostatecznej ponieważ przedmiot ma dwie strony to może jednak jest to zgodne z opisem?
Jeśli mimo że są dwa dni kupującemu nie chce się otworzyć paczki?! A potem płacze, bo transakcja została zatwierdzona? No wszystko mi opada.
Rozumiem ktoś wrzuca jedno zdjęcie z lakonicznym opisem stan db. Ale naprawdę się staram a ciągle takie kwiatki.
Jeśli jest napisane, że ocena dobra jest sumą oceny bardzo dobrej i dostatecznej ponieważ przedmiot ma dwie strony to może jednak jest to zgodne z opisem?
Jeśli mimo że są dwa dni kupującemu nie chce się otworzyć paczki?! A potem płacze, bo transakcja została zatwierdzona? No wszystko mi opada.
Rozumiem ktoś wrzuca jedno zdjęcie z lakonicznym opisem stan db. Ale naprawdę się staram a ciągle takie kwiatki.
Platforma sprzedażowa
Ocena:
11
(41)
poczekalnia
Skomentuj
(28)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dopiero w wieku 24 lat zrozumiałam na ile trudno mi było jako dziecko z moimi rodzicami. Moja mama nie mogła znieść tego, że ja zawsze chodziłam z "kwaśną miną" i "nic mi nie pasowało". Nieraz słyszałam, że mam "bardzo trudny charakter".
Mój ojciec zawsze powtarzał "uśmiechnij się" i "Ty zawsze zainteresujesz się jakimś g*wnem". Oraz jego znamienne "ja bym tylko chciał, żebyś była normalna, a nie taka o".
Problem jest w tym, że w wieku 24 lat ja mogę popatrzeć na moich rodziców z dystansem. Zobaczyć i poczuć, że te komentarze tak naprawdę nigdy ze mną nie miały nic wspólnego. W wieku 10 lat ja przyjmowałam te słowa jako fakty.
Więc pochodzę z domu gdzie moja perspektywa była "śmieszna", a najbardziej mój wewnętrzny głos, moja ocena sytuacji, ten głos, który mi karze przestać i iść w innym kierunku lub oddać się pasji.
I teraz właściwie sytuacja o której chcę napisać:
Od dwóch lat nieznajomy facet stoi pod moimi oknami wieczorem lub w nocy i mnie obserwuje. Obserwuje, jak śpię. Mam dowody na kamerze, relacje sąsiedzi i znajomych, którzy wieczorem mnie odwiedzali. Policja wie, ale jest bezsilna. Od ostatniego czasu (3-4 miesięcy) mam koszmary i krzyczę we śnie.
Reakcja mojego taty na sytuację: On przychodzi, a ty nic z tym nie robisz, bo ci się to podoba. Ci podoba się, że obcy facet się podnieca.
I to nawet nie chodzi o to, że mnie ten tekst sprowokował. To, co mnie dotknęło to fakt, że mój ojciec widzi siebie jako kawałek mięsa, który ma tylko wartość taką, że "ktoś się nim podnieca". Tak wygląda jego świat. A ja, nigdy nie miałam osoby, przykładu, która widziała by siebie jako całość.
Mój ojciec zawsze powtarzał "uśmiechnij się" i "Ty zawsze zainteresujesz się jakimś g*wnem". Oraz jego znamienne "ja bym tylko chciał, żebyś była normalna, a nie taka o".
Problem jest w tym, że w wieku 24 lat ja mogę popatrzeć na moich rodziców z dystansem. Zobaczyć i poczuć, że te komentarze tak naprawdę nigdy ze mną nie miały nic wspólnego. W wieku 10 lat ja przyjmowałam te słowa jako fakty.
Więc pochodzę z domu gdzie moja perspektywa była "śmieszna", a najbardziej mój wewnętrzny głos, moja ocena sytuacji, ten głos, który mi karze przestać i iść w innym kierunku lub oddać się pasji.
I teraz właściwie sytuacja o której chcę napisać:
Od dwóch lat nieznajomy facet stoi pod moimi oknami wieczorem lub w nocy i mnie obserwuje. Obserwuje, jak śpię. Mam dowody na kamerze, relacje sąsiedzi i znajomych, którzy wieczorem mnie odwiedzali. Policja wie, ale jest bezsilna. Od ostatniego czasu (3-4 miesięcy) mam koszmary i krzyczę we śnie.
Reakcja mojego taty na sytuację: On przychodzi, a ty nic z tym nie robisz, bo ci się to podoba. Ci podoba się, że obcy facet się podnieca.
I to nawet nie chodzi o to, że mnie ten tekst sprowokował. To, co mnie dotknęło to fakt, że mój ojciec widzi siebie jako kawałek mięsa, który ma tylko wartość taką, że "ktoś się nim podnieca". Tak wygląda jego świat. A ja, nigdy nie miałam osoby, przykładu, która widziała by siebie jako całość.
Rodzina Stalking
Ocena:
15
(69)