Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(14)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Retrospekcje z dzieciństwa #3
Temat: głupie pomysły kolegi
1. Cytat
Na jednej ławce na osiedlu przesiadywali dziadkowie. Któregoś dnia starszy kolega namówił mnie, żebym powiedział im wierszyk:
Dzień dobry, cytuję.
Wy stare, zdziadziałe ch*je.
Zrobiłem to. Podszedłem, ukłoniłem się, wyrecytowałem i uciekłem, zanim zdążyli zareagować. Dopiero później dowiedziałem się, co to znaczy, i było mi głupio.
2. Frytki
Wszystkie dzieciaki na osiedlu trzymały się razem, oprócz jednego. Chodził taki dziwny i unikał nas. Ten sam kolega, co wyżej, namówił mnie żebym podszedł i zapytał, czy lubi frytki. Miało to wyglądać następująco:
- Lubisz frytki?
- Tak - no bo któż nie lubi frytek?
- To zrobię ci frytki z zębów!
I w tym momencie miałem go uderzyć pięścią w twarz. Udało się w połowie. Podszedłem i zapytałem, ale dziwny kolega swoim zwyczajem nie odpowiedział na moje pytanie.
- Lubisz frytki?
...
- No lubisz czy nie?
...
Pomyślałem...
- Bo jak lubisz, to zrobię ci frytki z zębów!
Wysprzęgliłem mu w ryj i oddaliłem się wesół. No, może pół wesół.
3. Balonik
Zwiedzając łączno-leśne ostępy naszego osiedla znaleźliśmy leżący na ziemi balonik, wypełniony niewielką ilością jakiegoś białego płynu. Kolega, ten od dwóch wcześniejszych historii, wziął go i nadmuchał. Zabraliśmy balon na osiedle i tam, od starszych kolegów, dowiedzieliśmy się co to jest i do czego służy. Z perspektywy czasu cieszę się, że kolega nadmuchał go sam, a nie próbował namówić mnie do tego, bo byłem dość podatny na jego wpływy.
Temat: głupie pomysły kolegi
1. Cytat
Na jednej ławce na osiedlu przesiadywali dziadkowie. Któregoś dnia starszy kolega namówił mnie, żebym powiedział im wierszyk:
Dzień dobry, cytuję.
Wy stare, zdziadziałe ch*je.
Zrobiłem to. Podszedłem, ukłoniłem się, wyrecytowałem i uciekłem, zanim zdążyli zareagować. Dopiero później dowiedziałem się, co to znaczy, i było mi głupio.
2. Frytki
Wszystkie dzieciaki na osiedlu trzymały się razem, oprócz jednego. Chodził taki dziwny i unikał nas. Ten sam kolega, co wyżej, namówił mnie żebym podszedł i zapytał, czy lubi frytki. Miało to wyglądać następująco:
- Lubisz frytki?
- Tak - no bo któż nie lubi frytek?
- To zrobię ci frytki z zębów!
I w tym momencie miałem go uderzyć pięścią w twarz. Udało się w połowie. Podszedłem i zapytałem, ale dziwny kolega swoim zwyczajem nie odpowiedział na moje pytanie.
- Lubisz frytki?
...
- No lubisz czy nie?
...
Pomyślałem...
- Bo jak lubisz, to zrobię ci frytki z zębów!
Wysprzęgliłem mu w ryj i oddaliłem się wesół. No, może pół wesół.
3. Balonik
Zwiedzając łączno-leśne ostępy naszego osiedla znaleźliśmy leżący na ziemi balonik, wypełniony niewielką ilością jakiegoś białego płynu. Kolega, ten od dwóch wcześniejszych historii, wziął go i nadmuchał. Zabraliśmy balon na osiedle i tam, od starszych kolegów, dowiedzieliśmy się co to jest i do czego służy. Z perspektywy czasu cieszę się, że kolega nadmuchał go sam, a nie próbował namówić mnie do tego, bo byłem dość podatny na jego wpływy.
dzieciństwo retrospekcje
Ocena:
32
(112)
poczekalnia
Skomentuj
(41)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dobra, naprawdę nie traktuję Piekielnych jako bloga pt. "moja depresja", ale po prostu muszę, bo jak to nie jest piekielne, to nie wiem co...
Mam naprawdę bardzo racjonalne podejście do życia. Jak jestem chora, to biorę leki, żeby się wyleczyć, nie? I dlatego nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy zaprzestają brania leków (owszem, głownie psychotropowych), bo "już mi lepiej", "chyba mi przeszło" itp. Odszczekuję. Rozumiem. I nie wiem, co mam robić.
Psychiatra przepisała mi leki. Grzecznie wykupiłam, w sumie to musiałam czekać aż dojdzie zamówienie, bo "na stanie" w aptece nie było, no ale mam. Biorę. Jedne rano, drugie wieczorem, po tygodniu mam zwiększyć dawkę. To było tydzień temu, w środę.
Środa - jeszcze OK.
Czwartek rano - o, działają, wreszcie poczułam głód, hurra! Du*a. Co z tego, że w żołądku mnie "skręca", jak każdy kęs "rośnie" mi w ustach i mimo dokładnego gryzienia staje mi w gardle, mam wrażenie, że duszę się każdym kęsem... No ale plecy nie bolą, fajnie, zamiast rozrywającego bólu lekki dyskomfort w okolicy lędźwiowej, spoko.
Piątek. Głodna jestem jak cholera, ale jedzenie jw. Oprócz tego silne zawroty głowy, ucisk w klatce piersiowej i ogólne osłabienie powodujące, że pójście do łazienki jest wyzwaniem ponad siły.
Tu mała dygresja - ktoś mi powiedział "nie czytaj ulotek, zwłaszcza o skutkach ubocznych, bo sobie to wkręcisz i będziesz to miała!". No więc nie czytałam, dopiero przy zawrotach głowy (naprawdę silnych!) zerknęłam do ulotki. No tak, jest...
Piątek wieczór. Boli nawet leżenie w łóżku, do niczego innego nie jestem zdolna, po raz kolejny gratuluję sama sobie, że poprosiłam psychiatrę o L4, bo w życiu nigdy (takie głupie powiedzonko) nie dałabym rady w takim stanie pójść do pracy. Młoda chodzi po zakupy i wychodzi z psem, no ale jak jest na treningu a Kruszyna piszczy, że MUSI wyjść, to idę, zastanawiając się, czy wrócę do domu...
Piątek wieczór cd. Pie*dolę, nie biorę tego świństwa!
Sobota - bz.
Niedziela - bz.
Poniedziałek - bz.
Wtorek - trochę lepiej. Poszłam się wykąpać, bo oprócz opisanych wcześniej dolegliwości było mi cały czas zimno i co chwile oblewałam się zimnym, lepkim potem. O kąpieli marzyłam gdzieś od soboty, nie byłam w stanie.
Dzisiaj - dużo lepiej. Te cholerne leki chyba już się wypłukały z organizmu...
Piekielność? NIKT mnie nie uprzedził. Kurde, czy ktoś mi powie, w jaki sposób mam pracować, nie potrafiąc wstać z łóżka? Dobra, nawet jakbym się jakoś "pozbierała" i dojechała do pracy, to cienko widzę wykonywanie obowiązków, kiedy zataczam się, przewracam i mam mocno "błędne" spojrzenie. Czy lekarz nie powinien uprzedzić, że coś takiego może wystąpić?
Aha, nie ogłaszam całemu otoczeniu, że "mam depresję", ale akurat jedna z moich koleżanek z pracy wiedziała, a że miała córkę z podobnymi problemami, to mnie uświadomiła, że przepisywanie leków to loteria. Ojej, źle działają? No to zmienimy... Podobno pół roku jej ustawiali, zanim była w stanie normalnie funkcjonować. Ku*wa, nie mam pół roku. Muszę pracować.
Nie wiem, co mam robić. Serio.
Mam naprawdę bardzo racjonalne podejście do życia. Jak jestem chora, to biorę leki, żeby się wyleczyć, nie? I dlatego nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy zaprzestają brania leków (owszem, głownie psychotropowych), bo "już mi lepiej", "chyba mi przeszło" itp. Odszczekuję. Rozumiem. I nie wiem, co mam robić.
Psychiatra przepisała mi leki. Grzecznie wykupiłam, w sumie to musiałam czekać aż dojdzie zamówienie, bo "na stanie" w aptece nie było, no ale mam. Biorę. Jedne rano, drugie wieczorem, po tygodniu mam zwiększyć dawkę. To było tydzień temu, w środę.
Środa - jeszcze OK.
Czwartek rano - o, działają, wreszcie poczułam głód, hurra! Du*a. Co z tego, że w żołądku mnie "skręca", jak każdy kęs "rośnie" mi w ustach i mimo dokładnego gryzienia staje mi w gardle, mam wrażenie, że duszę się każdym kęsem... No ale plecy nie bolą, fajnie, zamiast rozrywającego bólu lekki dyskomfort w okolicy lędźwiowej, spoko.
Piątek. Głodna jestem jak cholera, ale jedzenie jw. Oprócz tego silne zawroty głowy, ucisk w klatce piersiowej i ogólne osłabienie powodujące, że pójście do łazienki jest wyzwaniem ponad siły.
Tu mała dygresja - ktoś mi powiedział "nie czytaj ulotek, zwłaszcza o skutkach ubocznych, bo sobie to wkręcisz i będziesz to miała!". No więc nie czytałam, dopiero przy zawrotach głowy (naprawdę silnych!) zerknęłam do ulotki. No tak, jest...
Piątek wieczór. Boli nawet leżenie w łóżku, do niczego innego nie jestem zdolna, po raz kolejny gratuluję sama sobie, że poprosiłam psychiatrę o L4, bo w życiu nigdy (takie głupie powiedzonko) nie dałabym rady w takim stanie pójść do pracy. Młoda chodzi po zakupy i wychodzi z psem, no ale jak jest na treningu a Kruszyna piszczy, że MUSI wyjść, to idę, zastanawiając się, czy wrócę do domu...
Piątek wieczór cd. Pie*dolę, nie biorę tego świństwa!
Sobota - bz.
Niedziela - bz.
Poniedziałek - bz.
Wtorek - trochę lepiej. Poszłam się wykąpać, bo oprócz opisanych wcześniej dolegliwości było mi cały czas zimno i co chwile oblewałam się zimnym, lepkim potem. O kąpieli marzyłam gdzieś od soboty, nie byłam w stanie.
Dzisiaj - dużo lepiej. Te cholerne leki chyba już się wypłukały z organizmu...
Piekielność? NIKT mnie nie uprzedził. Kurde, czy ktoś mi powie, w jaki sposób mam pracować, nie potrafiąc wstać z łóżka? Dobra, nawet jakbym się jakoś "pozbierała" i dojechała do pracy, to cienko widzę wykonywanie obowiązków, kiedy zataczam się, przewracam i mam mocno "błędne" spojrzenie. Czy lekarz nie powinien uprzedzić, że coś takiego może wystąpić?
Aha, nie ogłaszam całemu otoczeniu, że "mam depresję", ale akurat jedna z moich koleżanek z pracy wiedziała, a że miała córkę z podobnymi problemami, to mnie uświadomiła, że przepisywanie leków to loteria. Ojej, źle działają? No to zmienimy... Podobno pół roku jej ustawiali, zanim była w stanie normalnie funkcjonować. Ku*wa, nie mam pół roku. Muszę pracować.
Nie wiem, co mam robić. Serio.
depresja
Ocena:
51
(71)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
W temacie ulubionych pracodawców.
Międzynarodowe kopro. Organizowanie podróży służbowych dla innych międzynarodowych kopro. Mój dział obsługiwał klienta z kategorii "prestiżowi" - przynosiliśmy straty, ale dobrze było mieć w portfolio takiego klienta, no i klient miał być zadowolony. W dziale - różne zespoły odpowiedzialne za różne działy klienta. Obsługa 24/7. Duża rotacja, bo warunki pracy też takie sobie. Ale jak ktoś był młody, mógł pracować weekendy, wieczory/nocki, to pensja potrafiła być konkretna jak na tamte czasy.
Na wstępie było szkolenie, w moim przypadku 10-tygodniowe, w pełni płatne (z lojalką, że jak się odejdzie wcześniej niż po 6 miesiącach, to się zwraca koszt/część kosztu szkolenia). Przy moim odejściu szkolenie trwało...jakieś 3 tygodnie, bo takie było zapotrzebowanie na pracowników.
A zapotrzebowanie było takie, bo mało kto cokolwiek ogarniał. Największy zespół składający się z ok. 40 osób miał na skrzynce 1200 maili wiszących od tygodnia, a zespoły po 6-8 osób obrabiały tyle w ciągu jednego dnia.
Szans na podwyżkę nie było, bo była stała kategoria płacowa, brak bonusów za performance (mimo bardzo zaawansowanych narzędzi mierzących ów performance). Awans przysługiwał wg stażu, więc jak się chciało być menago najniższego szczebla, to trzeba było przeczekać, aż wszyscy którzy byli zatrudnieni przed Tobą awansowali albo poodchodzili. P.O. głównej nie ogarniała kuwety najbardziej (raz się na nocnej zmianie popłakała, jak nie wiedziała co zrobić), jak główna wróciła z macierzyńskiego, to jakby jej nie było (przywitała się ze mną po jakiś 4 tygodniach pobytu w biurze, przypadkiem).
Jak coś nie działało, to oczywiście ticket do IT, jak nie skutkowało-kolejny, i kolejny i kolejny. Na wyczyszczenie komputera (zarówno dysku, który nie był czyszczony przez jakieś 8 lat, jak i fizycznie, bo się przegrzewał) trzeba było czekać 1,5 miesiąca.
Jak się było bardziej doświadczonym, to menagos próbowali wciskać jakieś casy od tych, co sobie nie radzili:
-Weźmiesz od X tego maila?
-A dlaczego?
-bo sobie nie radzi
-ale ja mam swoje rzeczy do roboty
-ale masz więcej doświadczenia
-ale zarabiam tyle samo co X.
-...ok.
Do tego ciśnięcie pracowników chyba dla zasady (-macie na skrzynce 80 maili, przyspieszcie! -na początku dnia było 400, a jest nas trójka dziś...), osoby uprzywilejowane do obijania się i masa bzdurnych kopro zwyczajów.
Międzynarodowe kopro. Organizowanie podróży służbowych dla innych międzynarodowych kopro. Mój dział obsługiwał klienta z kategorii "prestiżowi" - przynosiliśmy straty, ale dobrze było mieć w portfolio takiego klienta, no i klient miał być zadowolony. W dziale - różne zespoły odpowiedzialne za różne działy klienta. Obsługa 24/7. Duża rotacja, bo warunki pracy też takie sobie. Ale jak ktoś był młody, mógł pracować weekendy, wieczory/nocki, to pensja potrafiła być konkretna jak na tamte czasy.
Na wstępie było szkolenie, w moim przypadku 10-tygodniowe, w pełni płatne (z lojalką, że jak się odejdzie wcześniej niż po 6 miesiącach, to się zwraca koszt/część kosztu szkolenia). Przy moim odejściu szkolenie trwało...jakieś 3 tygodnie, bo takie było zapotrzebowanie na pracowników.
A zapotrzebowanie było takie, bo mało kto cokolwiek ogarniał. Największy zespół składający się z ok. 40 osób miał na skrzynce 1200 maili wiszących od tygodnia, a zespoły po 6-8 osób obrabiały tyle w ciągu jednego dnia.
Szans na podwyżkę nie było, bo była stała kategoria płacowa, brak bonusów za performance (mimo bardzo zaawansowanych narzędzi mierzących ów performance). Awans przysługiwał wg stażu, więc jak się chciało być menago najniższego szczebla, to trzeba było przeczekać, aż wszyscy którzy byli zatrudnieni przed Tobą awansowali albo poodchodzili. P.O. głównej nie ogarniała kuwety najbardziej (raz się na nocnej zmianie popłakała, jak nie wiedziała co zrobić), jak główna wróciła z macierzyńskiego, to jakby jej nie było (przywitała się ze mną po jakiś 4 tygodniach pobytu w biurze, przypadkiem).
Jak coś nie działało, to oczywiście ticket do IT, jak nie skutkowało-kolejny, i kolejny i kolejny. Na wyczyszczenie komputera (zarówno dysku, który nie był czyszczony przez jakieś 8 lat, jak i fizycznie, bo się przegrzewał) trzeba było czekać 1,5 miesiąca.
Jak się było bardziej doświadczonym, to menagos próbowali wciskać jakieś casy od tych, co sobie nie radzili:
-Weźmiesz od X tego maila?
-A dlaczego?
-bo sobie nie radzi
-ale ja mam swoje rzeczy do roboty
-ale masz więcej doświadczenia
-ale zarabiam tyle samo co X.
-...ok.
Do tego ciśnięcie pracowników chyba dla zasady (-macie na skrzynce 80 maili, przyspieszcie! -na początku dnia było 400, a jest nas trójka dziś...), osoby uprzywilejowane do obijania się i masa bzdurnych kopro zwyczajów.
call_center
Ocena:
19
(43)
poczekalnia
Skomentuj
(16)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Może i jestem piekielny ale w sumie czemu miałbym nie cieszyć się z tego, że niedawno zmarł facet który w czasach naszej szkoły a chodziliśmy do jednej klasy ciągle mi dogryzał, prowokował, robił głupie uwagi i ośmieszał kiedy tylko mógł? W czasach szkoły był nieco szczuplejszy ode mnie, lepiej grał w piłkę itp. Jak widziałem go przelotnie rok temu to na oko ważył dużo więcej niż ja a ja mam nieco wiecej niż 100 kg obecnie, do tego podwójny podbródek a małego to chyba tylko w lustrze był w stanie zobaczyć o ile mógł go jeszcze znaleźć pod zwałami tłuszczu. Podobno nadciśnienie, wódka pita wiadrami i pompka nie wytrzymała. Nie miał jeszcze czterdziestki. Mówią że ten sie śmieje co się śmieje ostatni...
Spoczywaj w pokoju "kolego" na najbliższe trzy jedynki nie zapomnę odlać się na twój grób
Spoczywaj w pokoju "kolego" na najbliższe trzy jedynki nie zapomnę odlać się na twój grób
polska
Ocena:
18
(62)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Widzę, że poprzednia historia bardzo wam się spodobała, dostałem dużo miłych komentarzy (za które dziękuję), więc postanowiłem kontynuować i zrobić z tego serię.
Retrospekcje z dzieciństwa #2
Temat: wybuchowe zabawy
W latach 90 jedną z najlepszych zabawek ówczesnej dzieciarni były petardy. Kupowało się je na kościelnych odpustach. Były wtedy normalne czasy, więc nikt nie wypytywał o dowód osobisty i nikt nie czepiał się sprzedawców, że sprzedają niepełnoletnim. Tak też gdy tylko był odpust, to zbroiliśmy się jak Talibowie i ruszaliśmy na poligon, testować nowe zabawki. Naszym poligonem była cała dzielnica.
1. Fizyka twoim sprzymierzeńcem jest
Inauguracją sezonu strzeleckiego był tak zwany karabinek na środku osiedla. Plac obstawiony ze wszystkich stron blokami, tworzyło się więc echo, które zwielokrotniało każdy dźwięk. Szliśmy na środek tego placu, układaliśmy petardy w krąg i odpalaliśmy wszystkie naraz. Strzelały jak seria z karabinu. Sąsiedzi masowo wychodzili do okien i klęli na czym świat stoi, a my zwijaliśmy się ze śmiechu :D
2. Tramwaj zwany zasmradzaniem
Ciekawą petardą był tak zwany śmierdziuch. Była to kulka z lontem, która po odpaleniu nie wybuchała, tylko emitowała kolorowy dym o zapachu zbuków. Wrzucanie śmierdziuchów do sklepów było zabawne, ale szybko się nudziło. Wymyśliliśmy więc coś lepszego. Wrzucanie śmierdziuchów to tramwajów. No, ale nie na przystanku przez drzwi, bo to każdy głupi potrafi. Największą wirtuozerią było trafienie śmierdziuchem przez okno do wnętrza jadącego tramwaju.
3. Wojna!
Co się działo, gdy ekipa z petardami spotkała inną ekipę z petardami, z innego osiedla? Wiadomo - wojna! Chowaliśmy się za jakąś osłoną i obrzucaliśmy się nawzajem petardami, głównie piccolówkami, czyli takimi małymi, czarnymi, co robią małe, ale głośne bum. Tak się nawzajem bombardujemy, gdy ktoś z tamtej ekipy rzucił achtunga. Była to najmocniejsza możliwa do kupienia na odpuście petarda. Wyglądała jak piccolówka, tylko była kilkadziesiąt razy większa, dysponowała kilkadziesiąt razy większą mocą i miała namalowaną trupią czachę i wielki napis ACHTUNG. Nie mieliśmy achtungów, więc musieliśmy się wycofać. Uciekliśmy, odprowadzani salwami śmiechu tamtej ekipy. Wróciliśmy na odpust i za całe pozostałe pieniądze nakupowaliśmy achtungów, a były one drogie. Znaleźliśmy tamtą ekipę i tak jak oni nam rzucili jednego achtunga, my im rzuciliśmy kilka naraz. Teraz to oni uciekali, a my się śmialiśmy.
Retrospekcje z dzieciństwa #2
Temat: wybuchowe zabawy
W latach 90 jedną z najlepszych zabawek ówczesnej dzieciarni były petardy. Kupowało się je na kościelnych odpustach. Były wtedy normalne czasy, więc nikt nie wypytywał o dowód osobisty i nikt nie czepiał się sprzedawców, że sprzedają niepełnoletnim. Tak też gdy tylko był odpust, to zbroiliśmy się jak Talibowie i ruszaliśmy na poligon, testować nowe zabawki. Naszym poligonem była cała dzielnica.
1. Fizyka twoim sprzymierzeńcem jest
Inauguracją sezonu strzeleckiego był tak zwany karabinek na środku osiedla. Plac obstawiony ze wszystkich stron blokami, tworzyło się więc echo, które zwielokrotniało każdy dźwięk. Szliśmy na środek tego placu, układaliśmy petardy w krąg i odpalaliśmy wszystkie naraz. Strzelały jak seria z karabinu. Sąsiedzi masowo wychodzili do okien i klęli na czym świat stoi, a my zwijaliśmy się ze śmiechu :D
2. Tramwaj zwany zasmradzaniem
Ciekawą petardą był tak zwany śmierdziuch. Była to kulka z lontem, która po odpaleniu nie wybuchała, tylko emitowała kolorowy dym o zapachu zbuków. Wrzucanie śmierdziuchów do sklepów było zabawne, ale szybko się nudziło. Wymyśliliśmy więc coś lepszego. Wrzucanie śmierdziuchów to tramwajów. No, ale nie na przystanku przez drzwi, bo to każdy głupi potrafi. Największą wirtuozerią było trafienie śmierdziuchem przez okno do wnętrza jadącego tramwaju.
3. Wojna!
Co się działo, gdy ekipa z petardami spotkała inną ekipę z petardami, z innego osiedla? Wiadomo - wojna! Chowaliśmy się za jakąś osłoną i obrzucaliśmy się nawzajem petardami, głównie piccolówkami, czyli takimi małymi, czarnymi, co robią małe, ale głośne bum. Tak się nawzajem bombardujemy, gdy ktoś z tamtej ekipy rzucił achtunga. Była to najmocniejsza możliwa do kupienia na odpuście petarda. Wyglądała jak piccolówka, tylko była kilkadziesiąt razy większa, dysponowała kilkadziesiąt razy większą mocą i miała namalowaną trupią czachę i wielki napis ACHTUNG. Nie mieliśmy achtungów, więc musieliśmy się wycofać. Uciekliśmy, odprowadzani salwami śmiechu tamtej ekipy. Wróciliśmy na odpust i za całe pozostałe pieniądze nakupowaliśmy achtungów, a były one drogie. Znaleźliśmy tamtą ekipę i tak jak oni nam rzucili jednego achtunga, my im rzuciliśmy kilka naraz. Teraz to oni uciekali, a my się śmialiśmy.
petardy
Ocena:
36
(118)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Wstydzę się tego co odwaliłam w mojej pracy. I uprzedzając tutejszych detektywów - dodałam tę historię też na Anonimowe.pl, ale uznałam, że tu też się nadaje.
Zacznę od tego, że pracuję w środowisku mega patologicznym. Nie dość, że praca bardzo trudna (klienci to głównie patologia, alkoholicy, byli więźniowie itd.), to jeszcze szefostwo daje w kość. Tzn. wydają często polecenia, które uniemożliwiają normalną pracę. A najgorsi są w tym inni pracownicy. Mobbing jest na porządku dziennym. Nie radzę sobie z tym. I w tym wszystkim jest Małgorzata. Pracownica, która przyszła dosłownie miesiąc przede mną. Nie, ona nie jest wredna. Ona... Po prostu sobie radzi. Inny pracownik każe jej wykonać obowiązki spoza jej zakresu? Z uśmiechem odpowie, że niestety, ale na swoją pracę, a to nie należy do jej obowiązków. Kto inny zacznie z niej szydzić, że je jakieś dziwne gówno, a ona, że to hummus i ona lubi. Widziałam też wielokrotnie jak wychodzi pełna współczucia do ludzi i nagle zamienia się w stanowczą, gdy petent próbuje ją zastraszyć. Przełożony wydał jej głupie polecenie? Dostosowuje się. Długo by wymieniać. I wszystko z takim wewnętrznym spokojem. Tylko raz widziałam ją wściekłą, gdy ktoś próbował ją wrobić w sprawę tak poważną, że prokurator prowadził śledztwo. A ja jestem kłębkiem nerwów.
I po tym długim wstępie... Z zazdrości zaczęłam próbować ją rozsierdzić. Chodziłam za nią i wytykałam, że utyła, że jej obiad śmierdzi, że sobie nie radzi. Żenujące. A ona wszystko to zbywała ze stoickim spokojem. Wprost, bez ogródek mi odpowiadała "zgadza się", "na szczęście nie musisz tego jeść", "ja mam inne zdanie" lub "a jak byś rozwiązała ten problem?". I mimo, że przeprosiłam i przestałam to robić, to wciąż jest mi głupio. A tymczasem Małgosia złożyła wypowiedzenie. Mówi, że ja nie mam nic z tym wspólnego, ale ma dość tej pracy, a znalazła coś dużo lepszego i za lepsze pieniądze. Tylko starzy pracownicy, którzy po jej odcinaniu się nauczyli, że jej nie warto cisnąć, teraz znów zaczęli jej dokuczać i to dużo bardziej niż innym, bo "zdradziła ich i firmie, była nielojalna wobec firmy" itd. Ignorują ją, gdy przychodzi w sprawach służbowych, czynią wyrzuty.
Zacznę od tego, że pracuję w środowisku mega patologicznym. Nie dość, że praca bardzo trudna (klienci to głównie patologia, alkoholicy, byli więźniowie itd.), to jeszcze szefostwo daje w kość. Tzn. wydają często polecenia, które uniemożliwiają normalną pracę. A najgorsi są w tym inni pracownicy. Mobbing jest na porządku dziennym. Nie radzę sobie z tym. I w tym wszystkim jest Małgorzata. Pracownica, która przyszła dosłownie miesiąc przede mną. Nie, ona nie jest wredna. Ona... Po prostu sobie radzi. Inny pracownik każe jej wykonać obowiązki spoza jej zakresu? Z uśmiechem odpowie, że niestety, ale na swoją pracę, a to nie należy do jej obowiązków. Kto inny zacznie z niej szydzić, że je jakieś dziwne gówno, a ona, że to hummus i ona lubi. Widziałam też wielokrotnie jak wychodzi pełna współczucia do ludzi i nagle zamienia się w stanowczą, gdy petent próbuje ją zastraszyć. Przełożony wydał jej głupie polecenie? Dostosowuje się. Długo by wymieniać. I wszystko z takim wewnętrznym spokojem. Tylko raz widziałam ją wściekłą, gdy ktoś próbował ją wrobić w sprawę tak poważną, że prokurator prowadził śledztwo. A ja jestem kłębkiem nerwów.
I po tym długim wstępie... Z zazdrości zaczęłam próbować ją rozsierdzić. Chodziłam za nią i wytykałam, że utyła, że jej obiad śmierdzi, że sobie nie radzi. Żenujące. A ona wszystko to zbywała ze stoickim spokojem. Wprost, bez ogródek mi odpowiadała "zgadza się", "na szczęście nie musisz tego jeść", "ja mam inne zdanie" lub "a jak byś rozwiązała ten problem?". I mimo, że przeprosiłam i przestałam to robić, to wciąż jest mi głupio. A tymczasem Małgosia złożyła wypowiedzenie. Mówi, że ja nie mam nic z tym wspólnego, ale ma dość tej pracy, a znalazła coś dużo lepszego i za lepsze pieniądze. Tylko starzy pracownicy, którzy po jej odcinaniu się nauczyli, że jej nie warto cisnąć, teraz znów zaczęli jej dokuczać i to dużo bardziej niż innym, bo "zdradziła ich i firmie, była nielojalna wobec firmy" itd. Ignorują ją, gdy przychodzi w sprawach służbowych, czynią wyrzuty.
Praca
Ocena:
26
(58)
poczekalnia
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Piekielność znana z lotnisk.
Lot krajowy, planowany wylot 8:50.
Jest 9:50, a ja ciągle waruję pod bramką wraz z innymi pasażerami, bo oczywiście, że nikt nic nie wie. Przez godzinę czasu obsługa nie może ogarnąć żadnego komunikatu dla pasażerów: czy lot się wogóle odbędzie? jak duże będzie opóźnienie? Nawet głupiego "przepraszamy".
Więc tak stoimy i czekamy w nerwach i niepewności.
Lot krajowy, planowany wylot 8:50.
Jest 9:50, a ja ciągle waruję pod bramką wraz z innymi pasażerami, bo oczywiście, że nikt nic nie wie. Przez godzinę czasu obsługa nie może ogarnąć żadnego komunikatu dla pasażerów: czy lot się wogóle odbędzie? jak duże będzie opóźnienie? Nawet głupiego "przepraszamy".
Więc tak stoimy i czekamy w nerwach i niepewności.
Ocena:
28
(48)
poczekalnia
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dzisiejsza sytuacja z rejestracji do poradni laryngologicznej. Grupa kilku mężczyzn z dokumentami od lekarza medycyny pracy, stala przede mną w kolejce. Na pytanie od rejestratorów o adres odpowiedzi były natychmiastowe, problem pojawił się gdy byli pytania o kod pocztowy. Żaden z nich nie wiedział, każdy mieszkal w innej miejscowości. Dane te były potrzebne do weryfikacji ubezpieczenia. Najlepsze z tego wszystkiego było to, że większość tych panów była pod wpływem alkoholu. W mniejszym lub większym stopniu. Dwóch z nich minelam w pobliżu poradni
Pomorskie
Ocena:
20
(36)
poczekalnia
Skomentuj
(22)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Retrospekcje z dzieciństwa.
Temat: wk***wianie starych bab na dzielni.
1. Łańcuch i babcia-kłapcia
Przy wjeździe na jedną z odnóg osiedla był zawieszony między słupkami łańcuch, żeby obcy nie wjeżdżali i nie parkowali. Przechodząc raz tamtędy z kolegami, zaczęliśmy się bawić tym łańcuchem i nim kręcić. Wtem jedna z siedzących na pobliskiej ławce starych bab nakrzyczała na nas słowami:
- ZOSTAWCIE K***A TEN ŁAŃCUCH, WY JE**NE SKU****SYNY!!!
Na takie dictum mogliśmy zrobić tylko jedno... Odpowiedzieliśmy śmiechem i wyzwiskami, pokręciliśmy jeszcze trochę łańcuchem, nie zważając na krzyki raszpli, i poszliśmy. Nadaliśmy jej ksywkę "babcia-kłapcia", bo jak mówiła to tak śmiesznie kłapała dziobem. Baba siedziała na tej ławce całymi dniami, toteż przychodziliśmy tam przynajmniej raz dziennie. Kręciliśmy łańcuchem i wołaliśmy: BABCIA-KŁAPCIA! Ona z ryjem, a my w śmiech.
2. Wisienki, ale bynajmniej nie na torcie
Osiedle zostało zbudowane na terenie dawnych ogródków działkowych i między blokami rosło pełno drzew owocowych, będących pozostałością po tych działkach. Latem raczyliśmy się zerwanymi prosto z drzewami jabłkami, gruszkami, śliwkami, mirabelkami, wiśniami i czereśniami. Drzewa były zdziczałe, nie stanowiły niczyjej własności, więc nie robiliśmy nic złego. Któregoś dnia degustujemy sobie wiśnie, a tu z balkonu na parterze jakaś stara rura drze do nas morda:
- ZOSTAWCIE K***A TE WIŚNIE K***A!!!
- A co, twoje?! - pyta kolega.
- TAK, K***A, MOJE!!!
- Aha, to już oddajemy!
Zebraliśmy każdy po dwie pełne garście i poszła salwa w babę i jej balkon. Od tamtego czasu nie zapominaliśmy, by regularnie babę odwiedzić i obrzucać balkon wiśniami. Na początku celowaliśmy w okna, ale pomyśleliśmy, że okna to sobie łatwo umyje. Zaczęliśmy więc rzucać po ścianach obok okien. W oryginale ściany były białe, ale latem zawsze przybierały kolor wiśniowej czerwieni ;)
3. Gołębie i gryzienie psem
W innej części dzielnicy pewna stara baba miała hopla na punkcie gołębi. Przed jej oknem był mały placyk, na środku którego wystawiała w garnku żarcie dla tych latających szczurów. Zlatywały się tam całymi stadami, w efekcie czego placyk jak i cała okolica była permanentnie obejsrana. Któregoś dnia, gdy przechodziliśmy przez ów placyk, doszedł nas wściekły jazgot:
- NIE ŁAZIĆ MI TU K***A, BO MI K***A GOŁĘBIE K***A STRASZYCIE K***A!
Nasza odpowiedź była jasna, prosta i dostosowana do narzuconego poziomu. Babę obrzuciliśmy wyzwiskami, a garnek potraktował kolega z kopa. Baba na to:
- WYP****DALAĆ, SK****SYNY, BO WAS PSEM POGRYZĘ!!!
Po tym tekście - psem pogryzę - tarzaliśmy się ze śmiechu. Tę babę również odwiedzaliśmy regularnie i podobnie jak w przypadku "wiśniowej" podeszliśmy do sprawy inteligentnie. Samo kopanie garnka nic by nie dało, bo gołębie i tak zeżrą z ziemi. Dlatego też braliśmy garnek, wysypywaliśmy zawartość do kanału i odkładaliśmy pusty garnek na miejsce. Psem, na szczęście, nie zostaliśmy pogryzieni.
Zwróćcie uwagę, szanowni czytelnicy, że nigdy nie zaczepiliśmy nikogo sami z siebie. Stare baby same nas atakowały, wykazując się przy tym galopującym chamstwem i wulgarnością jak z rynsztoka.
Temat: wk***wianie starych bab na dzielni.
1. Łańcuch i babcia-kłapcia
Przy wjeździe na jedną z odnóg osiedla był zawieszony między słupkami łańcuch, żeby obcy nie wjeżdżali i nie parkowali. Przechodząc raz tamtędy z kolegami, zaczęliśmy się bawić tym łańcuchem i nim kręcić. Wtem jedna z siedzących na pobliskiej ławce starych bab nakrzyczała na nas słowami:
- ZOSTAWCIE K***A TEN ŁAŃCUCH, WY JE**NE SKU****SYNY!!!
Na takie dictum mogliśmy zrobić tylko jedno... Odpowiedzieliśmy śmiechem i wyzwiskami, pokręciliśmy jeszcze trochę łańcuchem, nie zważając na krzyki raszpli, i poszliśmy. Nadaliśmy jej ksywkę "babcia-kłapcia", bo jak mówiła to tak śmiesznie kłapała dziobem. Baba siedziała na tej ławce całymi dniami, toteż przychodziliśmy tam przynajmniej raz dziennie. Kręciliśmy łańcuchem i wołaliśmy: BABCIA-KŁAPCIA! Ona z ryjem, a my w śmiech.
2. Wisienki, ale bynajmniej nie na torcie
Osiedle zostało zbudowane na terenie dawnych ogródków działkowych i między blokami rosło pełno drzew owocowych, będących pozostałością po tych działkach. Latem raczyliśmy się zerwanymi prosto z drzewami jabłkami, gruszkami, śliwkami, mirabelkami, wiśniami i czereśniami. Drzewa były zdziczałe, nie stanowiły niczyjej własności, więc nie robiliśmy nic złego. Któregoś dnia degustujemy sobie wiśnie, a tu z balkonu na parterze jakaś stara rura drze do nas morda:
- ZOSTAWCIE K***A TE WIŚNIE K***A!!!
- A co, twoje?! - pyta kolega.
- TAK, K***A, MOJE!!!
- Aha, to już oddajemy!
Zebraliśmy każdy po dwie pełne garście i poszła salwa w babę i jej balkon. Od tamtego czasu nie zapominaliśmy, by regularnie babę odwiedzić i obrzucać balkon wiśniami. Na początku celowaliśmy w okna, ale pomyśleliśmy, że okna to sobie łatwo umyje. Zaczęliśmy więc rzucać po ścianach obok okien. W oryginale ściany były białe, ale latem zawsze przybierały kolor wiśniowej czerwieni ;)
3. Gołębie i gryzienie psem
W innej części dzielnicy pewna stara baba miała hopla na punkcie gołębi. Przed jej oknem był mały placyk, na środku którego wystawiała w garnku żarcie dla tych latających szczurów. Zlatywały się tam całymi stadami, w efekcie czego placyk jak i cała okolica była permanentnie obejsrana. Któregoś dnia, gdy przechodziliśmy przez ów placyk, doszedł nas wściekły jazgot:
- NIE ŁAZIĆ MI TU K***A, BO MI K***A GOŁĘBIE K***A STRASZYCIE K***A!
Nasza odpowiedź była jasna, prosta i dostosowana do narzuconego poziomu. Babę obrzuciliśmy wyzwiskami, a garnek potraktował kolega z kopa. Baba na to:
- WYP****DALAĆ, SK****SYNY, BO WAS PSEM POGRYZĘ!!!
Po tym tekście - psem pogryzę - tarzaliśmy się ze śmiechu. Tę babę również odwiedzaliśmy regularnie i podobnie jak w przypadku "wiśniowej" podeszliśmy do sprawy inteligentnie. Samo kopanie garnka nic by nie dało, bo gołębie i tak zeżrą z ziemi. Dlatego też braliśmy garnek, wysypywaliśmy zawartość do kanału i odkładaliśmy pusty garnek na miejsce. Psem, na szczęście, nie zostaliśmy pogryzieni.
Zwróćcie uwagę, szanowni czytelnicy, że nigdy nie zaczepiliśmy nikogo sami z siebie. Stare baby same nas atakowały, wykazując się przy tym galopującym chamstwem i wulgarnością jak z rynsztoka.
stare baby
Ocena:
72
(156)
poczekalnia
Skomentuj
(25)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ostatnio głośno o wykrytym przypadku błonicy u dziecka, przez social media przetoczyła się fala dyskusji o szczepieniach, szczepionkowcy i antyszczepionkowcy obrzucają się nawzajem inwektywami, no standard, znacie to. Ale ja z trochę innej perspektywy.
Mam znajomą, znajoma ma syna. Lekko upośledzony umysłowo, ale naprawdę lekko, jest nawet w stanie sam funkcjonować, tzn. będzie, bo na razie to jest w wieku nastoletnim. I ten syn począwszy od wieku 5-6 lat nie był już szczepiony. Na nic. I nie, znajoma nie jest "antyszczepem", po prostu dziecko jej często chorowało i przy którymś pobycie w szpitalu chłopak trafił na wredną, upierdliwą pielęgniarkę, która zrobiła mu zastrzyk w taki sposób, że od tamtej pory zestaw strzykawka + osoba w białym fartuchu to coś, przed czym należy protestować z całych sił, uciekać, wierzgać, krzyczeć, gryźć...
Znajoma żyje w ciągłym strachu. Ten większy o to, że chłopak zachoruje na coś, na co jak najbardziej jest szczepionka, no ale on jej nie przyjął. Nieco mniejszy o ewentualne konsekwencje finansowe, bo zdaje się, że sanepid może wystawić parę tysięcy mandatu za unikanie obowiązkowych szczepień. Z dzieckiem od dawna chodzi do lekarzy prywatnie (no dobra, nie prywatnie, ma fajny pakiet medyczny w pracy, obejmujący też dziecko), bo w rejonowej przychodni jej się parę lat temu zapytali, dlaczego dziecko nie szczepione - nie poszła tam więcej.
Rozmowy i przekonywania nic nie dają, bo o ile chłopak jest w stanie wiele rzeczy zrozumieć, tak na prośbę pójścia na szczepienie reaguje histerią, a nawet agresją. No przecież nie można go ogłuszyć i zaszczepić na wszystko, na co tylko się da...
Pointy nie będzie.
Mam znajomą, znajoma ma syna. Lekko upośledzony umysłowo, ale naprawdę lekko, jest nawet w stanie sam funkcjonować, tzn. będzie, bo na razie to jest w wieku nastoletnim. I ten syn począwszy od wieku 5-6 lat nie był już szczepiony. Na nic. I nie, znajoma nie jest "antyszczepem", po prostu dziecko jej często chorowało i przy którymś pobycie w szpitalu chłopak trafił na wredną, upierdliwą pielęgniarkę, która zrobiła mu zastrzyk w taki sposób, że od tamtej pory zestaw strzykawka + osoba w białym fartuchu to coś, przed czym należy protestować z całych sił, uciekać, wierzgać, krzyczeć, gryźć...
Znajoma żyje w ciągłym strachu. Ten większy o to, że chłopak zachoruje na coś, na co jak najbardziej jest szczepionka, no ale on jej nie przyjął. Nieco mniejszy o ewentualne konsekwencje finansowe, bo zdaje się, że sanepid może wystawić parę tysięcy mandatu za unikanie obowiązkowych szczepień. Z dzieckiem od dawna chodzi do lekarzy prywatnie (no dobra, nie prywatnie, ma fajny pakiet medyczny w pracy, obejmujący też dziecko), bo w rejonowej przychodni jej się parę lat temu zapytali, dlaczego dziecko nie szczepione - nie poszła tam więcej.
Rozmowy i przekonywania nic nie dają, bo o ile chłopak jest w stanie wiele rzeczy zrozumieć, tak na prośbę pójścia na szczepienie reaguje histerią, a nawet agresją. No przecież nie można go ogłuszyć i zaszczepić na wszystko, na co tylko się da...
Pointy nie będzie.
słuzba_zdrowia
Ocena:
8
(48)