Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Poczekalnia

Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia

#90678

przez ~Matkapsychopatka ·
| było | Do ulubionych
Kto tu jest piekielny? Bo ja już odchodzę od zmysłów i może faktycznie to ja!
W skrócie: mieszkam z mężem i dwójką dzieci (nastolatek i 4letnia dziołcha) w bloku. A nad nami samotna matka.
Ze wszystkimi sąsiadami się dogadujemy, rozmawiamy, jak coś komuś nie pasuje to dyskutujemy i wspólnie dochodzimy do rozwiązania problemu. Starszym sąsiadom wnosimy zakupy, innym podlewamy rośliny podczas ich nieobecności i jakoś to się kręci.
Nad nami mieszka kobieta, która sama wychowuje dziecko. Znaliśmy jej męża, który kilka lat temu po kolejnej awanturze się wyprowadził. Facet był fajny, spokojny, zaangażowany. Ale jej zawsze coś nie pasowało. Ledwo chłop wrócił z pracy do domu a jej krzyki było słychać na całej klatce. Także facet się spakował i widzieliśmy go tylko kilka razy jak próbował się z dzieckiem zobaczyć. Od tamtej pory mieszka tylko ona i dziecko.
I teraz do brzegu. Mój mąż dużo pracuje, ja z resztą też. Żeby pogodzić to z wychowywaniem dzieci to zdarza się, że któreś z nas pracuje w weekendy (oboje pracujemy zdalnie). Mój nastolatek chodzi już do szkoły, po szkole sam na zajęcia, odrabianie lekcji itd. Dużo czasu spędza na dworze, a w weekend albo szaleje ze znajomymi albo wyskoczy gdzieś z nami. Młoda chodzi do przedszkola a po przedszkolu raczej jesteśmy na dworze - chyba, że choroba albo oberwanie chmury. Deszcz nam nie straszny bo kalosze mamy i lubimy kałuże. Staramy się dzieciom zapewniać czas aktywnie, ale potrafią też się nudzić czy bawić same. W weekendy też idziemy na rower, rolki, do parku, czy cokolwiek. W domu zakaz biegania, rzucania, skakania. Można potańczyć, pośpiewać, klocki pobudować. Od biegania jest podwórko - pod nami mieszka rodzina z 3 dzieci i też mają podobne zasady, nigdy się nie skarżyli żeby nas było słychać.

Natomiast sąsiadka z góry non stop siedzi z dzieckiem w domu. Zawozi je do przedszkola, odbiera i tyle. Popołudnia w domu, całe weekendy siedzą w domu. Niezależnie od pogody. Dziecko jest już bardzo otyłe przez brak ruchu, w mieszkaniu sufit mi się trzęsie bo dziecko non stop biega od ściany do ściany i skacze. Dodatkowo tak jak matka, chodzi z pięty. Zbliża się koniec wakacji a oni nigdzie nie byli, całe dnie siedzą w domu, TV na full i bieganie od ściany do ściany. Już kilka lat temu proponowałam sąsiadce że wezmę jej dziecko na spacer, żeby dała znać. Proponowałam to też później. Zawsze "nie" i koniec. No OK, może nie lubi sąsiadów czy coś. Furtka była otwarta.

Tak jak wspominałam - pracujemy z domu, w weekendy też. Kiedy któreś z nas pracuje w weekend to drugie zabiera gdzieś dzieci. Choćby na plac zabaw niedaleko bloku. A u sąsiadki na górze tupanie od rana do nocy. Któregoś razu nie wytrzymałam i poszłam do niej na górę, żeby poprosić o nie skakanie. Sąsiadka zareagowała bardzo agresywnie, krzykiem, że może robić sobie co chce i nie obchodzi jej że coś mi przeszkadza. W sumie przez kilka lat byliśmy u niej 3 razy prosić o nie granie piłką w domu, nie skakanie przez cały dzień. Za każdym razem krzyk, agresja i wyzwiska że to ja jestem zła bo się czepiam. Wydaje mi się, że 3 prośby (!) w 6lat to chyba nie jest dużo...
Sama mam dzieci, w domu układają klocki, czasem coś spadnie, jak się chce czymś pochwalić to też potrafi przebić przez całą chałupę z wrzaskiem ale... To są pojedyncze sytuacje. Dzieci potrzebują podwórka, przyjaciół, socjalizacji. Wychodzę z dziećmi, mąż też. Kolegujemy się z ludźmi w bloku. A sąsiadka z góry izoluje (więzi!) to dziecko. Piękna pogoda była całe wakacje i nigdzie nie wyszły. Spacer robią tylko po lody do pobliskiej Żabki i 10 minut i są w domu. Szkoda mi tego dziecka - jest jak dzikus. Ani spaceru, ani placu zabaw, ani rolek, roweru - nic...

Coś z tym robić? Nic? Wydziwiam? Przesadzam? Ciężko wytrzymać w mieszkaniu, pracować czy odrabiać lekcje jak sufit się trzęsie jakby ktoś tam POGO urządzał.

Blok mieszkanie Leszno

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 41 (87)
poczekalnia

#90676

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Cześć,
zainspirowany ostatnim materiałem na kanale Youtubowym MotoPrawda, popełniam niniejszą wrzutę.
Od 2020 roku mówi się w mediach, że pieszy ma pierwszeństwo chyba we wszystkich sytuacjach powiązanych z przejściem dla pieszych - nawet samo znajdowanie się w jego pobliżu daje mu już pierwszeństwo.
Tymczasem przepisy (a konkretnie to art. 13 Ustawy Prawo o Ruchu Drogowym):
1. Pieszy wchodzący na jezdnię, drogę dla rowerów lub torowisko albo przechodzący przez te części drogi jest obowiązany zachować szczególną ostrożność oraz korzystać z przejścia dla pieszych.
1a. Pieszy znajdujący się na przejściu dla pieszych ma pierwszeństwo przed pojazdem. Pieszy wchodzący na przejście dla pieszych ma pierwszeństwo przed pojazdem, z wyłączeniem tramwaju.

W miastach zebra zaczyna się już na chodniku a nie jest tylko na ulicy. Czy po wejściu już na nią mam pierwszeństwo?
Nie, ponieważ przejście dla pieszych jest częścią jezdni. Cokolwiek poza nią nie ma tu znaczenia.
Czy stare baby gadające przy przejściu dla pieszych mają pierwszeństwo i powinieneś/powinnaś zatrzymać auto?
Nie.
Czy jeśli pieszy zatrzymał się i czeka przy przejściu dla pieszych czekając, aż ktoś go przepuści, to czy ma pierwszeństwo?
Nie.
Czy policja ma prawo wystawić mandat za nieustąpienie pierwszeństwa pieszemu w takiej sytuacji?
Tak, ale bez podstawy prawnej w sądzie przegrają.

Wpis dotyczy tylko prawa, pomijam aspekt tzw. kultury drogowej.
Dla zainteresowanych wspomniany materiał:

Prawo o Ruchu Drogowym

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 13 (53)
poczekalnia

#90671

przez ~Gosc03 ·
| było | Do ulubionych
Ktoś nasrał pod prysznicem na siłowni.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (56)
poczekalnia

#90635

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Porządkując maila znalazłam taką oto skargę do PKP (czasy jeszcze covidowe).

"Dzień dobry, 
dnia x podróżowałam pociągiem intercity relacji Aniołki-Piekiełko, wsiadłam na stacji Aniołki ok. godz. 17:48. Zajęłam miejsce X w wagonie Y, natomiast na miejscu Z siedziała kobieta, która co chwila dłubała w nosie, zębach lub zdrapywała pryszcze, oglądała swoje znaleziska i pstrykała nimi dookoła lub wycierała w siedzenia. Oczywiście bez maski. Moje uwagi nic nie wskórały.
Po godzinie, pomiędzy Pcimiem Górnym a Pcimiem Dolnym, ok. godz. 18:48, pojawił się konduktor celem kontroli biletów, sprawdził owej pani bilet w żaden sposób nie komentując jej braku maseczki.
W tym momencie wywiązał się pomiędzy mną a nim mniej więcej taki dialog
B- Proszę wymóc na tamtej pani założenie maseczki.
K- Której pani?
B- Tej, której przed chwilą sprawdził pan bilet, tylko jedna pani w zasięgu mojego wzroku nie ma maski.
K- Poproszę bilet.
B- Nie, to ja poproszę najpierw o reakcję.
K- Ale najpierw poproszę pani bilet. (od kiedy wykonywanie obowiązków slużbowych jest uwarunkowane posiadaniem biletu przez pasażera zwracającego uwagę?)
B- Poza tym pani dłubie w nosie, zębach i pryszczach na zmianę i pstryka tym, co wygrzebała wkoło siebie. A mamy 4 falę pandemii.
K- To trzeba było jej zwrócić uwagę!
B- Robię to, odkąd wsiadłam.
W tym momencie państwa pracownik powiedział coś kobiecie, ona się zaśmiała, maski nie założyła, pracownik poszedł dalej. Przywołalam go ponownie, oczekując wyegzekwowania zasad obowiązujących w pociągu, pan stwierdził, że "później" i oddalił się.
Uprzedzając argument o ewentualnym nakazaniu pasażerce opuszczenia pociągu na następnej stacji- kobieta wysiadła kilka stacji dalej, ale pracownik nie pojawił się, by tego dopilnować, przeszedł pomiędzy siedzeniami dopiero jakieś 20 minut później.
Jest to jawne zaniechanie obowiązków służbowych."

Odpowiedź była standardowa, że przyjrzą się sprawie.
Natomiast dłubanie w nosie i wycieranie tego w siedzenie widzę w tramwajach nagminnie, niczego ludzi ten covid nie nauczył.

pkp skarga covid dłubanie w nosie

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (56)
poczekalnia

#90552

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Naszło Mnie dziś to opiszę kilka historii z poprzednich prac.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opisałem wcześniej kolegę z którym przyszło Mi pracować większą część czasu. Te jedną historię jednak opiszę osobno.
Pewnego dnia pracowałem z w/w i drugim kolegą we trójkę. Ujęliśmy parę jadącą bez biletów. Pan ma dokumenty a Pani nie, nie mają pieniędzy bo kupili telefony przed chwilą więc nie mogą opłacić na miejscu. W tej sytuacji ponieważ Państwo nie są polskimi obywatelami musimy wezwać Straż Graniczną na przystanek końcowy a Pani musi tam jechać z Nami (Prawo Przewozowe art. 33a ust. 7) Uprosili nas, że Pan zostanie wypisany i wysiądzie a Pani pojedzie na końcowy (drugi koniec miasta) z nami i Pan dojedzie taksówką i doniesie pieniądze na końcowy. Ostrzegliśmy, że jeśli dojedziemy na pętlę i Pana nie będzie po 10 minutach to Straż Graniczna ma posterunek niedaleko pętli więc będą szybko. Pan się zgodził. W tzw. międzyczasie skontrolowałem pasażerów którzy dosiedli w trakcie naszej podróży a w/w kolega usiadł na jednym z siedzeń bo nie potrzeba nas aż 3 do pilnowania jednej pasażerki. Gdy zbliżaliśmy się do końca podróży w tramwaju poza nami były tylko dwie pasażerki z przodu pojazdu.
[Ja]: X pójdź zrobić przód. - X spojrzał do przodu i mówi z uśmiechem
[X]: Po co? – po czym spowrotem począł wgapiać się w telefon ( zapomniałem dodać, że kolega momentami świata poza telefonem nie widział)
Jedna pasażerka wysiadła a miałem przeczucie, że tylko dlatego, że domyśliła się o co chodzi. Gdy tramwaj ruszył ponownie poszedłem na przód a mijając kolegę powiedziałem mu tylko
[J]: Poco to się judoczki na macie
Pasażerka która została w pojeździe faktycznie nie miała biletu, co więcej sama stwierdziła, że zapłaci na miejscu. X miał później do mnie może nie pretensje wprost, ale między wierszami szło wyczytać, że nie był zadowolony, że złapałem kolejną osobę a w dodatku taką która płaciła na miejscu sama z siebie. Gdy złapałem kolejną osobę w żartach powiedział, że jak jeszcze kogoś dzisiaj złapię to on idzie do domu. Niestety nie spełnił obietnicy.

komunikacja_miejska kontrola biletów

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 15 (45)
poczekalnia

#90551

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Naszło Mnie dziś to opiszę kilka historii z poprzednich prac.
Przez jakiś czas pracowałem jako kanar (pewnie posypią się minusy, ale trudno) i dziś właśnie z tego okresu historia.
Opiszę kolegę z poprzedniej historii. Wbrew temu co tu napiszę, chłopak inteligentny tylko zawód źle wybrał i według mnie zbłądził przy swojej edukacji bo ma dużą wiedze i zainteresowania w konkretnej dziedzinie i zrobiłby w niej karierę, ale nie poszedł się kształcić w tym kierunku.
Kolega ten był znany w firmie ze swoich słabych wyników co było spowodowane tym, że zazwyczaj pracował w parze z kontrolerem który miał trochę mocno wywalone w jakość swojej pracy i w związku z tym jak ktoś ich widział to wiedział, że to kanary i, że trzeba skasować bilet lub nie wsiadać. Miał też opinię osoby która nie zna przepisów i nie wie jak wykonywać tę pracę. Myślałem, że to tylko gadanie i ci co tak mówili uważali, się za lepszych. Pracowałem z nim przez większość swojej kariery w tym zawodzie i niestety przekonałem się, że jednak mieli rację. Ów kolega pracował wtedy już około roku a ja nieco ponad miesiąc więc:
- Powinien był znać mniej więcej odległości między przystankami na głównych trasach żeby nie zaczynać kontroli gdy odległość między przystankami to niecała minuta i nie ma żadnych świateł po drodze, niestety nie wiedział tego co niejednokrotnie kończyło się tym, że chwilę po zablokowaniu kasowników pojazd docierał do przystanku gdzie ewentualni gapowicze uciekali a nowi pasażerowie nie mieli możliwości skasować biletów bo przecież zablokowane kasowniki.
- Powinien był znać wysokość opłat dodatkowych za brak biletu, brak dokumentu uprawniającego do ulgi etc. obowiązujących w naszym mieście, w końcu ma kontrolować i karać osoby które ich nie mają. Gdy został przez kogoś z nas w trakcie przerwy zapytany o wysokość jednej z tych opłat odpowiedział, że nie wie. Wywołało to chichot grupy kontrolerów, ale kolega dodał z rozbrajającą szczerością, że nie musi tego wiedzieć. Albowiem kwity wypisujemy w telefonie i drukujemy je w formie paragonów i jak wybiera się opcję za co kara to kwota sama wyskakuje. Salwa śmiechu która wtedy poszła, była słyszalna z daleka. Najlepsze jest to, że niecałą godzinę później trafił na pasażerkę którą musiał ukarać właśnie tą opłatą.
- Każda para/ trójka która razem danego dnia jeździ musi prowadzić ewidencję danego dnia, przynajmniej jedna osoba z tejże prowadzi ją szczegółowo czyli w wydrukowanej tabelce wpisuje chronologicznie, zgodnie z odbiciami na „biletach”: godzina 12:00 linia 1 przystanek Piekielna i podpiąć do tego te „bilety” kasowane w pojazdach, pozostali tylko podpinają do swoich te „bilety”. Proste co nie? Wystarczy na każdym świstku nabazgrać długopisem nr linii i przystanek gdzie się wsiada bo nr pojazdu jest drukowany przez kasownik. Kolega tego nie umiał i miał zakaz prowadzeni ewidencji bo po prostu nie miało to sensu.

komunikacja_miejska kontrola biletów

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (36)
poczekalnia

#90509

przez ~Annysza ·
| było | Do ulubionych
Nie rozumiem czemu ludzie rozpaczają po śmierci wspinaczy wysokogórskich, kosmonautów czy nurków ( i tym podobnych poszukiwaczy przygód). Przecież Ci ludzie idą/lecą/nurkują z własnej woli, wiedzą jakie są zagrożenia, jakie podejmują ryzyko. To tylko ich wybór.
Powinno się żałować strażaków, policjantów czy ratowników, którzy tracą życie na służbie ratując innych, a nie lekkomyślnych ludzi, którzy tracą życie na własne życzenie. Tak samo nie żałuję ludzi, którzy tracą życie w wypadkach pod wpływem używek, to też na ich własne życzenie, choć tu w grę wchodzi poniekąd chroba, ale można się leczyć.
Jasne, śmierć może spotkać nas w każdej chwili, ale czy kurczę musimy jej to ułatwiać? Po co pchać się tam gdzie już wielu poległo, jeśli nie próbujemy w ten sposób zrobić czegoś dobrego? Przecież to oczywiste proszenie się o śmierć. To oczywiste, że ci ludzie robią to tylko dla poklasku i kasy, ale to już ich decyzja czy wolą życie, czy sławę i kasę.

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (143)
poczekalnia

#90396

przez ~Liczeniekalorii ·
| było | Do ulubionych
Na wstępie. Mam 165, ważę obecnie 57,5 kg. Dlaczego o tym wspominam? Bo dostałam obsesji na punkcie mojej wagi. Zwykle ważyłam ok. 54 kg w okresie wiosna-jesień. Zimą przymierzałam do 56 kg.

Wszystko zaczęło się na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się od niewinnego komentarza podczas kolacji wigilijnej, gdzie ciocia rzuciła, że chyba mi się trochę przybrało, bo zrobił mi się wałeczek nad stanikiem. Potem komentarz powtórzyła teściowa. Że przybrało mi się na wadze i wyglądam w końcu zdrowiej.

Zwaliłam to na duże ilości jedzenia, które pochłania się w tym okresie i gdy wróciłam do domu, nie chciałam wchodzić na wagę. Potem jednak zobaczyłam w lustrze, że obrosłam w tłuszczyk na brzuchu i w ramionach.
Weszłam na wagę i zobaczyłam 60,3 kg. Załamałam się. Mój narzeczony powiedział, że wyglądam normalnie, ale jak chce to możemy przejść na dietę.

Zaczęłam więc pilnować kalorii. 1200 kcal to był mój limit dzienny, który miał mi pomóc wrócić do wagi. Pierwszy kilogram zszedł. I nie chciało pójść dalej.

1200 kcal i ćwiczenia trzy razy w tygodniu. Spalane minimum 400 kcal. 58,5 i stanęło.

Zaczęłam wchodzić na wagę codziennie. Potem rano i wieczorem. To że zjadłam coś ponad 1200 kcal sprawiało, że następnego dnia robiłam ćwiczenia tak długo, aż spaliłam naddatek.

A waga ani drgnęła. Stwierdziłam, że pewnie jeszcze za dużo jem. Albo niezbyt zdrowo. Zaczęłam jeść mniej mięsa, więcej warzyw.

I nadal nic. Zaczęłam mieć obsesję na tym punkcie. W swoim mniemaniu musiałam zrzucić jeszcze 4 kg do maja. Dodatkowo takie rzucane niby to luzem komentarze od wspomnianej ciotki czy kuzyna, że zawsze taki chudzielec był ze mnie, a teraz w końcu mam kilka kilo więcej i dobrze wyglądam.

W kwietniu zaczęłam się źle czuć. Okazało się, że mam covid. Po nim poszłam na badania krwi i wyszła mi anemia.

Mój narzeczony się zdenerwował. Zapisał mnie do dietetyka, skoro miałam się na punkcie wagi schizowac.

Dietytyk na dzień dobry zaważyła mnie i obmierzyła. Sprawdziła wagę i wyszło, że mam poziom tkanki tłuszczowej na poziomie 26%. A z moim trybem diety i sportu, nie schudłabym, bo tłuszcz spaliłam, ale rozbudowałam mięśnie, których wcześniej nie miałam aż tyle. A ograniczenie kalorii sprawiało, że wpadałam w błędne koło - jem mniej, spałam dużo, ogranizm musiał sobie coś odłożyć.

Jedyne zalecenie jakie od niej dostałam, to dieta, która zapewni mi odpowiednie makro. Nic więcej. Powiedziała, że wyglądam bardzo dobrze i na moim miejscu nic by nie robiła.

I ulżyło mi. Po tej wizycie wręcz się popłakałam. Narzeczony zainterweniował w dobrym momencie, a ja głupia, zamiast go słuchać, że wyglądam okej, widziałam tylko cyferki na wadze. Przez głupie gadanie miałam zaburzony obraz siebie. Nie miałam gigantycznej nadwagi. Ba, BMI nadal było w normie. A czułam się po tych komentarzach jak wieloryb.

Jedyne co mi po tej historii zostało, to ochota na ćwiczenia w zwiększonej liczbie.

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 28 (74)
poczekalnia

#90371

przez ~niemogejarac ·
| było | Do ulubionych
Kojarzycie taki dowcip?

Przychodzi facet do lekarza i mówi:
- Boli mnie jak tu naciskam.
- To proszę nie naciskać. Następny!

Okazuje się, że to nie dowcip, a rzeczywistość. Lubię, a właściwie lubiłem, zapalić sobie trawkę. Nie po 10 blantów dziennie, codziennie, tylko przy weekendzie ze znajomymi. Był to dla mnie substytut alkoholu, bo którym miałem fajną fazę, a na drugi dzień wstawałem rześki jak skowronek, bez kaca, bólu brzucha i innych uroków alkoholu.

Niestety jakiś czas temu mój organizm zaczął dziwnie reagować na marihuanę. Objawy takie jak bardzo przyśpieszone bicie serca i ogarniająca panika. Udałem się więc do lekarza, bo chciałem się dowiedzieć jaka jest tego przyczyna i ją wyeliminować.

Po przedstawieniu sytuacji, lekarz odpowiedział krótko:

- Przestać palić.

No super, bulwo!

- Chciałbym się dowiedzieć jakie zmiany zaszły w moim organizmie, że zaczął reagować inaczej niż dotychczas. Może mi pan jakieś badania dać?
- Nie trzeba żadnych badań, trzeba przestać palić.

Byłem u trzech lekarzy i wszyscy mówili to samo. Żaden nie skierował mnie na badania i nie próbował zgłębić tematu. Mnie to niepokoi, bo po pierwsze coś w moim organizmie się zmieniło i nie funkcjonuje tak jak powinno, a po drugie naprawdę lubiłem sobie zapalić.

Najgorsze, że to lekarze z prywatnej opieki medycznej, za którą płacę co miesiąc niemałe pieniądze.

lekarze

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (103)
poczekalnia

#90374

przez ~Katsuni ·
| było | Do ulubionych
Miałam bardzo dobrą koleżankę - dajmy na to Anię. Z Anią poznaliśmy się na studiach i trzymałyśmy się razem przez licencjat i magisterkę. Trzymały się z nami również 4 inne dziewczyny, ale po studiach każda poszła w swoją stronę i kontakt się poluźnił. Ja utrzymywałam bardzo luźny kontakt z Kasią oraz Basia, bo akurat do Basi miałam w miarę blisko z rodzinnej okolicy i zdarzyło nam się spotkać na kawę, gdy byłam w okolicy. Kasia wyjechała do Norwegii ale raz na ileś napiszę coś w odpowiedzi na jej relacje na Instagramie, czy życzenia urodzinowe/z innych okazji i z wzajemnością. Pogadalismy chwilę i tyle.

Ania pożaliła mi się, że nie ma kontaktu z nikim z naszej paczki. Przeżyła to bardzo, bo w jej ocenie, skoro kolegowałyśmy się we 4 na studiach, to nadal powinnyśmy mieć super kontakt po nich. Powiedziałam jej, że każdy ma teraz swoje życie, pracę i nikt nie przyjedzie specjalnie do naszego miasta, żeby posiedzieć z nami na piwku jak kiedyś.

Potem wyszło, że Basia bierze ślub. Ania oczekiwała, że dostanie na ten ślub zaproszenie, mimo że realnie nie rozmawiała z Basia od dłuższego czasu. Mi Basia tylko rzuciła, że będzie wychodziła za mąż więc pogratulowałam jej i życzyłam szczęścia.
Basia wrzuciła na Instagrama zdjęcia z wesela akurat w dzień, gdy widziałam się z Anią. Uznała to za bezczelne, że nie była zaproszona, a nasza inna koleżanka ze studiów tak. Zauważyłam,że one we dwie się przyjaźniły i nadal gdzieś wyjeżdżały razem, więc to chyba oczywiste, że była zaproszona. Ania uważała, że nie, bo nas Basia nie zaprosiła. Nie umiałam jej przetłumaczyć, że to że znamy się z jednego miejsca i kiedyś miałyśmy relacje, nie oznacza to, że będą one do końca życia.

Potem podobna historia wystąpiła z Kasią, z którą akurat przed ślubem udało mi się spotkać na kawę, gdyż sam ślub organizowała pod studencką miejscowością. Ania nie była wtedy zaknteresowana, bo musiałaby dojechać. Ja wsiadłam w pociąg i z Kasią pogadałam, dostałam zaproszenie do kościoła, gdybym chciała przyjść, bo wesele planowano jedynkę w gronie najbliższych. Z zaproszenia do kościoła nie skorzystałam ze względów religijnych ale wysłałam jej kartkę ślubną.
Ania miała pretensje, że jej nie powiedziałam o zaproszeniu, bo gdyby ona wiedziała, że ja nie przyjdę, to ona by poszła i czuła się oszukana, że ja sama pojechałam na to spotkanie.

Poza tymi dziwnymi jazdami z Anią spędzi się czas całkiem miło, ale w ostatnim czasie zaczęła robić się coraz bardziej irytująca. Gdy opowiadałam jej, że zaczynam przechodzić na własną działaność i mega się z tego cieszę, odpowiadała, że ona nie ma tyle szczęścia co ja i musi pracować za najniższą krajową. Już kilka razy poruszaliśmy temat jej pracy, gdzie stwierdzała, że jest słabo wynagradzana, a szef jej nie szanuje, ale jednocześnie nie chciała pracy zmienić. Gdy powiedziałam jej, że się zaręczyłam, ucięła temat i nawet mi nie pogratulowała. W końcu zwyczajnie odechciało mi się z nią spotykać, tym bardziej że cały czas ja musiałam do niej pisać czy się widzimy, a zamiast normalnej rozmowy, dostawałam jej żale z życia i to już o wszystko (o pracę, o mieszkanie, o rodziców, o znajomych, o kolejne randki i że umrze w samotności, o to że kupiła buty za 400 zł i o to ~wstaw dowolny powód ~). Ze spotkań z nią zamiast z czystą głową, wychodziłam zmęczona.

Podjęłam decyzję, że już więcej sam do niej nie napiszę. Złożyłam jej tylko życzenia urodzinowe i czekałam czy coś zaproponuje. Nic takiego nie nastąpiło. Jej jedyną interakcja ze mną były serduszka pod relacjami na insta (których to relacji nie wrzucam tak dużo). I tak czekałam miesiąc, dwa, trzy. Aż minęło jakieś 8 miesięcy.

W międzyczasie padła decyzja o ślubie. Stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy wesela na 300 osób, a zadowoli nas mała skromna uroczystość, która przyspieszyliśmy że względu na wiek dziadka (l. 84) oraz jego problemy zdrowotne, a chcieliśmy aby był z nami w tym dniu. Także ostatecznie mieliśmy zaplanowaną uroczystość w urzędzie stanu cywilnego oraz kolację z mini imprezka na 35 osób. Raz wrzuciłam zdjęcie na relacje, że jestem w trakcie wybierania sukni ślubnej z mamą i kuzynką. No i o moim istnieniu przypomniała sobie Ania. Dostałam wiadomość: "Już czekam na moje zaproszenie, daj znać to się umówimy na jego wręczenie i winko ;) "

Odpisałam jej, że nie zapraszamy znajomych, a jedynie rodzinę i przyjaciół, więc przykro mi, ale nie dostanie zaproszenia. Kto miał dostać zaproszenie już je dostał.

Następna wiadomość to było suche "OK." i uznałam temat za zakończony. Jednak Ania dopiero zbierała siły. Wieczorem dostam serię wiadomości, gdzie według niej:
- jestem winna temu, że nasza przyjaźń się rozpadła (nigdy nie odczuwałam tej relacji jako przyjaźni, bo przyjaciółki mam dwie i skoczymy za sobą w ogień i to sprawdziliśmy w praktyce),
- nie interesowałam się jej życiem, tylko sama jestem karierowiczka nastawioną na sukces i pouczałam ją odnośnie jej życia i pracy, z której jest zadowolona (nie wiem co innego miałam odpowiedzieć na jej żale o słabą pensje, duży zakres obowiązków i komentarze z podtekstem seksualnym jej szefa, niż porada aby uciekała z tej firmy)
-celowo przestałam z nią rozmawiać, żeby zaoszczędzić na ślubie,
-nigdy nie zrozumiałam jej problemów,
Oraz wisienka na torcie: uważam się za lepsza od innych, bo jeżdżę drogim samochodem i odkąd go mam nie zadaje się z plebsem. Dla ciekawych ten drogi samochód do kia ceed w leasingu, więc nie moja ;)

Odpisałam, że przykro mi, że tak uważa i ma takie spojrzenie na naszą relację, bo ja dawałam z siebie wszystko aby nasz kontakt utrzymać. Podziękowałam jej za te lata i na kolejne oskarżycielskie wiadomości już nie odpisałam.

Jest mi trochę smutno, bo mam wrażenie, że ona strasznie się pogubiła i z mega pozytywnej osoby, zaczęła robić się zgorzkniała i z pretensja do świata. A pomocy nie chce.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (24)