Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jako 18 latka pojechalam ze znajomymi do Krakowa. Lazimy sobie po miescie i podchodzi do nas jakis menel:
- Panie, moglbym w morde dac, ale prosze ladnie: dacie zlotowke na zupe?
Dzentelmen...
- Panie, moglbym w morde dac, ale prosze ladnie: dacie zlotowke na zupe?
Dzentelmen...
Krakow
Ocena:
24
(44)
poczekalnia
Skomentuj
(22)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Jak jeszcze raz przeczytam "ja się dostosuję" to wezmę siekierę i zacznę jej używać... Na ludziach...
Dobra, już wyjaśniam czemu to niewinne i obiektywnie całkiem rozsądne sformułowanie przyprawia mnie o ataki wścieklizny (może powinnam się zaszczepić?). Otóż jest sobie na jednym z komunikatorów grupa, całkiem liczna, ale powiedzmy że osób decyzyjnych jest w niej ok. 50. Oczywiście najważniejszą osobą jest administratorka grupy, ona podejmuje większość decyzji w kwestiach, które są istotą grupy, ale oprócz opcji "o tym ja decyduję" jest również opcja "o tym wy zadecydujcie".
Dodam że ta decyzja to prosty wybór jednej z dwóch możliwości - tak albo nie. Chcemy albo nie chcemy, prościej się nie da. I co się dzieje, gdy dochodzi do głosowania i ewentualnej dyskusji? Dwa (czasem trzy) głosy na TAK. Podobna ilość na NIE. Kilkanaście wypowiedzi typu "ja się dostosuję". Reszta cisza w eterze.
A ja grzecznie pytam - DO CZEGO do cholery chcecie się dostosować??? Bo nic nie ustalono, nie podjęto żadnej decyzji. Po ostatniej akcji na wpół wkurzona, na wpół zrezygnowana napisałam na priv do administratorki, żeby w takich kwestiach zrobiła prostą ankietę online z opcją odpowiedzi TAK/NIE, oczywiście z wynikami widocznymi tylko dla niej. Bo nie wiem, może publiczne wyrażenie swojego zdania to dla wielu problem.
I w związku z tym pytanie, jak najbardziej poważne - serio to jakiś problem zadeklarować się "tak, chcę" bądź "nie chcę, nie odpowiada mi to"? Nie są to jakieś poważne życiowe wybory, grupa dotyczy naszych dzieci, nie nas, w sumie tylko dlatego one nie mają prawa głosu, że wiąże się to z kwestiami finansowymi. Naprawdę najlepszą opcją jest wybór "nie mam własnego zdania, pójdę jak ten baran za stadem, co zadecyduje większość, tak przytaknę"?
Żeby nie było - szanuję zdanie większości i jeśli wybrano by coś, co mi nie odpowiada, no to trudno, od tego jest głosowanie. Ale na kolejny tekst "ja się dostosuję" to mi się nie tyle scyzoryk, co raczej maczeta czy miecz samurajski w kieszeni otwiera...
Dobra, już wyjaśniam czemu to niewinne i obiektywnie całkiem rozsądne sformułowanie przyprawia mnie o ataki wścieklizny (może powinnam się zaszczepić?). Otóż jest sobie na jednym z komunikatorów grupa, całkiem liczna, ale powiedzmy że osób decyzyjnych jest w niej ok. 50. Oczywiście najważniejszą osobą jest administratorka grupy, ona podejmuje większość decyzji w kwestiach, które są istotą grupy, ale oprócz opcji "o tym ja decyduję" jest również opcja "o tym wy zadecydujcie".
Dodam że ta decyzja to prosty wybór jednej z dwóch możliwości - tak albo nie. Chcemy albo nie chcemy, prościej się nie da. I co się dzieje, gdy dochodzi do głosowania i ewentualnej dyskusji? Dwa (czasem trzy) głosy na TAK. Podobna ilość na NIE. Kilkanaście wypowiedzi typu "ja się dostosuję". Reszta cisza w eterze.
A ja grzecznie pytam - DO CZEGO do cholery chcecie się dostosować??? Bo nic nie ustalono, nie podjęto żadnej decyzji. Po ostatniej akcji na wpół wkurzona, na wpół zrezygnowana napisałam na priv do administratorki, żeby w takich kwestiach zrobiła prostą ankietę online z opcją odpowiedzi TAK/NIE, oczywiście z wynikami widocznymi tylko dla niej. Bo nie wiem, może publiczne wyrażenie swojego zdania to dla wielu problem.
I w związku z tym pytanie, jak najbardziej poważne - serio to jakiś problem zadeklarować się "tak, chcę" bądź "nie chcę, nie odpowiada mi to"? Nie są to jakieś poważne życiowe wybory, grupa dotyczy naszych dzieci, nie nas, w sumie tylko dlatego one nie mają prawa głosu, że wiąże się to z kwestiami finansowymi. Naprawdę najlepszą opcją jest wybór "nie mam własnego zdania, pójdę jak ten baran za stadem, co zadecyduje większość, tak przytaknę"?
Żeby nie było - szanuję zdanie większości i jeśli wybrano by coś, co mi nie odpowiada, no to trudno, od tego jest głosowanie. Ale na kolejny tekst "ja się dostosuję" to mi się nie tyle scyzoryk, co raczej maczeta czy miecz samurajski w kieszeni otwiera...
grupy
Ocena:
15
(49)
poczekalnia
Skomentuj
(27)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nie robię już w kontroli, ale w BOK. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, że gro osób z UKR ma lewe dokumenty.
Pracuje u nas dajmy na to Marek. Chłopak dorabia, bo kredyt. Ale jego główną pracą jest coś dokumentami. Dlatego w 2 sek wyczuwa że coś jest nie tak. Kiedyś mi wyjaśniał o jakie detale chodzi, ale o cenę maszyn do wykonania i kosztu produktu. Chodziło o chyba paszport. Produkt 99% do oryginału potrzebuje tego, tego ... Koszt podróbki 20.000€ zbliżony ale bez niuansów 2000€. I to wychwytują, plus bazy danych.
Złapał Saszkę jadącego beż biletu. Saszka daje dokument i wg niego fałszywy. Dalej policja sprawdzenie i Saszka to nie Saszka a Ivan. Sprawy poszły i Ivan wraca na ojczyznę . Ale przychodzi na skargę Masza.
Kontroler pozbawił ją dochodu w postaci Ivana i chce odszkodowania bo jest ofiara wojny.
Nawet prezes firmy i podobno prezydent miasta z tego się śmieją
Pracuje u nas dajmy na to Marek. Chłopak dorabia, bo kredyt. Ale jego główną pracą jest coś dokumentami. Dlatego w 2 sek wyczuwa że coś jest nie tak. Kiedyś mi wyjaśniał o jakie detale chodzi, ale o cenę maszyn do wykonania i kosztu produktu. Chodziło o chyba paszport. Produkt 99% do oryginału potrzebuje tego, tego ... Koszt podróbki 20.000€ zbliżony ale bez niuansów 2000€. I to wychwytują, plus bazy danych.
Złapał Saszkę jadącego beż biletu. Saszka daje dokument i wg niego fałszywy. Dalej policja sprawdzenie i Saszka to nie Saszka a Ivan. Sprawy poszły i Ivan wraca na ojczyznę . Ale przychodzi na skargę Masza.
Kontroler pozbawił ją dochodu w postaci Ivana i chce odszkodowania bo jest ofiara wojny.
Nawet prezes firmy i podobno prezydent miasta z tego się śmieją
Ukr
Ocena:
18
(82)
poczekalnia
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Już wcześniej pisałam dwie historie o przekwalifikowaniu na zawód cukiernika, kursach, patologiach rynku pracy, patologiach w pracy na cukierniach i wszechobecnym mobbingu.
Czas mijał lata minęły, wylądowałam w firmie bliżej miejsca zamieszkania. Już całkiem wypalona zawodem cukiernika tak sobie chodzę do pracy robię swoje i wracam. Nie robimy tam cudów, zwykła piekarnia, a słodkie rzeczy to tylko mały dodatek, żadnych tortów, słodkich rolad, ptysi, eklerów. Od jakiś sernik makowiec i drożdżówki. Wszystko pieczone z prochu, masy z wiaderka, drożdżowe na margarynie, kruche również. Szajs i tyle. Nie takie cukiernictwo chciałam wykonywać. Wczoraj poszłam na kurs z ciasta drożdżowego, myślałam, że może jak na każdym innym kursie poza wiedzą wrócą mi chęci i motywacja. Poznałam ludzi, patrzyłam i słuchałam jak opowiadają co robią. Każdy uśmiechnięty z pomysłem i planem. Poczułam, jak daleko motywacja i chęci są ode mnie. Wiedziałam, że to, czego się uczymy jest cudowne, pachnące prawdziwe i ta potworna bezsilność w stosunku do możliwości wprowadzenia tego w życie tam gdzie jestem. Chciałbym coś swojego, nie mam odwagi i pieniędzy, aby to zrobić. Cały czas oszczędzam, ale co to jest 20 czy 30tys w obliczu potrzeby kupienia sprzętu, wynajęcia lokalu, remontu i bieżących opłat. Nie jestem typem ryzykanta. Wszystko musi być z głową. Właśnie dziś, po tym kursie zrozumiałam, że marzenia nigdy się nie spełnią.
Czas mijał lata minęły, wylądowałam w firmie bliżej miejsca zamieszkania. Już całkiem wypalona zawodem cukiernika tak sobie chodzę do pracy robię swoje i wracam. Nie robimy tam cudów, zwykła piekarnia, a słodkie rzeczy to tylko mały dodatek, żadnych tortów, słodkich rolad, ptysi, eklerów. Od jakiś sernik makowiec i drożdżówki. Wszystko pieczone z prochu, masy z wiaderka, drożdżowe na margarynie, kruche również. Szajs i tyle. Nie takie cukiernictwo chciałam wykonywać. Wczoraj poszłam na kurs z ciasta drożdżowego, myślałam, że może jak na każdym innym kursie poza wiedzą wrócą mi chęci i motywacja. Poznałam ludzi, patrzyłam i słuchałam jak opowiadają co robią. Każdy uśmiechnięty z pomysłem i planem. Poczułam, jak daleko motywacja i chęci są ode mnie. Wiedziałam, że to, czego się uczymy jest cudowne, pachnące prawdziwe i ta potworna bezsilność w stosunku do możliwości wprowadzenia tego w życie tam gdzie jestem. Chciałbym coś swojego, nie mam odwagi i pieniędzy, aby to zrobić. Cały czas oszczędzam, ale co to jest 20 czy 30tys w obliczu potrzeby kupienia sprzętu, wynajęcia lokalu, remontu i bieżących opłat. Nie jestem typem ryzykanta. Wszystko musi być z głową. Właśnie dziś, po tym kursie zrozumiałam, że marzenia nigdy się nie spełnią.
polska miasto wojewódzkie
Ocena:
24
(56)
poczekalnia
Skomentuj
(6)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tak mnie ostatnio na czterodniowy weekend wywiało do Brukseli. Ostatnio byłem tam 30 lat temu, więc byłem ciekaw, co się zmieniło. A jednak sporo. Nie jestem w żadnym razie rasistą i ksenofobem, ale liczba nie-Europejczyków mnie nieco zadziwiła. Podobno, jak twierdzi nasza mieszkająca tam od 30 lat nasza znajoma (Hiszpanka) w tej chwili liczba Belgów mieszkająca w Brukseli to około 30-40% populacji miasta. Wracamy do domu ze spaceru spokojna dzielnica. Na skróty chcieliśmy przejść przez spory park. Ale się zmierzchało, więc dobra rada: nie wróćmy tą dużą ulicą, bo różnie może być. Na starówce lepiej mieć komórkę i dokumenty dokładnie pozapinane w kieszeniach. Niby policja pilnuje (i widać ich) ale... I wisienka na torcie: tydzień przed naszym przyjazdem banda gostków porwała z ulicy innego gostka. Stawiał się więc klamki poszły w ruch. Postrzelona została sąsiadka moich znajomych. W dniu naszego wyjazdu o poranku obudziły nas policyjne syreny i to, tak skromnie licząc chyba z osiem. Cóż się porobiło? Albo ktoś na sąsiedniej ulicy wybuchnął vana, a on się sfajczył, albo ktoś go podpalił, a on wybuchnął. Oczywiście spalenizna i smród, a znajomy moich gospodarzy trafił podtruty do szpitala. A to, proszę Państwa jest jedna z najspokojniejszych dzielnic tego pięknego miasta.
A teraz z zupełnie innej beczki. Modlin ma jeden terminal i cztery gejty. Charleroi ma dwa terminale, a na T1 gejtów jest 29. Miejsca na obu terminalach jest mniej więcej tyle samo. Cóż mogę rzec - puszkowana sardynka na ten widok chętnie by wróciła do puszki.
A teraz z zupełnie innej beczki. Modlin ma jeden terminal i cztery gejty. Charleroi ma dwa terminale, a na T1 gejtów jest 29. Miejsca na obu terminalach jest mniej więcej tyle samo. Cóż mogę rzec - puszkowana sardynka na ten widok chętnie by wróciła do puszki.
Ocena:
30
(56)
poczekalnia
Skomentuj
(17)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Lata temu moi teściowie przeprowadzili się do domu rodzinnego teścia. Pozwolili wejść na głowę babce, matce teścia i tak się to ciągnie od lat. Babcia nie rozmawia normalnie, tylko rozkazuje wnukom, co trzeba zrobić kolo domu. I tak od 30 lat.
Babcia ma swój kawałek działki, teść zajął inny bliżej domu, gdzie posadził truskawki. Wokół jest trawnik. Któregoś dnia babcia przekopała część trawnika, poszerzając dzialeczke i sadząc tam ziemniaki. Teść nie odezwał się słowem.
Rok później ponownie babcia sadzi między truskawkami ziemniaki. Na kolejną wiosnę dosadzila jeszcze jakieś kwiatki.
Dzisiaj widzę, że połowy truskawek nie ma bo babcia zrobiła wykopki.
Jak powiedziałam, że na wiosnę chcę przejac tę działkę, jak w końcu babcia odpuści, teściowa zaczęła się śmiać, że przecież babcia będzie tam sadzić. Babcia ma 90 lat..
Babcia ma swój kawałek działki, teść zajął inny bliżej domu, gdzie posadził truskawki. Wokół jest trawnik. Któregoś dnia babcia przekopała część trawnika, poszerzając dzialeczke i sadząc tam ziemniaki. Teść nie odezwał się słowem.
Rok później ponownie babcia sadzi między truskawkami ziemniaki. Na kolejną wiosnę dosadzila jeszcze jakieś kwiatki.
Dzisiaj widzę, że połowy truskawek nie ma bo babcia zrobiła wykopki.
Jak powiedziałam, że na wiosnę chcę przejac tę działkę, jak w końcu babcia odpuści, teściowa zaczęła się śmiać, że przecież babcia będzie tam sadzić. Babcia ma 90 lat..
Działka koło domu
Ocena:
18
(60)
poczekalnia
Skomentuj
(32)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia, której nie da się krótko opowiedzieć. Napisana ku przestrodze, nie dla pozytywnych ocen. Jako przykład tego, że nie ważne jakie masz dowody, ilu masz świadków na prawdziwość swoich słów... Liczy się to co w co uwierzy internet....
Na olx trafiłam na ogłoszenie o możliwości adoptowania kota z sąsiedniego kraju, żeby ratować go przed wojną. Ponieważ jednego kota stamtąd już uratowałam (jest ze mną już 3 lata) długo się nie wahałam. Odpowiedziałam na ogłoszenie, wypełniłam ankietę adopcyjną i wpłaciłam zaliczkę przez rzutkę pl. Drugą ratę miałam uiścić później. Adopcja wiązała się z pokryciem kosztów szczepień, paszportu i transportu. itd. W sumie kilkaset złotych.
Zapewniono mnie, że kot jest bardzo wrażliwy i pozbawiony agresji.Prawda okazała się nieco inna. Kociak nie chciał jeść, ukrywał się w szafie przez 2 tyg. Niby normalne ze względu na stres. Jednak próba napojenia strzykawką zakończyła się pogryzieniem dwóch osób. Kociak dosłownie fruwał po pokoju. Byłam bezsilna. Szukałam pomocy u weterynarzy z dużym doświadczeniem. Zalecali klatkę kenelową i leki uspokajające. Niestety przez kociak wykorzystał dosłownie klika sekund uchylonych drzwi i uciekł. Nie mnie jednej i nie ostatniej to się przydarzyło. Oczywiście oda razu ze znajomymi zaczęliśmy poszukiwania. Niby nic takiego, jednak najgorsze dopiero nadeszło. W mgnieniu oka z cudownego i odpowiedzialnego opiekuna stałam się osobą podejrzewaną o maltretowane, sadyzm, sprzedaż a nawet uśmiercenie zwierzęcia.
Osoba, która pośredniczy w sprowadzaniu kotów, z którą miałam umowę adopcyjną rozpętała hejt na grupie i na FB. Oskarżały mnie również "pseudo wolontariuszki" z kraju pochodzenia kota. Czuły się zupełnie bezkarne, bo polskie prawo ich nie dotyczy. Wprost zarzucano mi sprzedaż lub pozbawienie kota życia. Osoba, z którą miałam umowę, zaczęła do mnie nękać wiadomościami i telefonami. Zgonie z umową i radą znajomej prawniczki poinformowałam o ucieczce kota i poszukiwaniach. Panią zaś zablokowałam i złożyłam zawiadomienie na policji. Kilka dni później z pomocą sąsiadów i ogłoszeń kociak został odnaleziony. Jednak próby umieszczenia go w transporterze okazały się daremne. Skończyło się dotkliwym pogryzieniem i podrapaniem 2 osób. A w dalszej konsekwencji obserwacją w szpitalu zakaźnym i nieprzyjemnymi zastrzykami (4 w udo i 3 w ramię). Druga osoba miała uszkodzony nerw w dłoni w wyniku ugryzienia.
Na te informacje Pani od adopcji zareagowała stwierdzeniem "rzekome pogryzienie" i niezasadne szczepienia, bo kot był szczepiony na wściekliznę.
Kilka dni później (mój numer telefonu był udostępniany bez mojej zgody) skontaktowała się ze mną, oferując pomoc, osoba podająca za behawiorystkę. Jej pomysł wejścia do na noc do mieszkań sąsiadów,żeby wabić kota swoim zapachem był dla mnie nie do przyjęcia. Chciała również montować u sąsiadów kamerki internetowe. kot w tym czasie zaczął być widywany na balkonach sąsiadów. Zorganizowałam więc 5 klatek - pułapek, żeby je tam rozstawić. Niestety i tym razem się nie udało. Kiedy odmówiłam udostępnienia pani behawiorystce numerów telefonów do sąsiadów. Ta wezwała policję. Mundurowi spędzili na osiedlu 3h, sprawdzając pułapki u sąsiadów i wypytując o maltretowanie kota. Chociaż kota nie było u mnie fizycznie już 2 tyg. oskarżono mnie o jego maltretowanie i zarzucono bark współpracy w poszukiwaniach. Nie ma takiego obowiązku prawnego, że z kimkolwiek w tej kwestii mam współpracować. Zwłaszcza z obcą osobą, której nie znam. Ale Panowie byli innego zdania. Całe zajście było bardzo nieprzyjemne. Nie chciano słuchać moich wyjaśnień, od razu przyjęto wersję tej Pani za prawdziwą. Nie miało to nic wspólnego z obiektywnym wyjaśnieniem sprawy. Z góry uznano mnie za osobę winną. Następnego dnia, za radą prawniczki, udałam się na policję. Poprosiłam o wyjaśnienie powodów interwencji. Kazano mi złożyć pismo albo pozew cywilny. Jednak ja nie znając pełnych personaliów tej Pani zażądałam przyjęcia zgłoszenia teraz. Finalnie przyjęto je jako bezpodstawne wezwanie policji i oczywiście zaraz umorzono. Stwierdzono również, że przestępstwa nie było. A tym czasem na FB pojawiło sie kolejne ogłoszenie z moim adresem zamieszkania a nawet kodem pocztowym i zdjęciem budynku. Opisano też dokładnie mój balkon, dość charakterystyczny. Mimo, że numeru mieszkania nie podano, tego samego dnia zapukały do moich drzwi dwie mieszkanki osiedla. Znalezienie mnie nie było dużym problemem.
Ostatecznie kociaka znalazłam po kolejnym tygodniu, tym razem prosząc już o pomoc straż pożarną. Sama nie dała bym rady nie tylko ze względu na miejsce gdzie kot przebywał, ale też i jego usposobienie. Zdenerwowani starażacy pouczyli mnie, że dzikiego kota trzyma się w klatce. Trudno im się dziwić, mają ważniejsze sprawy na głowie. Na opowiadanie całej historii i tłumaczenia nie było czasu. Przyjęłam to pouczneie z pokorą gotowa zapłacić za interwencję.
Mimo, że prosiłam o odbiór kota nikt po niego nie miał czasu przyjechać. Ostatecznie przekazałam go osobie z domu tymczasowego wiedząc, że sam sobie z nim nie poradzę. Chciałam, żeby wrócił do właścicielki za granicę. Nigdy nie powinien trafić do adopcji, był z nią silnie związany. Jednak jak się okazało ona zamierzała go oddać kolejnym ludziom tu w Polsce. Chociaż na FB krążyły historie, że tęskni, cierpi, przeżywa dramat.
Chociaż kota od początku do końca szukałam sama z pomocą życzliwych osób czego innego dowiedziałam się wkrótce z FB. Okazało się, ze uruchomiono zbiórkę na leczenie kota, którego zmęczyła sadystka tj, ja.
Dowiedziałam się o zakupie kamery, żadna nie została nigdzie zainstalowana, próbie włączenia do poszukiwania dronów, codziennych przyjazdach wolontariuszek...
No i teraz trzeba za to wszystko zapłacić, zwrócić koszty dojazdów stąd zbiórka. Nawet zakupiono transporter, chociaż kot pojechał do weterynarza w moim.
Jednym słowem totalny szok, nijak nie mogę pojąć, że ludzie w te bajki wierzą. Jedyny prawdziwy koszt to pobyt kota dwa dni na kroplówkach, ale połowę tych kosztów chciałam z własnej woli ponieść.
Ostatecznie nie mam kota, straciłam wpłacone pieniądze plus inne koszty. Umowa zakłada,że kosztów się nie zwraca po rezygnacji z adopcji. Podpisałam ją więc przyjmuję jej konsekwencji. O wiele bardzie boli mnie fakt, że chcąc tylko pomóc wplątałam się w tę absurdalną historię i chyba na dobre wyleczyłam z pomocy.
Na szczęście pomogłam przy okazji innemu kociakowi. Przyjechała w transporcie 5 kotów do adopcji, razem z moim. Nie miał go kto odebrać przez 3 dni, bo pani z fundacji pojechała na wakacje. Nik się nim nie interesował, Pani nie wiedziała nawet jaki to kot. W te 3 dni znalazłam mu dom i nie musiała do tej fundacji trafić. On akurat był bardzo przyjazny i spokojny.
Opisuje tę historię wyłącznie ku przestrodze, nie chodzi mi o komentarze, popularność itp. Po prostu mnie samej trudno w to uwierzyć i każdej osobie, która tę historię zna bezpośrednio.
Złożyłam też skargę na zachowanie panów mundurowych, też bez skutku.
Pomimo tego, że osoba do której trafił teraz kociak, nieustannie mnie broniła i mówiła prawdę o moich staraniach i poszukiwaniach, nikt jej nie uwierzył. Podobnie jak nie wierzył kilku życzliwym osobom, które próbował pisać na ten temat prawdę. Udało się im na jeden dzień zablokować zrzutkę, ale następnego dnia znowu pojawiła się na Fb stronie.
Tym razem adoptuje kociaka z naszego schroniska, co powinnam była zrobić od początku.
Zadaję sobie tylko pytanie czy aby na pewno zawsze prawda sama się obroni.... trudno przewidzieć w co uwierzy internet, ale to już osobisty wybór każdego z nas.
Na olx trafiłam na ogłoszenie o możliwości adoptowania kota z sąsiedniego kraju, żeby ratować go przed wojną. Ponieważ jednego kota stamtąd już uratowałam (jest ze mną już 3 lata) długo się nie wahałam. Odpowiedziałam na ogłoszenie, wypełniłam ankietę adopcyjną i wpłaciłam zaliczkę przez rzutkę pl. Drugą ratę miałam uiścić później. Adopcja wiązała się z pokryciem kosztów szczepień, paszportu i transportu. itd. W sumie kilkaset złotych.
Zapewniono mnie, że kot jest bardzo wrażliwy i pozbawiony agresji.Prawda okazała się nieco inna. Kociak nie chciał jeść, ukrywał się w szafie przez 2 tyg. Niby normalne ze względu na stres. Jednak próba napojenia strzykawką zakończyła się pogryzieniem dwóch osób. Kociak dosłownie fruwał po pokoju. Byłam bezsilna. Szukałam pomocy u weterynarzy z dużym doświadczeniem. Zalecali klatkę kenelową i leki uspokajające. Niestety przez kociak wykorzystał dosłownie klika sekund uchylonych drzwi i uciekł. Nie mnie jednej i nie ostatniej to się przydarzyło. Oczywiście oda razu ze znajomymi zaczęliśmy poszukiwania. Niby nic takiego, jednak najgorsze dopiero nadeszło. W mgnieniu oka z cudownego i odpowiedzialnego opiekuna stałam się osobą podejrzewaną o maltretowane, sadyzm, sprzedaż a nawet uśmiercenie zwierzęcia.
Osoba, która pośredniczy w sprowadzaniu kotów, z którą miałam umowę adopcyjną rozpętała hejt na grupie i na FB. Oskarżały mnie również "pseudo wolontariuszki" z kraju pochodzenia kota. Czuły się zupełnie bezkarne, bo polskie prawo ich nie dotyczy. Wprost zarzucano mi sprzedaż lub pozbawienie kota życia. Osoba, z którą miałam umowę, zaczęła do mnie nękać wiadomościami i telefonami. Zgonie z umową i radą znajomej prawniczki poinformowałam o ucieczce kota i poszukiwaniach. Panią zaś zablokowałam i złożyłam zawiadomienie na policji. Kilka dni później z pomocą sąsiadów i ogłoszeń kociak został odnaleziony. Jednak próby umieszczenia go w transporterze okazały się daremne. Skończyło się dotkliwym pogryzieniem i podrapaniem 2 osób. A w dalszej konsekwencji obserwacją w szpitalu zakaźnym i nieprzyjemnymi zastrzykami (4 w udo i 3 w ramię). Druga osoba miała uszkodzony nerw w dłoni w wyniku ugryzienia.
Na te informacje Pani od adopcji zareagowała stwierdzeniem "rzekome pogryzienie" i niezasadne szczepienia, bo kot był szczepiony na wściekliznę.
Kilka dni później (mój numer telefonu był udostępniany bez mojej zgody) skontaktowała się ze mną, oferując pomoc, osoba podająca za behawiorystkę. Jej pomysł wejścia do na noc do mieszkań sąsiadów,żeby wabić kota swoim zapachem był dla mnie nie do przyjęcia. Chciała również montować u sąsiadów kamerki internetowe. kot w tym czasie zaczął być widywany na balkonach sąsiadów. Zorganizowałam więc 5 klatek - pułapek, żeby je tam rozstawić. Niestety i tym razem się nie udało. Kiedy odmówiłam udostępnienia pani behawiorystce numerów telefonów do sąsiadów. Ta wezwała policję. Mundurowi spędzili na osiedlu 3h, sprawdzając pułapki u sąsiadów i wypytując o maltretowanie kota. Chociaż kota nie było u mnie fizycznie już 2 tyg. oskarżono mnie o jego maltretowanie i zarzucono bark współpracy w poszukiwaniach. Nie ma takiego obowiązku prawnego, że z kimkolwiek w tej kwestii mam współpracować. Zwłaszcza z obcą osobą, której nie znam. Ale Panowie byli innego zdania. Całe zajście było bardzo nieprzyjemne. Nie chciano słuchać moich wyjaśnień, od razu przyjęto wersję tej Pani za prawdziwą. Nie miało to nic wspólnego z obiektywnym wyjaśnieniem sprawy. Z góry uznano mnie za osobę winną. Następnego dnia, za radą prawniczki, udałam się na policję. Poprosiłam o wyjaśnienie powodów interwencji. Kazano mi złożyć pismo albo pozew cywilny. Jednak ja nie znając pełnych personaliów tej Pani zażądałam przyjęcia zgłoszenia teraz. Finalnie przyjęto je jako bezpodstawne wezwanie policji i oczywiście zaraz umorzono. Stwierdzono również, że przestępstwa nie było. A tym czasem na FB pojawiło sie kolejne ogłoszenie z moim adresem zamieszkania a nawet kodem pocztowym i zdjęciem budynku. Opisano też dokładnie mój balkon, dość charakterystyczny. Mimo, że numeru mieszkania nie podano, tego samego dnia zapukały do moich drzwi dwie mieszkanki osiedla. Znalezienie mnie nie było dużym problemem.
Ostatecznie kociaka znalazłam po kolejnym tygodniu, tym razem prosząc już o pomoc straż pożarną. Sama nie dała bym rady nie tylko ze względu na miejsce gdzie kot przebywał, ale też i jego usposobienie. Zdenerwowani starażacy pouczyli mnie, że dzikiego kota trzyma się w klatce. Trudno im się dziwić, mają ważniejsze sprawy na głowie. Na opowiadanie całej historii i tłumaczenia nie było czasu. Przyjęłam to pouczneie z pokorą gotowa zapłacić za interwencję.
Mimo, że prosiłam o odbiór kota nikt po niego nie miał czasu przyjechać. Ostatecznie przekazałam go osobie z domu tymczasowego wiedząc, że sam sobie z nim nie poradzę. Chciałam, żeby wrócił do właścicielki za granicę. Nigdy nie powinien trafić do adopcji, był z nią silnie związany. Jednak jak się okazało ona zamierzała go oddać kolejnym ludziom tu w Polsce. Chociaż na FB krążyły historie, że tęskni, cierpi, przeżywa dramat.
Chociaż kota od początku do końca szukałam sama z pomocą życzliwych osób czego innego dowiedziałam się wkrótce z FB. Okazało się, ze uruchomiono zbiórkę na leczenie kota, którego zmęczyła sadystka tj, ja.
Dowiedziałam się o zakupie kamery, żadna nie została nigdzie zainstalowana, próbie włączenia do poszukiwania dronów, codziennych przyjazdach wolontariuszek...
No i teraz trzeba za to wszystko zapłacić, zwrócić koszty dojazdów stąd zbiórka. Nawet zakupiono transporter, chociaż kot pojechał do weterynarza w moim.
Jednym słowem totalny szok, nijak nie mogę pojąć, że ludzie w te bajki wierzą. Jedyny prawdziwy koszt to pobyt kota dwa dni na kroplówkach, ale połowę tych kosztów chciałam z własnej woli ponieść.
Ostatecznie nie mam kota, straciłam wpłacone pieniądze plus inne koszty. Umowa zakłada,że kosztów się nie zwraca po rezygnacji z adopcji. Podpisałam ją więc przyjmuję jej konsekwencji. O wiele bardzie boli mnie fakt, że chcąc tylko pomóc wplątałam się w tę absurdalną historię i chyba na dobre wyleczyłam z pomocy.
Na szczęście pomogłam przy okazji innemu kociakowi. Przyjechała w transporcie 5 kotów do adopcji, razem z moim. Nie miał go kto odebrać przez 3 dni, bo pani z fundacji pojechała na wakacje. Nik się nim nie interesował, Pani nie wiedziała nawet jaki to kot. W te 3 dni znalazłam mu dom i nie musiała do tej fundacji trafić. On akurat był bardzo przyjazny i spokojny.
Opisuje tę historię wyłącznie ku przestrodze, nie chodzi mi o komentarze, popularność itp. Po prostu mnie samej trudno w to uwierzyć i każdej osobie, która tę historię zna bezpośrednio.
Złożyłam też skargę na zachowanie panów mundurowych, też bez skutku.
Pomimo tego, że osoba do której trafił teraz kociak, nieustannie mnie broniła i mówiła prawdę o moich staraniach i poszukiwaniach, nikt jej nie uwierzył. Podobnie jak nie wierzył kilku życzliwym osobom, które próbował pisać na ten temat prawdę. Udało się im na jeden dzień zablokować zrzutkę, ale następnego dnia znowu pojawiła się na Fb stronie.
Tym razem adoptuje kociaka z naszego schroniska, co powinnam była zrobić od początku.
Zadaję sobie tylko pytanie czy aby na pewno zawsze prawda sama się obroni.... trudno przewidzieć w co uwierzy internet, ale to już osobisty wybór każdego z nas.
Ocena:
60
(100)
poczekalnia
Skomentuj
(9)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Miał być komentarz do mojej historii o dziecku, które dużo je na stołówce szkolnej i opiece społecznej #91592 , ale po przeczytaniu mojej publikacji, komentarzy internautów i kilu chwil zastanowienia, pomyślałam, że po prostu dodam jeszcze jedną opowiastkę z tejże stołówki, a przy okazji rozwieje wątpliwości…
Otóż jedna pani (internautka) twierdzi, że ta historia się nie wydarzyła, ponieważ na stołówkach nie ma dokładek…
Proszę Pani, otóż są! Nasi kucharze w szkole przygotowywali tyle porcji pierwszego dania (zupa, sałatka…), że ZAWSZE coś zostawało i KAŻDY uczeń, nauczyciel czy pracownik szkoły, który się tam stolował, mógł wziąć dokładkę. Tak samo z drugim daniem (ryba, mięso…), zawsze było kilka porcji plus i można było sobie dobrać (a i tak do kosza szły gary pełne dobroci).
Pan kucharz i panie kuchenne nie miały w ogóle nic do powiedzenia na ten temat (czyli ile je dziecko), gdyż wydawka jedzenia i dokładkami, i czy dzieciakom smakuje zajmują się pracownicy stołówki (wszyscy zatrudnieni to rodzice uczniów, no tak się złożyło, mała wieś, zatrudnienia jak na lekarstwo), i to jakiś rodzic ¨doniósł ¨na moją córka, że je dużo…
Sama pracowałam na tej stołówce, miałam pod sobą grupę około 10 dzieciaków w wieku 8-9 lat i były dzieciaki co zjadły sucha kromkę chleba i już nie dadzą rady nic wcisnąć i takie co zjadały porcje kolegów (mimo że mogły wziąć dokładkę bez problemu) i nigdy nic nie wzbudziło mojej podejrzliwości, że dziecko jest zaniedbywane, bo nie je na stołówce szkolnej. Dzieciaki przeza… biste, ciekawe świata, wesołe, rozgadane. Z charakterkiem albo takie cieple kluchy. Rozrabiaki i kujony. Chude, grube, każde inne. Jedne wcinały rosół, inne tylko obraną i pokrojoną pomarańcze. Jedne nie chciały pic wody, inne wypijały 4 szklanki jeszcze przed jedzeniem.
Po prostu kucharz i panie do pomocy za smacznie gotowali wg. mojej córki, i to chyba chodziło o to (o to, albo bardziej bliskie prawdy, że wtedy byliśmy nowi na wsi i trzeba się do czegoś przyczepić).
Jedno, czego odmówiłam, pracując na stołówce, było wciskanie jedzenia dzieciom. Widze, że młody już ma odruch wymiotny, że mieli, że dusi się, a jeszcze każą go ¨dokarmiać ¨! No ni ku… wa, nie ma szans!
Byłam dobra ciocia, co to przymyka oko na nie zjedzone danie, ale zawsze jakoś po cichaczu przemyci pokrojonego banana, coby dzieciak, cokolwiek zjadł.
Puenta mojej publikacji będzie to, że w grupie przedszkolaków (nie mojej), był chłopaczek, który jak przychodził na stołówkę, kładł głowę na stole i spal. Po zwróceniu uwagi pani, która zajmowała się ta grupa usłyszałam, że jego matka prowadzi bar, a że nie ma opieki do dziecka w tym czasie, młody siedzi z nią w barze do 1 czy drugiej w nocy. Normalka, że zasypia o 14.00 (w czasie posiłku), po prostu go budzą później i wysyłają do domu. Sprawa jest znana wszystkim służbom (szkola i opieka o tym wie), ale co maja zrobić? Przecież to jedyny bar w okolicy i trzeba dbać o tradycje! A że młody odsypia w dzień, no cóż, to tylko dziecko!
Otóż jedna pani (internautka) twierdzi, że ta historia się nie wydarzyła, ponieważ na stołówkach nie ma dokładek…
Proszę Pani, otóż są! Nasi kucharze w szkole przygotowywali tyle porcji pierwszego dania (zupa, sałatka…), że ZAWSZE coś zostawało i KAŻDY uczeń, nauczyciel czy pracownik szkoły, który się tam stolował, mógł wziąć dokładkę. Tak samo z drugim daniem (ryba, mięso…), zawsze było kilka porcji plus i można było sobie dobrać (a i tak do kosza szły gary pełne dobroci).
Pan kucharz i panie kuchenne nie miały w ogóle nic do powiedzenia na ten temat (czyli ile je dziecko), gdyż wydawka jedzenia i dokładkami, i czy dzieciakom smakuje zajmują się pracownicy stołówki (wszyscy zatrudnieni to rodzice uczniów, no tak się złożyło, mała wieś, zatrudnienia jak na lekarstwo), i to jakiś rodzic ¨doniósł ¨na moją córka, że je dużo…
Sama pracowałam na tej stołówce, miałam pod sobą grupę około 10 dzieciaków w wieku 8-9 lat i były dzieciaki co zjadły sucha kromkę chleba i już nie dadzą rady nic wcisnąć i takie co zjadały porcje kolegów (mimo że mogły wziąć dokładkę bez problemu) i nigdy nic nie wzbudziło mojej podejrzliwości, że dziecko jest zaniedbywane, bo nie je na stołówce szkolnej. Dzieciaki przeza… biste, ciekawe świata, wesołe, rozgadane. Z charakterkiem albo takie cieple kluchy. Rozrabiaki i kujony. Chude, grube, każde inne. Jedne wcinały rosół, inne tylko obraną i pokrojoną pomarańcze. Jedne nie chciały pic wody, inne wypijały 4 szklanki jeszcze przed jedzeniem.
Po prostu kucharz i panie do pomocy za smacznie gotowali wg. mojej córki, i to chyba chodziło o to (o to, albo bardziej bliskie prawdy, że wtedy byliśmy nowi na wsi i trzeba się do czegoś przyczepić).
Jedno, czego odmówiłam, pracując na stołówce, było wciskanie jedzenia dzieciom. Widze, że młody już ma odruch wymiotny, że mieli, że dusi się, a jeszcze każą go ¨dokarmiać ¨! No ni ku… wa, nie ma szans!
Byłam dobra ciocia, co to przymyka oko na nie zjedzone danie, ale zawsze jakoś po cichaczu przemyci pokrojonego banana, coby dzieciak, cokolwiek zjadł.
Puenta mojej publikacji będzie to, że w grupie przedszkolaków (nie mojej), był chłopaczek, który jak przychodził na stołówkę, kładł głowę na stole i spal. Po zwróceniu uwagi pani, która zajmowała się ta grupa usłyszałam, że jego matka prowadzi bar, a że nie ma opieki do dziecka w tym czasie, młody siedzi z nią w barze do 1 czy drugiej w nocy. Normalka, że zasypia o 14.00 (w czasie posiłku), po prostu go budzą później i wysyłają do domu. Sprawa jest znana wszystkim służbom (szkola i opieka o tym wie), ale co maja zrobić? Przecież to jedyny bar w okolicy i trzeba dbać o tradycje! A że młody odsypia w dzień, no cóż, to tylko dziecko!
Ocena:
48
(74)
poczekalnia
Skomentuj
(80)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Od dłuższego czasu prawie(!) wszędzie wprowadzany jest parytet kobiet. To jest tak irytujące że aż strach włączyć telewizor. Wszędzie dziennikarKI/reporterKI/polityczKI a szczytem była sportowczyni!?!(gościni) Ktoś odklejony. No i te ministry. Jak ona jest ministra! to ja zawsze pytam którego ministra? :)
W telewizji najbardziej przeszkadzają mi głosy w sensie dźwięku kobiet. Są irytujące/piszczące/skrzeczące (uszy bolą), i kłócą się jak baby na targu warzywnym.
Ktoś kiedyś powiedział - wpuścić więcej kobiet to będzie łagodniej. No chyba nie przemyślał tego. Nie znam się ale się wypowiem bo jestem kobietą.
Jestem kobietą ale to mnie irytuje.
Bardzo.
Uprzedzam teksty typu - to wyłącz/ nie słuchaj .Tak, dokładnie to robię.
W telewizji najbardziej przeszkadzają mi głosy w sensie dźwięku kobiet. Są irytujące/piszczące/skrzeczące (uszy bolą), i kłócą się jak baby na targu warzywnym.
Ktoś kiedyś powiedział - wpuścić więcej kobiet to będzie łagodniej. No chyba nie przemyślał tego. Nie znam się ale się wypowiem bo jestem kobietą.
Jestem kobietą ale to mnie irytuje.
Bardzo.
Uprzedzam teksty typu - to wyłącz/ nie słuchaj .Tak, dokładnie to robię.
Ocena:
73
(139)
poczekalnia
Skomentuj
(13)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Perypetie damsko-męskie. Bardziej śmieszne, bo najbardziej piekielna w niej byłam ja. Dla samej siebie. Każda z poniższych historii wynikała z dwóch moich przekonań. Po pierwsze, każdy ma prawo być jaki chce i ja nie mam prawa wymagać od nich zmiany. Po drugie, że najważniejsze to nie sprawić nikomu przykrości. W ten właśnie sposób tkwiłam w kilku bardzo dziwnych relacjach, bo lgnęli do mnie wariaci, których większość osób szybko odcinało. Dopiero gdy miałam naprawdę dość, zaczynałam stawiać jakieś granice i odcinałam się.
1. Miałam jakieś 16 lat. Gdzieś w internecie poznałam faceta, który miał jakieś 22 lata. Był tzw. metalem, więc z miejsca poczułam do niego sympatię. Miałam do takich słabość, a i sama byłam metalówką. Wymieniliśmy się numerami gg. I zaczęło się robić dziwnie. Bardzo szybko wyznał mi miłość. Zbyłam go jakoś delikatnie. Następnego dnia już pisał, że mnie nienawidzi, że jestem zdrajczynią narodu, kochanką ówczesnego premiera Polski. Kolejnego już dnia znów byłam jego wymarzoną ukochaną. I tak ciągle. Nawet nie pamiętam już kto i jak zakończył znajomość, ale męczyłam się z nim kilka tygodni.
2. Byłam w ostatniej klasie liceum. Napisał do mnie na gg jakiś typ. 24 lata, student politechniki. Dziwnie zaczęło się, gdy po kilku dniach pisania zaczął mnie egzaminować. Jak się maluję, jakiej długości spódniczki noszę, jakie oceny miałam na zakończenie poszczególnych klas, rozmiar buta. Setki pytań każdego dnia. Wtedy też mi wyznał, że chce bym była jego dziewczyną. Grzecznie odmówiłam. Zwłaszcza, że już wtedy czułam, że to creep. Chwalił się, że nie używa antyperspirantu, ale żebym się nie bała, bo na randkę ze mną użyje, że jest prawiczkiem, bo jeszcze żadna na niego nie zasłużyła, ale ja chyba zasłużę itd. Zwyzywał mnie, że i tak by mnie chciał, bo wstydziłby się pokazać na mieście z metalówką. Następnego dnia jak gdyby nigdy nic kontynuował gradobicie pytań. Zapytał też z iloma facetami spałam, bo on nie chce, żeby jego dziewczyna spała z połową szkoły. Ochrzaniłam go. Dodałam też, że już mu mówiłam, że nie jestem nim zainteresowana, znów mnie zwyzywał. Tym razem go zablokowałam.
3. 18 lat. Kolejny typ napisał do mnie na skype. Powiedział, że bardzo mu się podoba moja fotka jak seksownie wypinam tyłeczek do aparatu. Poinformowałam go, że jakaś pomyłka, bo takich fotek ze mną na pewno nie ma. Zapytał czy i tak możemy pogadać. Na kamerce. Ja nie miałam takiego sprzętu, ale zgodziłam się, żeby połączenie było jednostronne. Chwilkę rozmawialiśmy, po czym on wstał i zaczął się masturbować. Natychmiast się rozłączyłam i go solidnie ochrzaniłam. Przeprosił, powiedział, że źle zrozumiał moje słowa (jak widać, pytanie czym się interesuje nie jest tak jednoznaczne jak myślałam ;)). Poprosił o jeszcze jedną szansę. I znów zaczął się zabawiać na kamerce! Wtedy już nie było litości i go zablokowałam.
4. Ostatni typ, o którym napiszę w tej historii. Nawet nie pamiętam jak go poznałam. Mój równolatek. Dziwiłam się nawet jak to się dzieje, że nie może znaleźć dziewczyny. Miły, inteligentny, z zainteresowaniami, całkiem przystojny. Wszystko się wyjaśniło niedługo później. Byłam w sklepie, gdy napisał do mnie z pytaniem co robię. Zgodnie z prawdą odpisałam, że kupuję odżywkę do kwiatów. Zapytał po co mi to, a ja pół żartem odpowiedziałam, że mnie po nic, ale babci się przyda. Myślałam, że to koniec tematu, ale nic z tego. Już po kilku godzinach napisał mi, że nie może przestać myśleć o tamtej sytuacji. Skoro ukrywałam przed nim dla kogo robię zakupy, to co jeszcze ukrywam? Wyjaśniłam mu, uspokoiłam. Niestety temat wciąż wracał. Wciąż dopytywał w czym jeszcze go oszukuję, skoro zrobiłam taki sekret z zakupów. Wtedy też postawiłam granicę. Powiedziałam, że nie życzę sobie ciągłego mielenia tego tematu. I nie życzę sobie dłużej się z nim spotykać. I tak zostaliśmy koleżaństwem. Już dwa dni później poprosił mnie o radę jako "przyjaciółki", bo umówił się z fantastyczną dziewczyną. Dałam mu radę. Cieszyłam się, że może coś tam mu się uda. Niestety kilka godzin później napisał do mnie, że nie idzie na spotkanie, bo dziewczyna okazała się po*ebana. Zaczął biadolić, że dlaczego każda dziewczyna, z którą się umawia okazuje się z*ebana. Okazało się, że dziewczyna ta ma inne poglądy niż on! Na tematy oczywiste! I każdy to wie. Przyznałam wówczas, że ja się z dziewczyną zgadzam. I się zaczęło! Zwyzywał mnie jak jeszcze nigdy, a potem jeszcze zapytał czy jestem z siebie dumna, że dobrego chłopaka tak uruchomiłam. Bez słowa go zablokowałam.
Mam takich historii na pęczki, bo przez kupę życia tolerowałam za dużo toksycznych zachowań. Może będzie druga część? :)
1. Miałam jakieś 16 lat. Gdzieś w internecie poznałam faceta, który miał jakieś 22 lata. Był tzw. metalem, więc z miejsca poczułam do niego sympatię. Miałam do takich słabość, a i sama byłam metalówką. Wymieniliśmy się numerami gg. I zaczęło się robić dziwnie. Bardzo szybko wyznał mi miłość. Zbyłam go jakoś delikatnie. Następnego dnia już pisał, że mnie nienawidzi, że jestem zdrajczynią narodu, kochanką ówczesnego premiera Polski. Kolejnego już dnia znów byłam jego wymarzoną ukochaną. I tak ciągle. Nawet nie pamiętam już kto i jak zakończył znajomość, ale męczyłam się z nim kilka tygodni.
2. Byłam w ostatniej klasie liceum. Napisał do mnie na gg jakiś typ. 24 lata, student politechniki. Dziwnie zaczęło się, gdy po kilku dniach pisania zaczął mnie egzaminować. Jak się maluję, jakiej długości spódniczki noszę, jakie oceny miałam na zakończenie poszczególnych klas, rozmiar buta. Setki pytań każdego dnia. Wtedy też mi wyznał, że chce bym była jego dziewczyną. Grzecznie odmówiłam. Zwłaszcza, że już wtedy czułam, że to creep. Chwalił się, że nie używa antyperspirantu, ale żebym się nie bała, bo na randkę ze mną użyje, że jest prawiczkiem, bo jeszcze żadna na niego nie zasłużyła, ale ja chyba zasłużę itd. Zwyzywał mnie, że i tak by mnie chciał, bo wstydziłby się pokazać na mieście z metalówką. Następnego dnia jak gdyby nigdy nic kontynuował gradobicie pytań. Zapytał też z iloma facetami spałam, bo on nie chce, żeby jego dziewczyna spała z połową szkoły. Ochrzaniłam go. Dodałam też, że już mu mówiłam, że nie jestem nim zainteresowana, znów mnie zwyzywał. Tym razem go zablokowałam.
3. 18 lat. Kolejny typ napisał do mnie na skype. Powiedział, że bardzo mu się podoba moja fotka jak seksownie wypinam tyłeczek do aparatu. Poinformowałam go, że jakaś pomyłka, bo takich fotek ze mną na pewno nie ma. Zapytał czy i tak możemy pogadać. Na kamerce. Ja nie miałam takiego sprzętu, ale zgodziłam się, żeby połączenie było jednostronne. Chwilkę rozmawialiśmy, po czym on wstał i zaczął się masturbować. Natychmiast się rozłączyłam i go solidnie ochrzaniłam. Przeprosił, powiedział, że źle zrozumiał moje słowa (jak widać, pytanie czym się interesuje nie jest tak jednoznaczne jak myślałam ;)). Poprosił o jeszcze jedną szansę. I znów zaczął się zabawiać na kamerce! Wtedy już nie było litości i go zablokowałam.
4. Ostatni typ, o którym napiszę w tej historii. Nawet nie pamiętam jak go poznałam. Mój równolatek. Dziwiłam się nawet jak to się dzieje, że nie może znaleźć dziewczyny. Miły, inteligentny, z zainteresowaniami, całkiem przystojny. Wszystko się wyjaśniło niedługo później. Byłam w sklepie, gdy napisał do mnie z pytaniem co robię. Zgodnie z prawdą odpisałam, że kupuję odżywkę do kwiatów. Zapytał po co mi to, a ja pół żartem odpowiedziałam, że mnie po nic, ale babci się przyda. Myślałam, że to koniec tematu, ale nic z tego. Już po kilku godzinach napisał mi, że nie może przestać myśleć o tamtej sytuacji. Skoro ukrywałam przed nim dla kogo robię zakupy, to co jeszcze ukrywam? Wyjaśniłam mu, uspokoiłam. Niestety temat wciąż wracał. Wciąż dopytywał w czym jeszcze go oszukuję, skoro zrobiłam taki sekret z zakupów. Wtedy też postawiłam granicę. Powiedziałam, że nie życzę sobie ciągłego mielenia tego tematu. I nie życzę sobie dłużej się z nim spotykać. I tak zostaliśmy koleżaństwem. Już dwa dni później poprosił mnie o radę jako "przyjaciółki", bo umówił się z fantastyczną dziewczyną. Dałam mu radę. Cieszyłam się, że może coś tam mu się uda. Niestety kilka godzin później napisał do mnie, że nie idzie na spotkanie, bo dziewczyna okazała się po*ebana. Zaczął biadolić, że dlaczego każda dziewczyna, z którą się umawia okazuje się z*ebana. Okazało się, że dziewczyna ta ma inne poglądy niż on! Na tematy oczywiste! I każdy to wie. Przyznałam wówczas, że ja się z dziewczyną zgadzam. I się zaczęło! Zwyzywał mnie jak jeszcze nigdy, a potem jeszcze zapytał czy jestem z siebie dumna, że dobrego chłopaka tak uruchomiłam. Bez słowa go zablokowałam.
Mam takich historii na pęczki, bo przez kupę życia tolerowałam za dużo toksycznych zachowań. Może będzie druga część? :)
relacje damsko-męskie
Ocena:
30
(70)