Poczekalnia
Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mam (nie)szczęście do starszych panów z problemami
Wczoraj inny starszy pan, tym razem w przychodni lekarskiej, gdzie byłam z kimś jako osoba wspierająca, zaczepił mnie najpierw zabierając mi mój telefon(!!!), który położyłam sobie na udzie i odwróciłam głowę do towarzysza. Że niby chciał się zamienić (*_*)ale śmieszne!
Siedział na krześle obok. Następnie zaczął mnie zagadywać i pokazywać dziwne filmiki (trafił się pornograficzny, czym pan nie był nawet specjalnie zażenowany!). Nie chciałam być chamska w przychodni pełnej ludzi, nie miałam gdzie się przesiąść... A gdy weszłam z pacjentem do gabinetu miałam nadzieję, że to koniec...
Niestety nie. Gdy pacjent, z którym byłam, czekał już pod gabinetem zabiegowym, ja poszłam po wodę do pobliskiego sklepu, bo okazało się, że będziemy dłużej, niż przypuszczaliśmy. I co? Pod sklepem spotkałam tego namolnego gościa... Nie odpuścił!
- O pani idzie, to ja pójdę z panią! Ale pani szybko idzie!
- Bo tak chodzę - odpowiedziałam.
I jeszcze jakieś dziwne teksty, których już nie dosłyszałam. Szłam z powrotem tak szybko, jak potrafiłam i gość został w tyle.
Narzeczony twierdzi, że jestem za miła i czasem powinnam komuś takiemu odpowiedzieć krótko ,,spier....". Problem polega na tym, że mi to nie chce przejść przez gardło. Ale chyba zacznę ćwiczyć wymowę...
Na ewentualne pytanie, czemu mój towarzysz nie zwrócił mu uwagi dodam, że sytuacja nie wydawała się z początku bardzo piekielna. A ogólnie to trzeba było pilnować kolejki, więc go niezbyt uważnie słuchaliśmy tylko patrzaliśmy, czy nam ktoś nie wślizgnie się w kolejkę do gabinetu, a facet dalej swoje w tym czasie. Następnemu chyba naprawdę wypalę łaciną.
Wczoraj inny starszy pan, tym razem w przychodni lekarskiej, gdzie byłam z kimś jako osoba wspierająca, zaczepił mnie najpierw zabierając mi mój telefon(!!!), który położyłam sobie na udzie i odwróciłam głowę do towarzysza. Że niby chciał się zamienić (*_*)ale śmieszne!
Siedział na krześle obok. Następnie zaczął mnie zagadywać i pokazywać dziwne filmiki (trafił się pornograficzny, czym pan nie był nawet specjalnie zażenowany!). Nie chciałam być chamska w przychodni pełnej ludzi, nie miałam gdzie się przesiąść... A gdy weszłam z pacjentem do gabinetu miałam nadzieję, że to koniec...
Niestety nie. Gdy pacjent, z którym byłam, czekał już pod gabinetem zabiegowym, ja poszłam po wodę do pobliskiego sklepu, bo okazało się, że będziemy dłużej, niż przypuszczaliśmy. I co? Pod sklepem spotkałam tego namolnego gościa... Nie odpuścił!
- O pani idzie, to ja pójdę z panią! Ale pani szybko idzie!
- Bo tak chodzę - odpowiedziałam.
I jeszcze jakieś dziwne teksty, których już nie dosłyszałam. Szłam z powrotem tak szybko, jak potrafiłam i gość został w tyle.
Narzeczony twierdzi, że jestem za miła i czasem powinnam komuś takiemu odpowiedzieć krótko ,,spier....". Problem polega na tym, że mi to nie chce przejść przez gardło. Ale chyba zacznę ćwiczyć wymowę...
Na ewentualne pytanie, czemu mój towarzysz nie zwrócił mu uwagi dodam, że sytuacja nie wydawała się z początku bardzo piekielna. A ogólnie to trzeba było pilnować kolejki, więc go niezbyt uważnie słuchaliśmy tylko patrzaliśmy, czy nam ktoś nie wślizgnie się w kolejkę do gabinetu, a facet dalej swoje w tym czasie. Następnemu chyba naprawdę wypalę łaciną.
Przychodnia lekarska
Ocena:
29
(47)
poczekalnia
Skomentuj
(105)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na wstępie krótka charakterystyka mojej Pani: osoba wybitnie nietechniczna, a w kwestii motoryzacji to już prawie całkowicie nie ogarnia. Niby to wiem, ale czasem zaskakuje mnie stopniem swojej niewiedzy tak bardzo, że nie mieści mi się w głowie, że to nie sen ...
1. Chce zjeść ciepłą bułeczkę, więc podgrzewa ją w mikrofali (800 W, 2 minuty). Proszę bardzo, można.
Miała przerwę w jedzeniu, a został jej ostatni kęsek tej bułeczki – wystygnięty, więc powtarza operację nie zmieniając nastawów mikrofali. Po dłuższej chwili słyszę krzyk RATUNKU z kuchni. Biegnę.
Kuchenka mikrofalowa otwarta, cała kuchnia zadymiona i śmierdząca spalenizną, moja pani przerażona. W kuchence na talerzu tkwi węgielek – żarzy się i kopci jak węgiel drzewny!
Przychodzi mi do głowy wyłącznie sentencja: znaj proporcje mocium Panie!
2. Pakujemy w pośpiechu auto do podróży – jesteśmy lekko spóźnieni. Wymagało to złożenia na chwilę oparcia pasażera. Potem przywróciłem je do pozycji prawie pierwotnej – lekko pochylone do przodu, żeby moja pani na tylnej kanapie miała ciutkę więcej miejsca. Wsiadamy. Moja pani na fotel pasażera, choć pierwotnie zapewniała, że idzie do tyłu. Ruszamy, wjazd na autostradę i gaz!
- Kotek – niewygodnie mi, oparcie jest zbyt mocno pochylone do przodu.
- Po prawej stronie z boku siedziska jest dźwignia – pociągnij ją do góry i sobie ustaw jak chcesz.
Szuka, maca.
- Nie ma!
- Jest, poszukaj dokładnie. 15 minut temu jeszcze była.
Szuka ponownie.
- Nie ma!
- …
- Mógłbyś mi pomóc?
- Nie dosięgnę, musisz sama.
- To mógłbyś się zatrzymać i mi to zrobić?
- Nie mogę. Jesteśmy na autostradzie, tu nie wolno się zatrzymywać.
Dłuższa chwila ciszy. Przetrawia odpowiedź, szuka opcji.
- JA NIE MOGĘ TAK JECHAĆ. Już mnie plecy bolą. Przecież jak zatrzymasz się na chwileczkę to nic się nie stanie.
- Nie mogę, zrozum.
- TY MNIE W OGÓLE NIE SZANUJESZ. TEJ WAJCHY TU NIE MA. JA JUŻ NIE WYTRZYMAM.
I tak dalej przez 15 minut do pierwszego zjazdu gdzie mogłem się zatrzymać, wysiąść, nakierować jej rękę na WAJCHĘ KTÓREJ NIE MA i odblokować oparcie.
Życie …
3. Dla mnie hit absolutny! Obecne auto mamy od 4 lat, w poprzednim też była klimatyzacja z wyświetlaczem ustawionej temperatury…
Pewnego gorącego dnia jeździłem w kilka miejsc i w międzyczasie ustabilizowałem sobie klimatyzację na optymalnym dla mnie poziomie 21°C. Dosiadła się moja Pani i ruszyliśmy w dalszą 2 godzinną trasę.
Moja Pani mówi, że jej jest bardzo gorąco i czy mogę obniżyć temperaturę? Jeśli to zrobię to wiem, że dla mnie będzie zbyt chłodno, więc włączam jej strefę i przekazuję, żeby sobie indywidualnie dopasowała. Pokręciła. Niby OK, jedziemy dalej.
Po kilku minutach Pani narzeka, że w poprzednim aucie klimatyzacja działała o wiele lepiej, a tu tak bardzo niefajnie, słabiutko, ona w ogóle nie czuje chłodzenia. Ma odrobinkę racji, ale bez przesady. Ja nie narzekam, a już 4 rok a jeżdżę nim codziennie do pracy.
Podpowiadam: podkręć sobie mocniej, w końcu trafisz na odpowiednią dla siebie temperaturę. Wiem, że przy maksymalnym obniżeniu chłodzi bardzo mocno, nie do wytrzymania na dłuższą metę, a tej ciągle mało.
Podkręca, jedziemy, narzeka co chwilę. „Nic nie chłodzi, jest mi coraz bardziej gorąco, tamte auto było lepsze, nie wiem po co je sprzedawałeś…” Myślę sobie: coś jest nie tak. Zaglądam na wskazania strefy mojej lubej, a tam 26°C.
- Kotek, a dlaczego podnosisz sobie temperaturę skoro chcesz się schłodzić?
- Nie podnoszę temperatury, tylko zwiększam moc klimatyzacji.
- Przecież masz przed oczami wyświetlacz z nastawioną temperaturą i widać wyraźnie czego to dotyczy. Stopni Celcjusza.
- SKORO JEST WŁĄCZONA KLIMATYZACJA I CHCĘ ŻEBY DZIAŁAŁA MOCNIEJ TO ZWIĘKSZAM JEJ MOC – przecież to logiczne.
- Kotek – Nad pokrętłem masz 2 kolorowe strzałki: czerwoną w prawo i niebieską w lewo. Dlaczego kręcisz w stronę czerwonej strzałki oczekując ochłody?
Zawiesiła się.
- Jeśli w kranie z mieszalnikiem chcesz mieć bardziej zimną wodę to kręcisz w prawo czy w lewo?
- A BO TO TWOJA WINA, ŻE MI NIE WYTŁUMACZYŁEŚ JAK DZIAŁA KLIMATYZACJA W TYM AUCIE …
Po 4 latach wspólnych jazdy tym autem, po 6 latach wspólnych jazd w ogóle.
Oniemiałem na maksa. Zbieram szczękę do tej pory.
1. Chce zjeść ciepłą bułeczkę, więc podgrzewa ją w mikrofali (800 W, 2 minuty). Proszę bardzo, można.
Miała przerwę w jedzeniu, a został jej ostatni kęsek tej bułeczki – wystygnięty, więc powtarza operację nie zmieniając nastawów mikrofali. Po dłuższej chwili słyszę krzyk RATUNKU z kuchni. Biegnę.
Kuchenka mikrofalowa otwarta, cała kuchnia zadymiona i śmierdząca spalenizną, moja pani przerażona. W kuchence na talerzu tkwi węgielek – żarzy się i kopci jak węgiel drzewny!
Przychodzi mi do głowy wyłącznie sentencja: znaj proporcje mocium Panie!
2. Pakujemy w pośpiechu auto do podróży – jesteśmy lekko spóźnieni. Wymagało to złożenia na chwilę oparcia pasażera. Potem przywróciłem je do pozycji prawie pierwotnej – lekko pochylone do przodu, żeby moja pani na tylnej kanapie miała ciutkę więcej miejsca. Wsiadamy. Moja pani na fotel pasażera, choć pierwotnie zapewniała, że idzie do tyłu. Ruszamy, wjazd na autostradę i gaz!
- Kotek – niewygodnie mi, oparcie jest zbyt mocno pochylone do przodu.
- Po prawej stronie z boku siedziska jest dźwignia – pociągnij ją do góry i sobie ustaw jak chcesz.
Szuka, maca.
- Nie ma!
- Jest, poszukaj dokładnie. 15 minut temu jeszcze była.
Szuka ponownie.
- Nie ma!
- …
- Mógłbyś mi pomóc?
- Nie dosięgnę, musisz sama.
- To mógłbyś się zatrzymać i mi to zrobić?
- Nie mogę. Jesteśmy na autostradzie, tu nie wolno się zatrzymywać.
Dłuższa chwila ciszy. Przetrawia odpowiedź, szuka opcji.
- JA NIE MOGĘ TAK JECHAĆ. Już mnie plecy bolą. Przecież jak zatrzymasz się na chwileczkę to nic się nie stanie.
- Nie mogę, zrozum.
- TY MNIE W OGÓLE NIE SZANUJESZ. TEJ WAJCHY TU NIE MA. JA JUŻ NIE WYTRZYMAM.
I tak dalej przez 15 minut do pierwszego zjazdu gdzie mogłem się zatrzymać, wysiąść, nakierować jej rękę na WAJCHĘ KTÓREJ NIE MA i odblokować oparcie.
Życie …
3. Dla mnie hit absolutny! Obecne auto mamy od 4 lat, w poprzednim też była klimatyzacja z wyświetlaczem ustawionej temperatury…
Pewnego gorącego dnia jeździłem w kilka miejsc i w międzyczasie ustabilizowałem sobie klimatyzację na optymalnym dla mnie poziomie 21°C. Dosiadła się moja Pani i ruszyliśmy w dalszą 2 godzinną trasę.
Moja Pani mówi, że jej jest bardzo gorąco i czy mogę obniżyć temperaturę? Jeśli to zrobię to wiem, że dla mnie będzie zbyt chłodno, więc włączam jej strefę i przekazuję, żeby sobie indywidualnie dopasowała. Pokręciła. Niby OK, jedziemy dalej.
Po kilku minutach Pani narzeka, że w poprzednim aucie klimatyzacja działała o wiele lepiej, a tu tak bardzo niefajnie, słabiutko, ona w ogóle nie czuje chłodzenia. Ma odrobinkę racji, ale bez przesady. Ja nie narzekam, a już 4 rok a jeżdżę nim codziennie do pracy.
Podpowiadam: podkręć sobie mocniej, w końcu trafisz na odpowiednią dla siebie temperaturę. Wiem, że przy maksymalnym obniżeniu chłodzi bardzo mocno, nie do wytrzymania na dłuższą metę, a tej ciągle mało.
Podkręca, jedziemy, narzeka co chwilę. „Nic nie chłodzi, jest mi coraz bardziej gorąco, tamte auto było lepsze, nie wiem po co je sprzedawałeś…” Myślę sobie: coś jest nie tak. Zaglądam na wskazania strefy mojej lubej, a tam 26°C.
- Kotek, a dlaczego podnosisz sobie temperaturę skoro chcesz się schłodzić?
- Nie podnoszę temperatury, tylko zwiększam moc klimatyzacji.
- Przecież masz przed oczami wyświetlacz z nastawioną temperaturą i widać wyraźnie czego to dotyczy. Stopni Celcjusza.
- SKORO JEST WŁĄCZONA KLIMATYZACJA I CHCĘ ŻEBY DZIAŁAŁA MOCNIEJ TO ZWIĘKSZAM JEJ MOC – przecież to logiczne.
- Kotek – Nad pokrętłem masz 2 kolorowe strzałki: czerwoną w prawo i niebieską w lewo. Dlaczego kręcisz w stronę czerwonej strzałki oczekując ochłody?
Zawiesiła się.
- Jeśli w kranie z mieszalnikiem chcesz mieć bardziej zimną wodę to kręcisz w prawo czy w lewo?
- A BO TO TWOJA WINA, ŻE MI NIE WYTŁUMACZYŁEŚ JAK DZIAŁA KLIMATYZACJA W TYM AUCIE …
Po 4 latach wspólnych jazdy tym autem, po 6 latach wspólnych jazd w ogóle.
Oniemiałem na maksa. Zbieram szczękę do tej pory.
Ocena:
58
(104)
poczekalnia
Skomentuj
(34)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Piekielnie i krótko.
Mój sąsiad wręcz szczyci się tym, że ma troje dzieci, a nigdy nie zmieniał pampersa...
Mój sąsiad wręcz szczyci się tym, że ma troje dzieci, a nigdy nie zmieniał pampersa...
Ocena:
49
(79)
poczekalnia
Skomentuj
(12)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nie wiem, co mam takiego w sobie, bo jakas laska nie jestem, przecietna kobieta blizej 40. Moze nie wygladam na swoj wiek i to tak dziala na starszych facetow? Co dokladnie? Seksistowskie komentarze.
Pracowalam pare dni w biurowcu, jezdzilam miedzy dwoma budynkami z maszyna myjaca. Zima, ale ja bez kurtki, w dlugim swetrze. Uslyszalam od pana sprzatajacego parking, ze cycuszki przeziebie..
Inna sytuacja. Spotykam pana od elektryki, pytam, zartem, kogo szuka. On na to, ze taka, co by mu dala..
Pracowalam pare dni w biurowcu, jezdzilam miedzy dwoma budynkami z maszyna myjaca. Zima, ale ja bez kurtki, w dlugim swetrze. Uslyszalam od pana sprzatajacego parking, ze cycuszki przeziebie..
Inna sytuacja. Spotykam pana od elektryki, pytam, zartem, kogo szuka. On na to, ze taka, co by mu dala..
seksizm
Ocena:
25
(51)
poczekalnia
Skomentuj
(24)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
O trendzie housewife będzie.
Parę razy zdarzyło mi się skomentować takie posty, bo podrzuciły mi je social media. Wszystkie były dodawane przez dziewczyny w wieku do 25 lat, które jawnie przyznawały, że są "tradycyjną żoną" od kilku lat i doświadczenia zawodowego nie mają. O studiach nie wspominam, bo nie każdy musi je mieć, aby się spełniać w życiu zawodowym.
Wszystkie te dziewczyny żyją w idealnym świecie, gdzie najwidoczniej wypadki i choroby się nie zdarzają. Dużo komentarzy przewija się o tym, że mąż je zdradzi i że zostaną bez majątku. Dla mnie to nie jest akurat argument, więc zauważyłam, że tu należy skupić się na sytuacjach losowych, na które nie mamy wpływu. Jedna z "tradwife" powiedziała, że jej mąż jeździ pracować na budowy. Spytałam się więc co zrobi, jeśli on ulegnie wypadkowi na budowie? O to wcale nie jest ciężko (mam sąsiada kierownika budowy i powtarzał, że czasem mimo że wszystko jest sprawdzone, może zdążyć się głupi wypadek i ktoś leci w piach). Stwierdziła, że to nie jest problem, bo takie wypadki się NIE ZDAŻAJĄ, a jak coś będzie odszkodowanie.
Inna głupota, która mi się przewinęła, to argumentowanie, że one żyją życiem naszych babć i prababć. Na uwagi,że nasze babcie nie miały w ogóle możliwości rozwoju, bo choćby w latach 20 XX wieku dostęp do szkół dla chłopców był ciężki, a w dziewczyny już w ogóle mało kto inwestował. Moja babcia była nauczycielką i nie rozumiałam jakim cudem, bo miała ukończone tylko liceum. Jak byłam starsza to wyjaśniła mi, że mój pradziadek sprzedał konia, aby mogła kontynuować naukę, bo nie chciał aby się zmarnowała. Cała reszta ledwo pisała i czytała. Jednak moja babcia była w mniejszości i to pozwoliło jej być nauczycielką w podstawówce w PRL.
Jakie więc opcje miały pozostałe kobiety, które nie miały majątku, nie były wykształcone niż wydać się za mąż i obsługiwać męża, dzieci i dom?
O przemocy fizycznej i finansowej ze strony mężczyzn też pojawiały się komentarze. Co na to tradycyjne żony?
Jedna z nich zarzuciła mi kłamstwo, bo wtedy to był wybór kobiet i jakby chciały,to by wykształcenie zdobyły ale miały inne priorytety. O przemocy ekonomicznej nie słyszały, bo to feministyczny mit. Przemoc fizyczną wobec kobiet to wina wódki i poprzedniego ustroju, już teraz takich przypadków nie ma. Ich mąż na pewno nigdy nie będzie im wyliczał pieniędzy (oby tak było). Jak również zostałam pouczona,że rozdzielność majątkowa jest dla ochrony obu stron, bo to w razie kłopotów finansowych męża - przepisze wszystko na nią i jest sytuacja uratowana. Napisałam aby zapoznała się z pojęciem skargi pauliańskiej. Dostałam odpowiedź...że ona nie obowiązuje, bo wierzyciel musiałby udowodnić, że to majątek męża. I ok,co do telewizora czy innego małego sprzętu, może być to ciężko udowodnić, ale przepisanie mieszkania musi być już aktem notarialnym.
Nie mam nic przeciwko takiemu życiu innych kobiet, bo to jest ich wybór. Sprzeciwiam się tylko ich trendowi kłamania w żywe oczy, że one są bezpiecznie finansowo i ich życie będzie całe życie jak z bajki (tego im życzę, ale to tylko właśnie życie i na wiele spraw wpływu nie mamy). Oglądają je również małe dziewczyny, które potem myślą, że to jest idealne życie, bez żadnego ryzyka. A jak wszyscy wiemy, jest to zupełnie mijające się z prawdą.
Parę razy zdarzyło mi się skomentować takie posty, bo podrzuciły mi je social media. Wszystkie były dodawane przez dziewczyny w wieku do 25 lat, które jawnie przyznawały, że są "tradycyjną żoną" od kilku lat i doświadczenia zawodowego nie mają. O studiach nie wspominam, bo nie każdy musi je mieć, aby się spełniać w życiu zawodowym.
Wszystkie te dziewczyny żyją w idealnym świecie, gdzie najwidoczniej wypadki i choroby się nie zdarzają. Dużo komentarzy przewija się o tym, że mąż je zdradzi i że zostaną bez majątku. Dla mnie to nie jest akurat argument, więc zauważyłam, że tu należy skupić się na sytuacjach losowych, na które nie mamy wpływu. Jedna z "tradwife" powiedziała, że jej mąż jeździ pracować na budowy. Spytałam się więc co zrobi, jeśli on ulegnie wypadkowi na budowie? O to wcale nie jest ciężko (mam sąsiada kierownika budowy i powtarzał, że czasem mimo że wszystko jest sprawdzone, może zdążyć się głupi wypadek i ktoś leci w piach). Stwierdziła, że to nie jest problem, bo takie wypadki się NIE ZDAŻAJĄ, a jak coś będzie odszkodowanie.
Inna głupota, która mi się przewinęła, to argumentowanie, że one żyją życiem naszych babć i prababć. Na uwagi,że nasze babcie nie miały w ogóle możliwości rozwoju, bo choćby w latach 20 XX wieku dostęp do szkół dla chłopców był ciężki, a w dziewczyny już w ogóle mało kto inwestował. Moja babcia była nauczycielką i nie rozumiałam jakim cudem, bo miała ukończone tylko liceum. Jak byłam starsza to wyjaśniła mi, że mój pradziadek sprzedał konia, aby mogła kontynuować naukę, bo nie chciał aby się zmarnowała. Cała reszta ledwo pisała i czytała. Jednak moja babcia była w mniejszości i to pozwoliło jej być nauczycielką w podstawówce w PRL.
Jakie więc opcje miały pozostałe kobiety, które nie miały majątku, nie były wykształcone niż wydać się za mąż i obsługiwać męża, dzieci i dom?
O przemocy fizycznej i finansowej ze strony mężczyzn też pojawiały się komentarze. Co na to tradycyjne żony?
Jedna z nich zarzuciła mi kłamstwo, bo wtedy to był wybór kobiet i jakby chciały,to by wykształcenie zdobyły ale miały inne priorytety. O przemocy ekonomicznej nie słyszały, bo to feministyczny mit. Przemoc fizyczną wobec kobiet to wina wódki i poprzedniego ustroju, już teraz takich przypadków nie ma. Ich mąż na pewno nigdy nie będzie im wyliczał pieniędzy (oby tak było). Jak również zostałam pouczona,że rozdzielność majątkowa jest dla ochrony obu stron, bo to w razie kłopotów finansowych męża - przepisze wszystko na nią i jest sytuacja uratowana. Napisałam aby zapoznała się z pojęciem skargi pauliańskiej. Dostałam odpowiedź...że ona nie obowiązuje, bo wierzyciel musiałby udowodnić, że to majątek męża. I ok,co do telewizora czy innego małego sprzętu, może być to ciężko udowodnić, ale przepisanie mieszkania musi być już aktem notarialnym.
Nie mam nic przeciwko takiemu życiu innych kobiet, bo to jest ich wybór. Sprzeciwiam się tylko ich trendowi kłamania w żywe oczy, że one są bezpiecznie finansowo i ich życie będzie całe życie jak z bajki (tego im życzę, ale to tylko właśnie życie i na wiele spraw wpływu nie mamy). Oglądają je również małe dziewczyny, które potem myślą, że to jest idealne życie, bez żadnego ryzyka. A jak wszyscy wiemy, jest to zupełnie mijające się z prawdą.
Ocena:
21
(75)
poczekalnia
Skomentuj
(8)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kolejna historia z krainy debili zwanej Belgią.
Jakiś czas temu mój bank przysłał mi informację, że łączy się z innym bankiem, ale na razie z punktu widzenia klienta nic się nie zmienia, oba stare banki funkcjonują oddzielnie. OK.
Po kilku miesiącach dostałem nową informację, że w połowie roku będzie integracja, która przebiegnie bezproblemowo. OK.
Kilka tygodni temu dostałem ostatnią informację, że integracja systemów nastąpi w weekend 8/9 czerwca i w tym czasie nie będzie można się zalogować, a od 10 czerwca już się będę logować na stronie tego drugiego banku, który przejął mój. OK.
Jest 10 czerwca, chcę się zalogować. I dupa. Strona, na której dotąd się logowałem, ładnie mnie przekierowała na nowy adres. Jak na Belgię, duże osiągnięcie, że się im to udało zrobić tak, że działa. I koniec. Dalej nie mogę nic zrobić, dopóki nie pojadę do domu, bo żaden belgijski debil nie pomyślał, że na początku czerwca ktoś może być na urlopie, w delegacji czy jeszcze z innego powodu nie być dłużej w domu. Otóż dopiero teraz poinformowali mnie, że stary token do logowania nie będzie działał po integracji, a nowy wraz z nowymi danymi do logowania przysłali mi pocztą kilka dni temu. W związku z tym zostałem bez dostępu do swoich pieniędzy. Na szczęście nie jest to moje jedyne konto, więc jakoś sobie przez te kilka tygodni do powrotu poradzę.
Jakiś czas temu mój bank przysłał mi informację, że łączy się z innym bankiem, ale na razie z punktu widzenia klienta nic się nie zmienia, oba stare banki funkcjonują oddzielnie. OK.
Po kilku miesiącach dostałem nową informację, że w połowie roku będzie integracja, która przebiegnie bezproblemowo. OK.
Kilka tygodni temu dostałem ostatnią informację, że integracja systemów nastąpi w weekend 8/9 czerwca i w tym czasie nie będzie można się zalogować, a od 10 czerwca już się będę logować na stronie tego drugiego banku, który przejął mój. OK.
Jest 10 czerwca, chcę się zalogować. I dupa. Strona, na której dotąd się logowałem, ładnie mnie przekierowała na nowy adres. Jak na Belgię, duże osiągnięcie, że się im to udało zrobić tak, że działa. I koniec. Dalej nie mogę nic zrobić, dopóki nie pojadę do domu, bo żaden belgijski debil nie pomyślał, że na początku czerwca ktoś może być na urlopie, w delegacji czy jeszcze z innego powodu nie być dłużej w domu. Otóż dopiero teraz poinformowali mnie, że stary token do logowania nie będzie działał po integracji, a nowy wraz z nowymi danymi do logowania przysłali mi pocztą kilka dni temu. W związku z tym zostałem bez dostępu do swoich pieniędzy. Na szczęście nie jest to moje jedyne konto, więc jakoś sobie przez te kilka tygodni do powrotu poradzę.
Belgia to nie miejsce stan umysłu.
Ocena:
43
(73)
poczekalnia
Skomentuj
(7)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nie wiem, co skłoniło dzisiaj rano nieznanego mi starszego pana, żeby podejść do mnie na przystanku autobusowym.
Ale podszedł i zaczął się nieprzerwany słowotok. On ma 77 lat, a nie wygląda! Na przystanku siedzą pewnie młodsi od niego, a on by ich 5 razy przeskoczył! On jest emerytowanym lekarzem, co on się naćpanych naoglądał. A te stare baby pogarbione, z wózkami łażą! Nawet nie dało się wtrącić słowa... Wszystkiego tu nie piszę, trwało to z 3-4 minuty, ale w tym czasie poznałam zdecydowanie za dużo jego poglądów na świat i życie.
Pierwszy raz człowieka spotkałam. Powiedział, że mieszka na osiedlu od pół roku. Oby to był pierwszy i ostatni raz... a najciekawsze jest, że ten emerytowany Adonis z bożej łaski ma 3 zęby. Wybaczcie dosłowność wpisu, ale facet mnie rozwalił. Krytykował wszystkich, ale jak się spojrzało na jego twarz, to brał pusty śmiech. Do autobusu wsiadłam innymi drzwiami i przeczepił się do jakiejś innej osoby.
Małe (albo i nie) dopowiedzenie.
Nie mam nic przeciwko pogawędkom z nieznajomymi. Pracuję w miejscu, gdzie często rozmawiam z kimś obcym, o życiu, o chorobach, o czymkolwiek i jest ok. Problem z tym panem polegał na tym, że my nie rozmawialiśmy. On mówił do mnie tonem kategorycznym i niestety stanął zdecydowanie za blisko, a nawet próbował się zbliżyć jeszcze bardziej. Ja rozumiem, że może i jest samotny (wspomniał, że żona zmarła, a córka gdzieś za granicą), ale jednak jechał gdzieś do pracy... i są granice, których inteligentny człowiek nie powinien przekraczać. A ja poczułam się bardzo niekomfortowo w tej sytuacji i z ulgą pożegnałam pana.
Ale podszedł i zaczął się nieprzerwany słowotok. On ma 77 lat, a nie wygląda! Na przystanku siedzą pewnie młodsi od niego, a on by ich 5 razy przeskoczył! On jest emerytowanym lekarzem, co on się naćpanych naoglądał. A te stare baby pogarbione, z wózkami łażą! Nawet nie dało się wtrącić słowa... Wszystkiego tu nie piszę, trwało to z 3-4 minuty, ale w tym czasie poznałam zdecydowanie za dużo jego poglądów na świat i życie.
Pierwszy raz człowieka spotkałam. Powiedział, że mieszka na osiedlu od pół roku. Oby to był pierwszy i ostatni raz... a najciekawsze jest, że ten emerytowany Adonis z bożej łaski ma 3 zęby. Wybaczcie dosłowność wpisu, ale facet mnie rozwalił. Krytykował wszystkich, ale jak się spojrzało na jego twarz, to brał pusty śmiech. Do autobusu wsiadłam innymi drzwiami i przeczepił się do jakiejś innej osoby.
Małe (albo i nie) dopowiedzenie.
Nie mam nic przeciwko pogawędkom z nieznajomymi. Pracuję w miejscu, gdzie często rozmawiam z kimś obcym, o życiu, o chorobach, o czymkolwiek i jest ok. Problem z tym panem polegał na tym, że my nie rozmawialiśmy. On mówił do mnie tonem kategorycznym i niestety stanął zdecydowanie za blisko, a nawet próbował się zbliżyć jeszcze bardziej. Ja rozumiem, że może i jest samotny (wspomniał, że żona zmarła, a córka gdzieś za granicą), ale jednak jechał gdzieś do pracy... i są granice, których inteligentny człowiek nie powinien przekraczać. A ja poczułam się bardzo niekomfortowo w tej sytuacji i z ulgą pożegnałam pana.
Przystanek autobusowy
Ocena:
27
(61)
poczekalnia
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nie wiem, kto jest bardziej piekielny, ja, czy osoba, o której będę pisać. Możecie sami ocenić.
Jest raczej znikome prawdopodobieństwo, że ktokolwiek z znajomy tutaj wejdzie i przeczyta tę historię, ale na wszelki wypadek będę w niej pomijać wszystkie szczegóły, które nie są absolutnie kluczowe do zrozumienia całej historii.
Gdy byłam jeszcze w szkole podstawowej, poznałam przez internet przyjaciółkę, którą roboczo nazwę tutaj Majką. Z czasem zaczęłyśmy się też spotykać na żywo. Nie miałam w życiu zbyt dużo kolegów i koleżanek, a wszystkie te znajomości i tak urywały się z końcem danej szkoły, w której tę osobę poznałam. Natomiast przyjaźń z Majką kwitła przez wiele lat.
Majka była dla mnie nie tylko powierniczką wszystkich sekretów, oraz osobą, z którą dzieliłam niektóre hobby, ale też swego rodzaju autorytetem. Była kilka lat starsza, lepiej się uczyła, była bardzo ładna, miała więcej talentów i miała bogatych rodziców. Życie towarzyskie też miała bogatsze niż ja. Czasem odczuwałam wobec niej zazdrość, ale przede wszystkim zależało mi, żeby taka "czadowa" osoba jak ja pozostała moją przyjaciółką.
Jednak z czasem, gdy byłyśmy już dorosłe, wszystko zaczęło się odmieniać. Nie były to zmiany diametralne, ale, chociaż ja sama też nie zawsze sobie radziłam dobrze w życiu, to okazało się, że w dorosłości zaczęłam sobie radzić lepiej niż ona. Skończyłam studia, rozwijałam karierę, znalazłam partnera i zdobyłam więcej przyjaciół, miałam też więcej pieniędzy, bo Majka miała problemy ze znalezieniem i utrzymaniem jakiejkolwiek pracy. Nie mówię tego, żeby się przechwalać, bo nie zawsze wszystko szło mi jak po maśle, wręcz przeciwnie, zaliczałam sporo upadków, ale koniec końców jakoś się z nich podnosiłam. U Majki też nie wszystko na raz zaczęło się sypać i też czasem się podnosiła i w życiu szło jej przez jakiś czas lepiej, ale w ostatecznym rozrachunku poszło jej w życiu po prostu gorzej. I też nie chcę tutaj twierdzić, że miarą sukcesu w życiu jest to, co ja osiągnęłam, bo każdy ma swoje priorytety i gdyby Majce pasowało to, jak ułożyła sobie życie i byłaby szczęśliwa to wcale by tej historii nie było. Ale Majka nie była szczęśliwa, z roku na rok była coraz bardziej sfrustrowana, narzekliwa i prawdopodobnie zazdrosna. Nie mogłam jej już się zwierzać, tak jak kiedyś, bo z moich sukcesów się nie cieszyła, a kiedy przychodziło do porażek to nie współczuła, tylko opowiadała o tym, jak to ona ma gorzej.
Na przestrzeni lat poznałam ją z moimi nowymi znajomymi (jej stare znajomości nie przetrwały), po pierwsze dlatego, że miałam nadzieję, że kontakt z ludźmi jej pomoże, a po drugie dlatego, że często takie poznawanie wychodziło naturalnie, jak np. organizowałam przyjęcie z jakiejś okazji. W końcu utworzyła się pewna stała paczka, która funkcjonuje w niezmienionym składzie od lat.
Wszyscy dostrzegaliśmy, że Majka ma problemy, z którymi sobie nie radzi, dlatego staraliśmy się jej pomagać, jak tylko mogliśmy. Przede wszystkim większość z nas namawiała ją na pójście do psychiatry, diagnozę i terapię, ponieważ podejrzewaliśmy, że może mieć jakiś problem. Jednak Majka nie chciała słuchać żadnych rad. W naszej paczce było sporo osób z problemami psychicznymi, ze mną włącznie, więc wiedzieliśmy, jak może to wpływać na człowieka i jaką ulgę może przynieść dobrze dobrane leczenie. Ale Majka była głucha na nasze rady.
W końcu z pewnych powodów Majka trafiła do szpitala psychiatrycznego, gdzie ją zdiagnozowano. O szczegółach diagnozy też nie będę mówić, nie tylko z powodu anonimizacji historii, ale też dlatego, że sama już dobrze nie pamiętam jak dokładnie ta diagnoza brzmiała.
Mieliśmy wszyscy nadzieję, że Majka zacznie się w końcu leczyć i jej jakość życia się poprawi. Ale Majka przez jakiś czas pobrała leki, uznała, że po nich nie jest sobą i rzuciła, a potem znów nie chciała się leczyć, bo twierdziła, że lekarze się nie znają, źle ją zdiagnozowali, źle dobrali leki. Być może tak nawet było, ale nie chciała słuchać o tym, że nawet jeśli jeden lekarz się pomylił, albo czegoś nie dodiagnozował, to warto jednak szukać pomocy u innego.
Powoli wszyscy mieliśmy jej dosyć, ale wciąż zapraszaliśmy ją na wspólne spotkania, bo nie chcieliśmy jej wykluczać. Znowu trafiła do szpitala. Znowu się okazało, że po jakimś czasie rzuciła leczenie sama. Jej zachowanie w stosunku do nas się pogarszało. Miała pretensje, że nie widujemy się z nią, przy czym wyglądało to tak, że próbowała umówić się z kimś na spontanie, gdzie reszta paczki nie mogła, bo byliśmy już na takim etapie życia, że mieliśmy prace, rodziny i inne zobowiązania, a nawet jeśli ktoś akurat był teoretycznie wolny, to po całym dniu czy tygodniu różnych obowiązków, gdy już sobie człowiek zaplanował chwilę siedzenia na kanapie i odetchnięcia, to niekoniecznie chciał z niej rezygnować. Z kolei gdy planowaliśmy jakieś spotkania to Majka często się się nie pojawiała, mimo że pytaliśmy najpierw, czy dany termin jest ok. Po jakimś czasie nauczyliśmy się zakładać z góry, że Majka nie przyjdzie, nawet jak do ostatniej chwili mówiła, że przyjdzie.
Niestety jak już przychodziła to wcale nie było lepiej, bo jej ulubionym tematem była ona sama. Każdy temat, jaki poruszaliśmy przy niej, prędzej czy później schodził na jej problemy, a jeśli nawet nie na problemy, to i tak na coś związanego z nią.
Majka zachowywała się krzywo też na wiele różnych innych sposobów. Jednak jej zachowanie, które bolało mnie osobiście najbardziej, była jej postawa właśnie wobec mnie. Nie wiem, czy to kwestia tego, że się długo znałyśmy i tylko wobec mnie sobie "pozwalała" na pewne zachowania, czy też może gdzieś się w niej tliło z dawnych czasów to przekonanie, że dalej jest dla mnie autorytetem i się jej słucham, ale bardzo źle znosiła, gdy z czymkolwiek się z nią nie zgadzałam. Nie znosiła żadnej krytyki w stosunku do swojej osoby, ale potrafiła też zrobić dramę o jakieś zupełnie błahe sprawy. Przykład zmyślony, ale analogiczny do prawdziwej sytuacji - napisała kiedyś, że nie podobał jej się jakiś film, ja napisałam, że mi się podobał, to zaczęła mi wytykać, że się nie znam, że takie i siakie elementy były złe, a na poparcie swojego twierdzenia zaczęła się podpierać opiniami bodajże jakichś youtuberów, czy tam innych internetowych "znawców". Jednak innych osób z paczki nie traktowała w ten sposób i gdy w tej konkretnej sytuacji, albo w jakiejkolwiek innej, ktoś poparł moje zdanie, to nagle kończyła dyskusję i zmieniała temat.
Łatwo się domyślić, że takie zachowanie nie zachęcało mnie do trzymania tej więzi. Zaczęłam jak najbardziej unikać rozmów z nią, na grupowym czacie zwykle nie komentowałam, gdy ona coś pisała, jak już przyszła na jakieś spotkanie na żywo to starałam się nie rozmawiać z nią sam na sam, jeśli już to w "obstawie" złożonej z innych ludzi.
W końcu przyszedł przełom... Albo i nie. Otóż Majka doszła do wniosku, że jednak chce się leczyć. Poczytała o pewnym bardzo poważnym zaburzeniu psychicznym, doszła do wniosku, że może na nie cierpieć. Poszła do psychiatry, zrobiła kompleksową diagnozę i okazało się, że faktycznie ma to zaburzenie. Zaczęła terapię. Przeprosiła całą paczkę, za swoje liczne krzywe zachowania, poprosiła o wyrozumiałość i wybaczenie, zapowiedziała, że będzie się starać, zaczęła brać leki i chodzić na terapię.
No i właśnie, niby wszystko spoko, ale jednak nie. Po pierwsze po tylu latach mam już jej zwyczajnie dosyć. Staram się być empatyczną osobą, sama zrobiłam research na temat tego zaburzenia, żeby lepiej zrozumieć Majkę. Staram się mieć z tyłu głowy, że jej zachowanie prawdopodobnie w dużej mierze wynika z tego zaburzenia i że to nie jest jej wina, że jest chora. Jednak nawet wiedząc to wszystko, nie potrafię już na nią patrzeć zbyt ciepło. Zaburzenie zaburzeniem, ale nie można tak po prostu łatwo wyprzeć z pamięci, że się było przez kogoś przez lata źle traktowanym. Reszta paczki, poza moim partnerem, który wie, jak to wszystko przeżywałam, ma do Majki więcej cierpliwości, ale mi się już kończy.
Poza tym mimo leków i terapii jej zachowanie wcale się jakoś bardzo mocno nie zmienia. Wiem, że to tak nie działa, że ktoś zacznie się leczyć i nagle zmieni się o 180 stopni. Ale minęło kilka miesięcy i początkowo było widać niewielkie, ale jednak postępy, a ostatnio znowu Majka "wraca do siebie". Do napisania tej historii skłoniło mnie właśnie to, że ostatnio znów zostałam zjechana przez Majkę za to, że podoba mi się coś, co jej akurat nie.
Jak już pisałam wyżej, sama się leczę psychiatrycznie i jestem wdzięczna swojej paczce, że mnie akceptują, znoszą te momenty, gdy sama zachowuję się przez jakiś czas trochę gorzej i rozumieją, skąd wynikają niektóre moje problemy. Dlatego czuję podświadomie, że nie powinnam za bardzo wykluczać Majki i starać się zachowywać z nią kontakt i ją wspierać.
Ale jednocześnie nie chcę tego robić. Większa część mnie ma ochotę odciąć się od niej jak najbardziej, przestać ją zapraszać na spotkania na żywo, nie odpisywać jej w internecie i generalnie odciąć się na tyle, na ile mogę, biorąc pod uwagę, że wciąż jest ona w tej paczce i że nie uniknę czytania jej wiadomości na wspólnej konwersacji, czy widywania jej na żywo, gdy ktoś ją zaprosi, a ona akurat przyjdzie.
Nikomu, poza moim partnerem, nie przyznaję się, jak bardzo mam jej dosyć. Obawiam się, że faktycznie to ja jestem tą piekielną, której zabrakło empatii. Ale nie umiem już jej traktować jak przyjaciółki.
Jest raczej znikome prawdopodobieństwo, że ktokolwiek z znajomy tutaj wejdzie i przeczyta tę historię, ale na wszelki wypadek będę w niej pomijać wszystkie szczegóły, które nie są absolutnie kluczowe do zrozumienia całej historii.
Gdy byłam jeszcze w szkole podstawowej, poznałam przez internet przyjaciółkę, którą roboczo nazwę tutaj Majką. Z czasem zaczęłyśmy się też spotykać na żywo. Nie miałam w życiu zbyt dużo kolegów i koleżanek, a wszystkie te znajomości i tak urywały się z końcem danej szkoły, w której tę osobę poznałam. Natomiast przyjaźń z Majką kwitła przez wiele lat.
Majka była dla mnie nie tylko powierniczką wszystkich sekretów, oraz osobą, z którą dzieliłam niektóre hobby, ale też swego rodzaju autorytetem. Była kilka lat starsza, lepiej się uczyła, była bardzo ładna, miała więcej talentów i miała bogatych rodziców. Życie towarzyskie też miała bogatsze niż ja. Czasem odczuwałam wobec niej zazdrość, ale przede wszystkim zależało mi, żeby taka "czadowa" osoba jak ja pozostała moją przyjaciółką.
Jednak z czasem, gdy byłyśmy już dorosłe, wszystko zaczęło się odmieniać. Nie były to zmiany diametralne, ale, chociaż ja sama też nie zawsze sobie radziłam dobrze w życiu, to okazało się, że w dorosłości zaczęłam sobie radzić lepiej niż ona. Skończyłam studia, rozwijałam karierę, znalazłam partnera i zdobyłam więcej przyjaciół, miałam też więcej pieniędzy, bo Majka miała problemy ze znalezieniem i utrzymaniem jakiejkolwiek pracy. Nie mówię tego, żeby się przechwalać, bo nie zawsze wszystko szło mi jak po maśle, wręcz przeciwnie, zaliczałam sporo upadków, ale koniec końców jakoś się z nich podnosiłam. U Majki też nie wszystko na raz zaczęło się sypać i też czasem się podnosiła i w życiu szło jej przez jakiś czas lepiej, ale w ostatecznym rozrachunku poszło jej w życiu po prostu gorzej. I też nie chcę tutaj twierdzić, że miarą sukcesu w życiu jest to, co ja osiągnęłam, bo każdy ma swoje priorytety i gdyby Majce pasowało to, jak ułożyła sobie życie i byłaby szczęśliwa to wcale by tej historii nie było. Ale Majka nie była szczęśliwa, z roku na rok była coraz bardziej sfrustrowana, narzekliwa i prawdopodobnie zazdrosna. Nie mogłam jej już się zwierzać, tak jak kiedyś, bo z moich sukcesów się nie cieszyła, a kiedy przychodziło do porażek to nie współczuła, tylko opowiadała o tym, jak to ona ma gorzej.
Na przestrzeni lat poznałam ją z moimi nowymi znajomymi (jej stare znajomości nie przetrwały), po pierwsze dlatego, że miałam nadzieję, że kontakt z ludźmi jej pomoże, a po drugie dlatego, że często takie poznawanie wychodziło naturalnie, jak np. organizowałam przyjęcie z jakiejś okazji. W końcu utworzyła się pewna stała paczka, która funkcjonuje w niezmienionym składzie od lat.
Wszyscy dostrzegaliśmy, że Majka ma problemy, z którymi sobie nie radzi, dlatego staraliśmy się jej pomagać, jak tylko mogliśmy. Przede wszystkim większość z nas namawiała ją na pójście do psychiatry, diagnozę i terapię, ponieważ podejrzewaliśmy, że może mieć jakiś problem. Jednak Majka nie chciała słuchać żadnych rad. W naszej paczce było sporo osób z problemami psychicznymi, ze mną włącznie, więc wiedzieliśmy, jak może to wpływać na człowieka i jaką ulgę może przynieść dobrze dobrane leczenie. Ale Majka była głucha na nasze rady.
W końcu z pewnych powodów Majka trafiła do szpitala psychiatrycznego, gdzie ją zdiagnozowano. O szczegółach diagnozy też nie będę mówić, nie tylko z powodu anonimizacji historii, ale też dlatego, że sama już dobrze nie pamiętam jak dokładnie ta diagnoza brzmiała.
Mieliśmy wszyscy nadzieję, że Majka zacznie się w końcu leczyć i jej jakość życia się poprawi. Ale Majka przez jakiś czas pobrała leki, uznała, że po nich nie jest sobą i rzuciła, a potem znów nie chciała się leczyć, bo twierdziła, że lekarze się nie znają, źle ją zdiagnozowali, źle dobrali leki. Być może tak nawet było, ale nie chciała słuchać o tym, że nawet jeśli jeden lekarz się pomylił, albo czegoś nie dodiagnozował, to warto jednak szukać pomocy u innego.
Powoli wszyscy mieliśmy jej dosyć, ale wciąż zapraszaliśmy ją na wspólne spotkania, bo nie chcieliśmy jej wykluczać. Znowu trafiła do szpitala. Znowu się okazało, że po jakimś czasie rzuciła leczenie sama. Jej zachowanie w stosunku do nas się pogarszało. Miała pretensje, że nie widujemy się z nią, przy czym wyglądało to tak, że próbowała umówić się z kimś na spontanie, gdzie reszta paczki nie mogła, bo byliśmy już na takim etapie życia, że mieliśmy prace, rodziny i inne zobowiązania, a nawet jeśli ktoś akurat był teoretycznie wolny, to po całym dniu czy tygodniu różnych obowiązków, gdy już sobie człowiek zaplanował chwilę siedzenia na kanapie i odetchnięcia, to niekoniecznie chciał z niej rezygnować. Z kolei gdy planowaliśmy jakieś spotkania to Majka często się się nie pojawiała, mimo że pytaliśmy najpierw, czy dany termin jest ok. Po jakimś czasie nauczyliśmy się zakładać z góry, że Majka nie przyjdzie, nawet jak do ostatniej chwili mówiła, że przyjdzie.
Niestety jak już przychodziła to wcale nie było lepiej, bo jej ulubionym tematem była ona sama. Każdy temat, jaki poruszaliśmy przy niej, prędzej czy później schodził na jej problemy, a jeśli nawet nie na problemy, to i tak na coś związanego z nią.
Majka zachowywała się krzywo też na wiele różnych innych sposobów. Jednak jej zachowanie, które bolało mnie osobiście najbardziej, była jej postawa właśnie wobec mnie. Nie wiem, czy to kwestia tego, że się długo znałyśmy i tylko wobec mnie sobie "pozwalała" na pewne zachowania, czy też może gdzieś się w niej tliło z dawnych czasów to przekonanie, że dalej jest dla mnie autorytetem i się jej słucham, ale bardzo źle znosiła, gdy z czymkolwiek się z nią nie zgadzałam. Nie znosiła żadnej krytyki w stosunku do swojej osoby, ale potrafiła też zrobić dramę o jakieś zupełnie błahe sprawy. Przykład zmyślony, ale analogiczny do prawdziwej sytuacji - napisała kiedyś, że nie podobał jej się jakiś film, ja napisałam, że mi się podobał, to zaczęła mi wytykać, że się nie znam, że takie i siakie elementy były złe, a na poparcie swojego twierdzenia zaczęła się podpierać opiniami bodajże jakichś youtuberów, czy tam innych internetowych "znawców". Jednak innych osób z paczki nie traktowała w ten sposób i gdy w tej konkretnej sytuacji, albo w jakiejkolwiek innej, ktoś poparł moje zdanie, to nagle kończyła dyskusję i zmieniała temat.
Łatwo się domyślić, że takie zachowanie nie zachęcało mnie do trzymania tej więzi. Zaczęłam jak najbardziej unikać rozmów z nią, na grupowym czacie zwykle nie komentowałam, gdy ona coś pisała, jak już przyszła na jakieś spotkanie na żywo to starałam się nie rozmawiać z nią sam na sam, jeśli już to w "obstawie" złożonej z innych ludzi.
W końcu przyszedł przełom... Albo i nie. Otóż Majka doszła do wniosku, że jednak chce się leczyć. Poczytała o pewnym bardzo poważnym zaburzeniu psychicznym, doszła do wniosku, że może na nie cierpieć. Poszła do psychiatry, zrobiła kompleksową diagnozę i okazało się, że faktycznie ma to zaburzenie. Zaczęła terapię. Przeprosiła całą paczkę, za swoje liczne krzywe zachowania, poprosiła o wyrozumiałość i wybaczenie, zapowiedziała, że będzie się starać, zaczęła brać leki i chodzić na terapię.
No i właśnie, niby wszystko spoko, ale jednak nie. Po pierwsze po tylu latach mam już jej zwyczajnie dosyć. Staram się być empatyczną osobą, sama zrobiłam research na temat tego zaburzenia, żeby lepiej zrozumieć Majkę. Staram się mieć z tyłu głowy, że jej zachowanie prawdopodobnie w dużej mierze wynika z tego zaburzenia i że to nie jest jej wina, że jest chora. Jednak nawet wiedząc to wszystko, nie potrafię już na nią patrzeć zbyt ciepło. Zaburzenie zaburzeniem, ale nie można tak po prostu łatwo wyprzeć z pamięci, że się było przez kogoś przez lata źle traktowanym. Reszta paczki, poza moim partnerem, który wie, jak to wszystko przeżywałam, ma do Majki więcej cierpliwości, ale mi się już kończy.
Poza tym mimo leków i terapii jej zachowanie wcale się jakoś bardzo mocno nie zmienia. Wiem, że to tak nie działa, że ktoś zacznie się leczyć i nagle zmieni się o 180 stopni. Ale minęło kilka miesięcy i początkowo było widać niewielkie, ale jednak postępy, a ostatnio znowu Majka "wraca do siebie". Do napisania tej historii skłoniło mnie właśnie to, że ostatnio znów zostałam zjechana przez Majkę za to, że podoba mi się coś, co jej akurat nie.
Jak już pisałam wyżej, sama się leczę psychiatrycznie i jestem wdzięczna swojej paczce, że mnie akceptują, znoszą te momenty, gdy sama zachowuję się przez jakiś czas trochę gorzej i rozumieją, skąd wynikają niektóre moje problemy. Dlatego czuję podświadomie, że nie powinnam za bardzo wykluczać Majki i starać się zachowywać z nią kontakt i ją wspierać.
Ale jednocześnie nie chcę tego robić. Większa część mnie ma ochotę odciąć się od niej jak najbardziej, przestać ją zapraszać na spotkania na żywo, nie odpisywać jej w internecie i generalnie odciąć się na tyle, na ile mogę, biorąc pod uwagę, że wciąż jest ona w tej paczce i że nie uniknę czytania jej wiadomości na wspólnej konwersacji, czy widywania jej na żywo, gdy ktoś ją zaprosi, a ona akurat przyjdzie.
Nikomu, poza moim partnerem, nie przyznaję się, jak bardzo mam jej dosyć. Obawiam się, że faktycznie to ja jestem tą piekielną, której zabrakło empatii. Ale nie umiem już jej traktować jak przyjaciółki.
Przyjaźń
Ocena:
27
(59)
poczekalnia
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mam potrzebę opowiedzieć komuś moją historię sprzed 10 lat. Nikt, ale to nikt z mojego otoczenia nie zna całej prawdy o tej sytuacji, bo po prostu wstydzę się ją komukolwiek opowiedzieć w całości.
10 lat temu, mając 25 lat rozstałam się z pewnym chłopakiem. Cała ta znajomość to może materiał na osobną historię, ale w skrócie - nie byliśmy długo razem, ale pierwszy raz w życiu poczułam prawdziwą miłość. W życiu nie doświadczyłam wiele ciepła od bliskich mi osób, wszelkie znajomości z mężczyznami były nierokujące na nic poważnego, ale przede wszystkim żadnego z tych facetów nie kochałam. Tego owszem. Niestety, nie działało to w drugą stronę, więc, gdy zaczęło się robić poważnie facet po prostu mnie rzucił. Uczciwie, w prosty sposób, mówiąc, że nie czuje, abym była tą jedyną, lubi mnie, pociągam go, ale to nie to i nie chce mi robić złudnych nadzieji. Przeżyłam to strasznie. Przez rok nie mogłam się po tym pozbierać. Po roku dopiero zaczęłam się z tego emocjonalnego bagna wygrzebywać i pomyślałam o ewentualnym otwarciu się na nowe znajomości.
W zasadzie przypadkiem, poczas spędzania ze znajomymi czasu na piwkowaniu w plenerze poznałam Kamila - nasze ekipy zaczęły ze sobą gadać, a my pod koniec wieczoru wymieniliśmy się numerami.
Kamil sprawiał wrażenie faceta nieco chaotycznego, rozmarzonego, ale uczciwego, szczerzego, ciepłego, choć może trochę niedojrzałego.
Nie podchodziłam do tej znajomości na hurra, ale trochę cieszyłam się, że po prostu poznałam miłego faceta, niczego sobie po tej znajomości nie obiecując.
Kamil pisał do mnie często, po prostu zabiegał o mnie i to było miłe. Jednocześnie znajomość rozwijała się powoli, czasem wyszliśmy na kawę, na spacer, piwo w plenerze. Gadaliśmy na luzie, swobodnie - po prostu było mi dobrze w jego towarzystwie, ale nie czułam presji na to, aby od razu przechodzić na wyższy level.
Po kilku miesiącach takie ni to kumplowania się ni to randkowania, poniosło nas jednego wieczoru i wylądowaliśmy w jego łóżku.
Kamil wydawał się być rano tym nieco speszony, ale żadne z nas tego nie żałowało. Od tej pory spotykaliśmy się częściej, intensywniej, okazywaliśmy sobie uczucia, spaliśmy ze sobą. Przedstawiałam go swoim znajomym - typowe situationship. Nie wiedziałam, czy nazywać go swoim chłopakiem.
Wtedy niewiele tak naprawdę wiedziałam o zdrowych relacjach, dziś powiedzielibyśmy, że były pewne czerwone flagi.Rzadko widywałam jego znajomych, najczęściej na jakichś większych imprezach, gdzie ciężko było z kimkolwiek porozmawiać, widywałam jedynie współlokatorów, z którymi według jego słów nie utrzymywał żadnych bliższych relacji.
Kamil był podróżnikiem z zamiłowania, często wyjeżdżał na weekendy, ale również często proponował, abym pojechała z nim, co faktycznie kilka razy się zdarzyło.
Wszelkie długie weekendy wykorzystywał na dłuższe wycieczki, robił dużo nadgodzin, aby potem wybierać dni wolne i też wyjeżdżać. Opowiadał, że często jeździ na Słowację, bo tej kraj kocha szczególnie, raz nawet mieliśmy jechać tam razem, ale Kamil w ostatniej chwili odwołał wyjazd powodu choroby.
W pewnym momencie zaczął mnie martwić jego stosunek do jego współlokatorki. Niby twierdził, że ledwo się znają, ale wydawało mi się, że jest między nimi pewna zażyłość, a dziewczyna sprawiała wrażenie kobiety... powiedzmy wątpliwej moralności. Gdy zdradziłam się z tym, że jestem trochę zazdrosna szybko zaczął tłumaczyć, że ona w ogóle nie jest w jego typie, nie lubi takich wymalowanych i zrobionych lasek. Podkreślał, że mnie uważa za naturalną piękność i uważa, że łączy nas coś szczególnego, co niełatwo byłoby zniszczyć i nie mam być o co zazdrosna. Podkreślał, że wie, że może nie jest idealnym kandydatem na męża i ma swoje wady, ale nie jest takim facetem, który ugania się za każdą laską i nie powinnam go o nic podejrzewać, bo ma swoje zasady.
Pewnego wieczoru trochę popiliśmy, w rozmowie wyszły różne smutne tematy, było dość melancholijnie i otworzyłam się przed nim odnośnie mojego eks. Kamil mnie wysłuchał, ale powiedział, że to przeszłość i po co rozmawiamy o tak nieprzyjemnych doświadczeniach, przeszłość to przeszłość itd. W sumie zrozumiałe.
Po pewnym czasie od tej rozmowy wyraźnie poczułam, że Kamil zaczyna się oddalać - choć próbowałam sobie racjonalnie tłumaczyć pewne rzeczy, nie mogłam udawać, że nie widzę, że po prostu mniej pisze, nie zależy ma na spotkaniach, czasami po prostu je odfajkowywał, na zasadzie zapraszania mnie do siebie w niedzielę o 23 na szybki numerek.
Zaczęłam czuć się podle - o ile wcześniej nasza sytuacja była trochę niejasna, tak teraz coraz częściej czułam się jak panienka na telefon. Szczytem było to, gdy pewnego dnia zaczął mi opowiadać, że być może niedługo wyjedzie gdzieś za granicę albo do innego miasta, jednoznacznie dając mi do zrozumienia, że nie uwzględnia mnie w swoich planach na przyszłość. Udawałam, że mnie to nie rusza, ale bardzo mnie zabolało. Od tego czasu jeszcze kilkukrotnie inicjowałam kontakt, ale widząc żadnej inicjatywy z jego strony, postanowiłam się z nim pożegać dłuższą wiadomość, z której nie tyle mu wygarnęłam, co podsumowałam naszą znajomość, pisząc, żebyśmy po ludzku zamknęli ten rozdział, a nie udawali, że nic się nie stało i ghostowali licząc, że rozejdzie się po kościach - choć oczywiście miałam tu na myśli jego zachowanie. Odpisał, że ok, ale on nie wie o co mi chodzi, po prostu nie ma czasu, nic mi nie obiecywał i powinnam przestać robić dramę. To była ostatnia wiadomość od niego, na którą już nie odpisałam.
Ale to wszystko po prostu zostawiło we mnie jakiś niesmak, niepokój, poczucie krzywdy, oszukania, sama nie wiem.
W każdym razie kilka tygodni później zauważyłam na Facebooku, że ktoś oznaczył Kamila na jakimś zdjęciu grupowym gdzieś na Słowacji. Było tam kilka osób, w tym Kamil stojący obok jakiejś dziewczyny, To zabrzmi głupio, ale patrzyłam na to niby niewinne zdjęcie i byłam przekonana, że między nimi jest jakaś zażyłość. Tu zaczyna się ta część historii, którą najchętniej bym pominęła. Otóż zaczęłam obsesyjnie przeglądać social media analizując wszelkie wrzutki z Kamilem. Przeglądałam profile jego znajomych, znajomych znajomych, wszystkich, którzy mogli mieć z nim jakiś kontakt. Analizowałam, łączyłam fakty i doszłam do wniosku, że po pierwsze Kamil w czasie gdy się spotykaliśmy bywał na Słowacji znacznie częściej niż twierdził. Po drugie na niepokojąco wielu zdjęciach przewijała się ta sama dziewczyna, prawie zawsze stojąc koło niego, czasem niewinne go obejmując. Zaczęłam śledzić jej wszystkie możliwe profile i szybko zorientowałam się, że wrzutek z Kamilem jest coraz więcej i są coraz bardziej jednoznaczne, choć na żadnym zdjęciu go nie oznaczała. Ta obsesja trwała kilka miesięcy aż dostałam kubeł zimnej wody na łeb
"Kamil... jest zaręczony z użytkownikiem..."
Tak, Kamil był zaręczony z tą dziewczyną ze Słowacji.
Rozmyślałam o tym dniami i nocami. Tak, mogło być tak, że Kamil wszedł w związek z tą dziewczyną po zakończeniu relacji ze mną. Ale czy wtedy zaręczyliby się ledwie pół roku później? Nie dawało mi to spokoju.
Zaczęłam obserować, gdzie najczęściej wychodzą jego znajomi. Kilkukrotnie "spontanicznie" pojawiałam się w miejscach, gdzie można było ich spotkać, aż trafiłam w końcu na grupę jego znajomych. Sprzedawałam bajeczkę o tym, że właśnie zbieram się do domu po spotkaniu ze znajomymi, ale siądę jeszcze z nimi na piwo. Wyluzowane towarzystwo nie widziało w tym nic dziwnego, a ja najdelikatniej i najsprytniej jak potrafiłam usiłowałam dowiedzieć się czegoś o związku Kamila z tą dziewczyną. Kłamałam, że mam faceta, pytania zadawałam od niechcenia, taki niby small talk. Znajomi jednak głupi nie byli i byli dość niechętni do rozmowy na ten temat. Ale mi wystarczyło jedno zdanie rzucone lekkomyślnie przez jakąś dziewczynę.
"Tak, Kamil i Lucia to jest jednak wielka miłość, już tyle razem przeszli, oby już im się szczęściło"
Byłam pewna, że Lucia nie była zwykłą koleżanką, gdy spotykał się ze mną.
Analizując social media zauważyłam, że on i jedna z moich koleżanek mają wspólną znajomą. Postanowiłam z koleżanką zagrać w otwarte karty i poprosiłam, aby od tej znajomej dowiedziała się czegoś o Kamilu i Lucii.
Koleżanka jakimś pretekstem dowiedziała się od tamtej dziewczyny, że Kamil poznał Lucię 3 lata wcześniej i od tego czasu są w swojego rodzaju związku na odległość. Jednakże Lucia jeszcze do niedawna miała regularnego narzeczonego, z którym zerwała mniej więcej w tym samym czasie, w którym zaręczyła się z Kamilem.
Przez wiele, wiele dni i nocy analizowałam to wszystko. W jaką grę wplątał mnie Kamil? Czy cokolwiek z tego co mówił było szczere? Czy leciał ze mną i z Lucią na swego rodzaju dwa równe fronty, czy byłam dla niego tylko substytutem prawdziwej miłości? Czy kiedykolwiek myślał o mnie poważnie? Czy Lucia wie, że sypiał jednocześnie z nią i ze mną? A jeśli wiedziała o tym i byłam czymś w rodzaju sztucznie wygenerowanego zagrożenia dla ich relacji, która miała ją skłonić do zerwania z narzeczonym?
Nie ma macie pojęcia ile czasu zmarnowałam na te rozmyślania. Nosiłam się nawet z zamiarem dorwania ich razem i konfrontacji. Ostatecznie zabrakło mi odwagi i pewnym czasu i wyrzuciłam go i wszystkich jego znajomych z listy znajomych i starałam się zapomnieć
To zabrzmi śmiesznie, ale mimo, że minęło 10 lat nadal gdy o nim pomyślę to mnie boli. Nie dlatego, że go kochałam albo złamał mi serce, choć to trochę też, ale czuję się przez niego tak potwornie oszukana. Gdyby był typem lovelasa, który wyrywa co tydzień nową laskę i każdej obiecuje dozgonną miłość, a potem nie odzywa się po pierwszym seksie, pewnie dawno bym o nim zapomniała. Ale ta relacja między nami, choć nie była szaloną miłością, zdawała się być taka szczera, prawdziwa, uczciwa, prosta. Nawet jeśli nie było między nami żadnych deklaracji i nie wyobrażałam sobie nas na ślubym kobiercu, to sądziłam, że to, choć być może nieco chaotyczna i tymczasowa, to jednak piękna relacja. On wydawał się być dobrym, normalnym facetem. Gdyby powiedział mi w pewnym momencie, że choć mnie lubi to jest zakochany w innej dziewczynie to być może zabolałoby wtedy, ale dziś byłby miłym wspomnieniem fajnie spędzonych kilku miesięcy. A tak jest wspomnieniem kłamstw, manipulacji i robienia ze mnie idiotki.
Jest to jedyny facet w moim życiu, któremu nawet po tylu latach, gdybym go spotkała na ulicy, po prostu naplułabym mu w twarz.
Nie rozumcie mnie źle, to nie jest tak, że rozmyślam o nim dniami i nocami. De facto, bardzo rzadko sobie o nim przypominam, ale kiedy tak się dzieje, jak na przykład dziś, znowu zalewa mnie złość, smutek, a nawet jakiś zalążek chęci zemsty. Nie wiem, co się u niego dzieje, ale gdzieś w środku mam szczerą nadzieję, że nie zbudował sobie na oszustwie i gierkach szczęśliwego życia.
10 lat temu, mając 25 lat rozstałam się z pewnym chłopakiem. Cała ta znajomość to może materiał na osobną historię, ale w skrócie - nie byliśmy długo razem, ale pierwszy raz w życiu poczułam prawdziwą miłość. W życiu nie doświadczyłam wiele ciepła od bliskich mi osób, wszelkie znajomości z mężczyznami były nierokujące na nic poważnego, ale przede wszystkim żadnego z tych facetów nie kochałam. Tego owszem. Niestety, nie działało to w drugą stronę, więc, gdy zaczęło się robić poważnie facet po prostu mnie rzucił. Uczciwie, w prosty sposób, mówiąc, że nie czuje, abym była tą jedyną, lubi mnie, pociągam go, ale to nie to i nie chce mi robić złudnych nadzieji. Przeżyłam to strasznie. Przez rok nie mogłam się po tym pozbierać. Po roku dopiero zaczęłam się z tego emocjonalnego bagna wygrzebywać i pomyślałam o ewentualnym otwarciu się na nowe znajomości.
W zasadzie przypadkiem, poczas spędzania ze znajomymi czasu na piwkowaniu w plenerze poznałam Kamila - nasze ekipy zaczęły ze sobą gadać, a my pod koniec wieczoru wymieniliśmy się numerami.
Kamil sprawiał wrażenie faceta nieco chaotycznego, rozmarzonego, ale uczciwego, szczerzego, ciepłego, choć może trochę niedojrzałego.
Nie podchodziłam do tej znajomości na hurra, ale trochę cieszyłam się, że po prostu poznałam miłego faceta, niczego sobie po tej znajomości nie obiecując.
Kamil pisał do mnie często, po prostu zabiegał o mnie i to było miłe. Jednocześnie znajomość rozwijała się powoli, czasem wyszliśmy na kawę, na spacer, piwo w plenerze. Gadaliśmy na luzie, swobodnie - po prostu było mi dobrze w jego towarzystwie, ale nie czułam presji na to, aby od razu przechodzić na wyższy level.
Po kilku miesiącach takie ni to kumplowania się ni to randkowania, poniosło nas jednego wieczoru i wylądowaliśmy w jego łóżku.
Kamil wydawał się być rano tym nieco speszony, ale żadne z nas tego nie żałowało. Od tej pory spotykaliśmy się częściej, intensywniej, okazywaliśmy sobie uczucia, spaliśmy ze sobą. Przedstawiałam go swoim znajomym - typowe situationship. Nie wiedziałam, czy nazywać go swoim chłopakiem.
Wtedy niewiele tak naprawdę wiedziałam o zdrowych relacjach, dziś powiedzielibyśmy, że były pewne czerwone flagi.Rzadko widywałam jego znajomych, najczęściej na jakichś większych imprezach, gdzie ciężko było z kimkolwiek porozmawiać, widywałam jedynie współlokatorów, z którymi według jego słów nie utrzymywał żadnych bliższych relacji.
Kamil był podróżnikiem z zamiłowania, często wyjeżdżał na weekendy, ale również często proponował, abym pojechała z nim, co faktycznie kilka razy się zdarzyło.
Wszelkie długie weekendy wykorzystywał na dłuższe wycieczki, robił dużo nadgodzin, aby potem wybierać dni wolne i też wyjeżdżać. Opowiadał, że często jeździ na Słowację, bo tej kraj kocha szczególnie, raz nawet mieliśmy jechać tam razem, ale Kamil w ostatniej chwili odwołał wyjazd powodu choroby.
W pewnym momencie zaczął mnie martwić jego stosunek do jego współlokatorki. Niby twierdził, że ledwo się znają, ale wydawało mi się, że jest między nimi pewna zażyłość, a dziewczyna sprawiała wrażenie kobiety... powiedzmy wątpliwej moralności. Gdy zdradziłam się z tym, że jestem trochę zazdrosna szybko zaczął tłumaczyć, że ona w ogóle nie jest w jego typie, nie lubi takich wymalowanych i zrobionych lasek. Podkreślał, że mnie uważa za naturalną piękność i uważa, że łączy nas coś szczególnego, co niełatwo byłoby zniszczyć i nie mam być o co zazdrosna. Podkreślał, że wie, że może nie jest idealnym kandydatem na męża i ma swoje wady, ale nie jest takim facetem, który ugania się za każdą laską i nie powinnam go o nic podejrzewać, bo ma swoje zasady.
Pewnego wieczoru trochę popiliśmy, w rozmowie wyszły różne smutne tematy, było dość melancholijnie i otworzyłam się przed nim odnośnie mojego eks. Kamil mnie wysłuchał, ale powiedział, że to przeszłość i po co rozmawiamy o tak nieprzyjemnych doświadczeniach, przeszłość to przeszłość itd. W sumie zrozumiałe.
Po pewnym czasie od tej rozmowy wyraźnie poczułam, że Kamil zaczyna się oddalać - choć próbowałam sobie racjonalnie tłumaczyć pewne rzeczy, nie mogłam udawać, że nie widzę, że po prostu mniej pisze, nie zależy ma na spotkaniach, czasami po prostu je odfajkowywał, na zasadzie zapraszania mnie do siebie w niedzielę o 23 na szybki numerek.
Zaczęłam czuć się podle - o ile wcześniej nasza sytuacja była trochę niejasna, tak teraz coraz częściej czułam się jak panienka na telefon. Szczytem było to, gdy pewnego dnia zaczął mi opowiadać, że być może niedługo wyjedzie gdzieś za granicę albo do innego miasta, jednoznacznie dając mi do zrozumienia, że nie uwzględnia mnie w swoich planach na przyszłość. Udawałam, że mnie to nie rusza, ale bardzo mnie zabolało. Od tego czasu jeszcze kilkukrotnie inicjowałam kontakt, ale widząc żadnej inicjatywy z jego strony, postanowiłam się z nim pożegać dłuższą wiadomość, z której nie tyle mu wygarnęłam, co podsumowałam naszą znajomość, pisząc, żebyśmy po ludzku zamknęli ten rozdział, a nie udawali, że nic się nie stało i ghostowali licząc, że rozejdzie się po kościach - choć oczywiście miałam tu na myśli jego zachowanie. Odpisał, że ok, ale on nie wie o co mi chodzi, po prostu nie ma czasu, nic mi nie obiecywał i powinnam przestać robić dramę. To była ostatnia wiadomość od niego, na którą już nie odpisałam.
Ale to wszystko po prostu zostawiło we mnie jakiś niesmak, niepokój, poczucie krzywdy, oszukania, sama nie wiem.
W każdym razie kilka tygodni później zauważyłam na Facebooku, że ktoś oznaczył Kamila na jakimś zdjęciu grupowym gdzieś na Słowacji. Było tam kilka osób, w tym Kamil stojący obok jakiejś dziewczyny, To zabrzmi głupio, ale patrzyłam na to niby niewinne zdjęcie i byłam przekonana, że między nimi jest jakaś zażyłość. Tu zaczyna się ta część historii, którą najchętniej bym pominęła. Otóż zaczęłam obsesyjnie przeglądać social media analizując wszelkie wrzutki z Kamilem. Przeglądałam profile jego znajomych, znajomych znajomych, wszystkich, którzy mogli mieć z nim jakiś kontakt. Analizowałam, łączyłam fakty i doszłam do wniosku, że po pierwsze Kamil w czasie gdy się spotykaliśmy bywał na Słowacji znacznie częściej niż twierdził. Po drugie na niepokojąco wielu zdjęciach przewijała się ta sama dziewczyna, prawie zawsze stojąc koło niego, czasem niewinne go obejmując. Zaczęłam śledzić jej wszystkie możliwe profile i szybko zorientowałam się, że wrzutek z Kamilem jest coraz więcej i są coraz bardziej jednoznaczne, choć na żadnym zdjęciu go nie oznaczała. Ta obsesja trwała kilka miesięcy aż dostałam kubeł zimnej wody na łeb
"Kamil... jest zaręczony z użytkownikiem..."
Tak, Kamil był zaręczony z tą dziewczyną ze Słowacji.
Rozmyślałam o tym dniami i nocami. Tak, mogło być tak, że Kamil wszedł w związek z tą dziewczyną po zakończeniu relacji ze mną. Ale czy wtedy zaręczyliby się ledwie pół roku później? Nie dawało mi to spokoju.
Zaczęłam obserować, gdzie najczęściej wychodzą jego znajomi. Kilkukrotnie "spontanicznie" pojawiałam się w miejscach, gdzie można było ich spotkać, aż trafiłam w końcu na grupę jego znajomych. Sprzedawałam bajeczkę o tym, że właśnie zbieram się do domu po spotkaniu ze znajomymi, ale siądę jeszcze z nimi na piwo. Wyluzowane towarzystwo nie widziało w tym nic dziwnego, a ja najdelikatniej i najsprytniej jak potrafiłam usiłowałam dowiedzieć się czegoś o związku Kamila z tą dziewczyną. Kłamałam, że mam faceta, pytania zadawałam od niechcenia, taki niby small talk. Znajomi jednak głupi nie byli i byli dość niechętni do rozmowy na ten temat. Ale mi wystarczyło jedno zdanie rzucone lekkomyślnie przez jakąś dziewczynę.
"Tak, Kamil i Lucia to jest jednak wielka miłość, już tyle razem przeszli, oby już im się szczęściło"
Byłam pewna, że Lucia nie była zwykłą koleżanką, gdy spotykał się ze mną.
Analizując social media zauważyłam, że on i jedna z moich koleżanek mają wspólną znajomą. Postanowiłam z koleżanką zagrać w otwarte karty i poprosiłam, aby od tej znajomej dowiedziała się czegoś o Kamilu i Lucii.
Koleżanka jakimś pretekstem dowiedziała się od tamtej dziewczyny, że Kamil poznał Lucię 3 lata wcześniej i od tego czasu są w swojego rodzaju związku na odległość. Jednakże Lucia jeszcze do niedawna miała regularnego narzeczonego, z którym zerwała mniej więcej w tym samym czasie, w którym zaręczyła się z Kamilem.
Przez wiele, wiele dni i nocy analizowałam to wszystko. W jaką grę wplątał mnie Kamil? Czy cokolwiek z tego co mówił było szczere? Czy leciał ze mną i z Lucią na swego rodzaju dwa równe fronty, czy byłam dla niego tylko substytutem prawdziwej miłości? Czy kiedykolwiek myślał o mnie poważnie? Czy Lucia wie, że sypiał jednocześnie z nią i ze mną? A jeśli wiedziała o tym i byłam czymś w rodzaju sztucznie wygenerowanego zagrożenia dla ich relacji, która miała ją skłonić do zerwania z narzeczonym?
Nie ma macie pojęcia ile czasu zmarnowałam na te rozmyślania. Nosiłam się nawet z zamiarem dorwania ich razem i konfrontacji. Ostatecznie zabrakło mi odwagi i pewnym czasu i wyrzuciłam go i wszystkich jego znajomych z listy znajomych i starałam się zapomnieć
To zabrzmi śmiesznie, ale mimo, że minęło 10 lat nadal gdy o nim pomyślę to mnie boli. Nie dlatego, że go kochałam albo złamał mi serce, choć to trochę też, ale czuję się przez niego tak potwornie oszukana. Gdyby był typem lovelasa, który wyrywa co tydzień nową laskę i każdej obiecuje dozgonną miłość, a potem nie odzywa się po pierwszym seksie, pewnie dawno bym o nim zapomniała. Ale ta relacja między nami, choć nie była szaloną miłością, zdawała się być taka szczera, prawdziwa, uczciwa, prosta. Nawet jeśli nie było między nami żadnych deklaracji i nie wyobrażałam sobie nas na ślubym kobiercu, to sądziłam, że to, choć być może nieco chaotyczna i tymczasowa, to jednak piękna relacja. On wydawał się być dobrym, normalnym facetem. Gdyby powiedział mi w pewnym momencie, że choć mnie lubi to jest zakochany w innej dziewczynie to być może zabolałoby wtedy, ale dziś byłby miłym wspomnieniem fajnie spędzonych kilku miesięcy. A tak jest wspomnieniem kłamstw, manipulacji i robienia ze mnie idiotki.
Jest to jedyny facet w moim życiu, któremu nawet po tylu latach, gdybym go spotkała na ulicy, po prostu naplułabym mu w twarz.
Nie rozumcie mnie źle, to nie jest tak, że rozmyślam o nim dniami i nocami. De facto, bardzo rzadko sobie o nim przypominam, ale kiedy tak się dzieje, jak na przykład dziś, znowu zalewa mnie złość, smutek, a nawet jakiś zalążek chęci zemsty. Nie wiem, co się u niego dzieje, ale gdzieś w środku mam szczerą nadzieję, że nie zbudował sobie na oszustwie i gierkach szczęśliwego życia.
Ocena:
21
(63)
poczekalnia
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Coś czuje, że to będzie dłuższa seria. Proszę o wyrozumiałość. Zawsze miałam problem z formą pisemną, a moja dysleksja pewnie tez nie ułatwia czytania.
Mam obecnie bardzo specyficzną sytuację zawodową. W skrócie, w mojej „głównej” pracy mam postojowe*, a oficjalna data powrotu ciągle jest przesuwana. Pracy zmieniać na stałe nie chcę, bo ją lubię i dobrze płacą jak akurat nie ma postojowego;). Niby taka postojowa pensja jest ok i da się przeżyć, ale ostatni rok dał mi tak w kość, że potrzebuje wakacji (nienawidzę wyjeżdżać - taki ze mnie piwniczak pospolity), a i parę sprzętów trzeba wymienić. Poza tym potrzebuję zajęcia, bo jestem typem upartego człowieka, który prędzej się zakatuje w pracy niż pójdzie z głową do specjalisty - wakacje to już duży krok.
W związku z powyższym postanowiłam poszukać sobie jakieś g*wno pracy, żeby trochę dorobić, ale też odwrócić myśli od pewnych rzeczy. Ostatecznie wylądowałam w magazynie, w którym kiedyś pracowałam (też jest potencjał na parę historii), ale po drodze zaliczyłam prace w „restauracji” pod złotymi łukami, a dokładniej tej w samiutkim środeczku (dosłownie) Miasta Stu Mostów.
Wytrzymałam trzy tygodnie. Nie zrozumcie mnie źle, mobbing w moim świecie nie jest niczym nowym, ale chyba mam zbyt grubą skórę, żeby zrobił na mnie wrażenie, raczej jedynie mnie irytuje, a odpowiednio wysoki przelew mi wszystko wynagradza. Nie usprawiedliwiam zjawiska - mówię tylko o swoim przypadku. Jednakże najniższa krajowa nie jest warta znoszenia akcji mających znamiona mobbingu - znowu, moja subiektywna opinia. Bo inną rzeczą są klienci drący na mnie mordy, a zupełnie inną jest taka sama sytuacja ze strony pracowników.
Co tydzień miały miejsce jakieś dziwne interakcje, za zwyczaj z udziałem tak zwanych kierowników. Po pierwszej obiecałam sobie, że nie będę podpisywać nowej umowy po okresie próbnym. Ale do rzeczy.
1. Pierwszy zgrzyt
Na rozmowie podkreśliłam, ze interesuje mnie maksymalnie 3/4 etatu. I niby wszystko było cacy, przy podpisaniu umowy okazało się, że mam pełen etat. Panie rekruterki tłumaczyły, że źle mnie zrozumiały, ale można to zmienić z jakąś główną managerką (spoiler: nie udało się). Uznałam, że odpoczywałam już parę miesięcy i w sumie mogę przez chwilę popracować na pełnym etacie.
Problemem był tez grafik. Całą końcówkę miesiąca miałam mieć nocki. Moja mailowa prośba o mniejszą ich ilość w kolejnym miesiącu została zignorowana, a kiedy zapytałam o to osobiście babki od grafiku, usłyszałam, że myślała iż jestem głównie na nocki, a maila nie widziała (ciekawe - moje prośby o konkretne wolne dni zostały spełnione, były one zawarte w tym samym mailu). Ostatecznie dała mi całe dwie dzienne zmiany.
2. Kołchoz
Generalnie akurat moja restauracja zamykała się późno w nocy, a pracownicy sprzątali do 7, o 6 przychodziła nowa zmiana i przygotowywała wszystko na otwarcie godzinę później. Samo to sprzątanie było piekielne, kto byl w tym miejscu, to wie, że lokal jest ogromny, a do sprzątania używała się tylch malutkich mioteł z szufelkami na kiju w zestawie - czyli robota żmudna i zabójstwo dla kręgosłupa. Plus wyleniałe mopy… Byłam bardzo zdziwiona, że nie ma serwisu sprzątającego do takiej przestrzeni, ale taniej jest wykorzystać studentów.
Pod koniec pierwszego tygodnia miałam „szkolenie” ze zmywaka. Tzn., chodziło przede wszystkim o to, żebym wiedziała gdzie odłożyć wszystkie graty. Po dwóch tygodniach dalej nie wiedziałam, a dlaczego to się okaże w dalszym ciągu.
Jak wspomniałam przy podziale sprzątania przypadł mi zmywak, salę i część socjalną dostał ktoś inny. Tak więc zmywałam sobie z koleżanką, która mi tłumaczyła co i jak mam myć, gdzie odłożyć, jak obsłużyć zmywarkę itd. Było miło, dopóki nie przyszła pierwsza zmiana. Wtedy przybiegła jakaś mała kobieta ze wschodnim akcentem i zamiast „dzień dobry” czy „spie*rdalaj”, pokazała mnie palcem i krótko stwierdziła „TY! Socjal!” (Nigdy nie sądziłam, że w dwóch literach można zawrzeć tyle pogardy).
Była to kierowniczka pierwszej zmiany, której moja koleżanka chyba się bała. W drodze do socjalu postanowiłam się napić, bo już zdążyłam się zorientować ile zajmuje sprzątnięcie części socjalnej. I tak stanęłam z kubkiem wody w części do tego przeznaczonej, a tymczasem pani kierowniczka po zobaczeniu tej sceny zaczęła sugestywnie stukać w zegarek. Było to tak bezczelne, że aż się zagotowałam. Moja odpowiedź brzmiała mniej więcej tak:
- to nie jest kołchoz u Sowietów, w Polsce pracownik ma prawo się napić!
Odpowiedzi nie usłyszałam, ale minął mnie „mój” kierownik zmiany, który stwierdził, że ona tak zawsze ma.
2. Zwolnienie lekarskie
Miałam pracować w sobotę wielkanocną do 19, co oznaczało, że na spokojnie zdążyłabym na ostatni pociąg do domu rodzinnego. Byłabym później, ale przynajmniej nikt ze śniadaniem by na mnie nie czekał. Zbyt piękne, prawda? Dostałam informacje o pracy wyjazdowej tego dnia w jakimś wygwizdowie, czyli do czasu pracy mam sobie doliczyć powrót do miasta. Uj bombki strzelił z moimi planami. Cóż, życie.
Któregoś dnia rozmawiałam z koleżanką na kuchni o tym, jak się tu bierze urlopy na żądanie, bo bardzo to pokrzyżowało plany. Na pytanie co zrobię jak nie dostanę (mi generalnie się wydaje, że nie ma takiej opcji**, ale pewnie ta firma wymyśla „wyjątkowe” sytuacje i nie daje) odpowiedziałam żartobliwie i z uśmiechem na ustach, że wtedy to chyba, kurczaczki, l4 wjedzie. Obie się rozesmialysmy, ale nieznana mi kierowniczka wezwała mnie do kanciapy szumnie nazywanej „biurem”. Nastąpił dialog:
- Słyszałam twoją rozmowę, będą konsekwencje jeśli weźmiesz zwolnienie lekarskie
- Ale czego? Żartu? Nie znamy się, ale chyba każdy potrafiłby z tonu wywnioskować, że to był żart. Poza tym kto byłby tak głupi, żeby mówić o takich planach głośno?
- tak tylko uprzedzam
- Ale nie sugerujesz mi chyba, że nie mam prawa chorować?
- Masz, ale wiesz… nowa jesteś, źle to wygląda
Ręce mi opadły. Za stara na to jestem, kiedyś obsesyjnie unikałam l4, ale ostatnio zaczęłam je szanować.
Jednocześnie widzę niestosowność mojego żartu w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna, ale jeszcze gorsze było podejście pani kierownik. Dzień po tej rozmowie rozchorowałam się, chyba ze stresu, bo bardzo źle się czułam z tą rozmową i im bliżej pracy tym bardziej chciało mi się wymiotować, a na końcu musiałam wysiąść z tramwaju, bo ryzyko gwałtownie wzrosło ;).
3. Ostatni akt
Kiedy wróciłam po chorobie okazało się, ze brakuje dwóch osób na zmianie, więc nietrudno sobie wyobrazić jaka atmosfera panowała. Miałam „koleżankę” z Białorusi. W roli ostrzeżenia dla stałych bywalców tego konkretnego fast-fooda, powiem, że to ta wredna, sepleniąca laska z warkoczykami. Życzę stalowych nerwów;).
Od początku była niemiła. Ofukała mnie, kiedy nie mogłam zrozumieć jaką chce kawę przed pracą i, o zgrozo, nie wiedziałam, że jest pracownikiem i ma zniżkę. Nie chciało jej się też ponownie mi tłumaczyć co i jak z tym nieszczęsnym zmywakiem ;). Za to, kiedy chciała ode mnie fajkę, to była najmilszą osobą na świecie.
Tego konkretnego dnia krzyczała na mnie, burczała. Dwa razy poprosiłam, żeby nie mówiła do mnie tym tonem, a już na pewno nie przy klientach.
Oliwy do ognia dodał kierownik serwisu (czyli chyba szczebel niżej niż kierownik zmiany) kazał mi stanąć przy frytkach. Szkolenia na to nie miałam (swoją drogą dziwne, że po tym czasie mi go nie zrobili), więc odmówiłam, bo to zwyczajnie niebezpieczne. Na to koleżanka i kierownik na mnie siedli. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść do kierownika zmiany. Dialog:
- W. i M. na mnie krzyczą i ja nie będę pracować w takich warunkach.
- W. na mnie też krzyczy, nie przejmuj się
- W. nie ma prawa na mnie krzyczeć, a jeśli ty jej na to pozwalasz, to znaczy, że jesteś du*a, a nie kierownik, a ja idę na fajkę i potem do domu.
Kierownik jeszcze próbował mnie przekonywać, żebym została, ale ja już byłam zdecydowana. Przypominam, że wcale mnie tam nie musiało być i poszłam do pracy w zasadzie z nudów. Gość wysłał chyba tę dziewczynę do szatni, kiedy się przebierałam. Myślałam, że chce mnie udobruchać, ale postanowiła mnie trochę poobrażać poza zasięgiem uszu kierownictwa. I chyba się zapomniała, bo mówiła do mnie po rusku. Albo zwyczajnie tak sepleniła, że nie zrozumiałam ;p.
Po wyjściu pojechałam do monopolowego i kupiłam kilka piw na odstresowanie, wypiłam je pisząc wypowiedzenie.
Następnego dnia na lekkim kacu weszłam do „restauracji” i trafiłam na kierowniczkę z pierwszej części. Na mój widok mina jej zrzedła, pewnie słyszała o zdarzeniach z poprzedniego wieczora. Próbowała mi wcisnąć kit, że nie może przyjąć wypowiedzenia. Wskazałam tylko na kamery i powiedziałam, że pani kierownik dalej nie zna się na polskim prawie pracy, bo inaczej wiedziałaby, że nie może tego nie zrobić.
*Jakby ktoś nie pamiętaj z czasów pandemii, postój to takie coś, że pracodawca płaci część wynagrodzenia za to, że pracownik jest gotowy do pracy, ale nie pracuje
**Nie jestem pewna jak to jest, ale wydaje mi się pracodawca może odmówić urlopu na żądanie, kiedy już nie ma kto pracować. W mojej firmie przez 7 lat tylko raz mi odmówiono, bo koleżanka już wcześniej wzięła l4. Na szczęście mój problem się rozwiązał sam zanim zdążyłam się wypiąć i też wziąć;)
Mam obecnie bardzo specyficzną sytuację zawodową. W skrócie, w mojej „głównej” pracy mam postojowe*, a oficjalna data powrotu ciągle jest przesuwana. Pracy zmieniać na stałe nie chcę, bo ją lubię i dobrze płacą jak akurat nie ma postojowego;). Niby taka postojowa pensja jest ok i da się przeżyć, ale ostatni rok dał mi tak w kość, że potrzebuje wakacji (nienawidzę wyjeżdżać - taki ze mnie piwniczak pospolity), a i parę sprzętów trzeba wymienić. Poza tym potrzebuję zajęcia, bo jestem typem upartego człowieka, który prędzej się zakatuje w pracy niż pójdzie z głową do specjalisty - wakacje to już duży krok.
W związku z powyższym postanowiłam poszukać sobie jakieś g*wno pracy, żeby trochę dorobić, ale też odwrócić myśli od pewnych rzeczy. Ostatecznie wylądowałam w magazynie, w którym kiedyś pracowałam (też jest potencjał na parę historii), ale po drodze zaliczyłam prace w „restauracji” pod złotymi łukami, a dokładniej tej w samiutkim środeczku (dosłownie) Miasta Stu Mostów.
Wytrzymałam trzy tygodnie. Nie zrozumcie mnie źle, mobbing w moim świecie nie jest niczym nowym, ale chyba mam zbyt grubą skórę, żeby zrobił na mnie wrażenie, raczej jedynie mnie irytuje, a odpowiednio wysoki przelew mi wszystko wynagradza. Nie usprawiedliwiam zjawiska - mówię tylko o swoim przypadku. Jednakże najniższa krajowa nie jest warta znoszenia akcji mających znamiona mobbingu - znowu, moja subiektywna opinia. Bo inną rzeczą są klienci drący na mnie mordy, a zupełnie inną jest taka sama sytuacja ze strony pracowników.
Co tydzień miały miejsce jakieś dziwne interakcje, za zwyczaj z udziałem tak zwanych kierowników. Po pierwszej obiecałam sobie, że nie będę podpisywać nowej umowy po okresie próbnym. Ale do rzeczy.
1. Pierwszy zgrzyt
Na rozmowie podkreśliłam, ze interesuje mnie maksymalnie 3/4 etatu. I niby wszystko było cacy, przy podpisaniu umowy okazało się, że mam pełen etat. Panie rekruterki tłumaczyły, że źle mnie zrozumiały, ale można to zmienić z jakąś główną managerką (spoiler: nie udało się). Uznałam, że odpoczywałam już parę miesięcy i w sumie mogę przez chwilę popracować na pełnym etacie.
Problemem był tez grafik. Całą końcówkę miesiąca miałam mieć nocki. Moja mailowa prośba o mniejszą ich ilość w kolejnym miesiącu została zignorowana, a kiedy zapytałam o to osobiście babki od grafiku, usłyszałam, że myślała iż jestem głównie na nocki, a maila nie widziała (ciekawe - moje prośby o konkretne wolne dni zostały spełnione, były one zawarte w tym samym mailu). Ostatecznie dała mi całe dwie dzienne zmiany.
2. Kołchoz
Generalnie akurat moja restauracja zamykała się późno w nocy, a pracownicy sprzątali do 7, o 6 przychodziła nowa zmiana i przygotowywała wszystko na otwarcie godzinę później. Samo to sprzątanie było piekielne, kto byl w tym miejscu, to wie, że lokal jest ogromny, a do sprzątania używała się tylch malutkich mioteł z szufelkami na kiju w zestawie - czyli robota żmudna i zabójstwo dla kręgosłupa. Plus wyleniałe mopy… Byłam bardzo zdziwiona, że nie ma serwisu sprzątającego do takiej przestrzeni, ale taniej jest wykorzystać studentów.
Pod koniec pierwszego tygodnia miałam „szkolenie” ze zmywaka. Tzn., chodziło przede wszystkim o to, żebym wiedziała gdzie odłożyć wszystkie graty. Po dwóch tygodniach dalej nie wiedziałam, a dlaczego to się okaże w dalszym ciągu.
Jak wspomniałam przy podziale sprzątania przypadł mi zmywak, salę i część socjalną dostał ktoś inny. Tak więc zmywałam sobie z koleżanką, która mi tłumaczyła co i jak mam myć, gdzie odłożyć, jak obsłużyć zmywarkę itd. Było miło, dopóki nie przyszła pierwsza zmiana. Wtedy przybiegła jakaś mała kobieta ze wschodnim akcentem i zamiast „dzień dobry” czy „spie*rdalaj”, pokazała mnie palcem i krótko stwierdziła „TY! Socjal!” (Nigdy nie sądziłam, że w dwóch literach można zawrzeć tyle pogardy).
Była to kierowniczka pierwszej zmiany, której moja koleżanka chyba się bała. W drodze do socjalu postanowiłam się napić, bo już zdążyłam się zorientować ile zajmuje sprzątnięcie części socjalnej. I tak stanęłam z kubkiem wody w części do tego przeznaczonej, a tymczasem pani kierowniczka po zobaczeniu tej sceny zaczęła sugestywnie stukać w zegarek. Było to tak bezczelne, że aż się zagotowałam. Moja odpowiedź brzmiała mniej więcej tak:
- to nie jest kołchoz u Sowietów, w Polsce pracownik ma prawo się napić!
Odpowiedzi nie usłyszałam, ale minął mnie „mój” kierownik zmiany, który stwierdził, że ona tak zawsze ma.
2. Zwolnienie lekarskie
Miałam pracować w sobotę wielkanocną do 19, co oznaczało, że na spokojnie zdążyłabym na ostatni pociąg do domu rodzinnego. Byłabym później, ale przynajmniej nikt ze śniadaniem by na mnie nie czekał. Zbyt piękne, prawda? Dostałam informacje o pracy wyjazdowej tego dnia w jakimś wygwizdowie, czyli do czasu pracy mam sobie doliczyć powrót do miasta. Uj bombki strzelił z moimi planami. Cóż, życie.
Któregoś dnia rozmawiałam z koleżanką na kuchni o tym, jak się tu bierze urlopy na żądanie, bo bardzo to pokrzyżowało plany. Na pytanie co zrobię jak nie dostanę (mi generalnie się wydaje, że nie ma takiej opcji**, ale pewnie ta firma wymyśla „wyjątkowe” sytuacje i nie daje) odpowiedziałam żartobliwie i z uśmiechem na ustach, że wtedy to chyba, kurczaczki, l4 wjedzie. Obie się rozesmialysmy, ale nieznana mi kierowniczka wezwała mnie do kanciapy szumnie nazywanej „biurem”. Nastąpił dialog:
- Słyszałam twoją rozmowę, będą konsekwencje jeśli weźmiesz zwolnienie lekarskie
- Ale czego? Żartu? Nie znamy się, ale chyba każdy potrafiłby z tonu wywnioskować, że to był żart. Poza tym kto byłby tak głupi, żeby mówić o takich planach głośno?
- tak tylko uprzedzam
- Ale nie sugerujesz mi chyba, że nie mam prawa chorować?
- Masz, ale wiesz… nowa jesteś, źle to wygląda
Ręce mi opadły. Za stara na to jestem, kiedyś obsesyjnie unikałam l4, ale ostatnio zaczęłam je szanować.
Jednocześnie widzę niestosowność mojego żartu w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna, ale jeszcze gorsze było podejście pani kierownik. Dzień po tej rozmowie rozchorowałam się, chyba ze stresu, bo bardzo źle się czułam z tą rozmową i im bliżej pracy tym bardziej chciało mi się wymiotować, a na końcu musiałam wysiąść z tramwaju, bo ryzyko gwałtownie wzrosło ;).
3. Ostatni akt
Kiedy wróciłam po chorobie okazało się, ze brakuje dwóch osób na zmianie, więc nietrudno sobie wyobrazić jaka atmosfera panowała. Miałam „koleżankę” z Białorusi. W roli ostrzeżenia dla stałych bywalców tego konkretnego fast-fooda, powiem, że to ta wredna, sepleniąca laska z warkoczykami. Życzę stalowych nerwów;).
Od początku była niemiła. Ofukała mnie, kiedy nie mogłam zrozumieć jaką chce kawę przed pracą i, o zgrozo, nie wiedziałam, że jest pracownikiem i ma zniżkę. Nie chciało jej się też ponownie mi tłumaczyć co i jak z tym nieszczęsnym zmywakiem ;). Za to, kiedy chciała ode mnie fajkę, to była najmilszą osobą na świecie.
Tego konkretnego dnia krzyczała na mnie, burczała. Dwa razy poprosiłam, żeby nie mówiła do mnie tym tonem, a już na pewno nie przy klientach.
Oliwy do ognia dodał kierownik serwisu (czyli chyba szczebel niżej niż kierownik zmiany) kazał mi stanąć przy frytkach. Szkolenia na to nie miałam (swoją drogą dziwne, że po tym czasie mi go nie zrobili), więc odmówiłam, bo to zwyczajnie niebezpieczne. Na to koleżanka i kierownik na mnie siedli. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść do kierownika zmiany. Dialog:
- W. i M. na mnie krzyczą i ja nie będę pracować w takich warunkach.
- W. na mnie też krzyczy, nie przejmuj się
- W. nie ma prawa na mnie krzyczeć, a jeśli ty jej na to pozwalasz, to znaczy, że jesteś du*a, a nie kierownik, a ja idę na fajkę i potem do domu.
Kierownik jeszcze próbował mnie przekonywać, żebym została, ale ja już byłam zdecydowana. Przypominam, że wcale mnie tam nie musiało być i poszłam do pracy w zasadzie z nudów. Gość wysłał chyba tę dziewczynę do szatni, kiedy się przebierałam. Myślałam, że chce mnie udobruchać, ale postanowiła mnie trochę poobrażać poza zasięgiem uszu kierownictwa. I chyba się zapomniała, bo mówiła do mnie po rusku. Albo zwyczajnie tak sepleniła, że nie zrozumiałam ;p.
Po wyjściu pojechałam do monopolowego i kupiłam kilka piw na odstresowanie, wypiłam je pisząc wypowiedzenie.
Następnego dnia na lekkim kacu weszłam do „restauracji” i trafiłam na kierowniczkę z pierwszej części. Na mój widok mina jej zrzedła, pewnie słyszała o zdarzeniach z poprzedniego wieczora. Próbowała mi wcisnąć kit, że nie może przyjąć wypowiedzenia. Wskazałam tylko na kamery i powiedziałam, że pani kierownik dalej nie zna się na polskim prawie pracy, bo inaczej wiedziałaby, że nie może tego nie zrobić.
*Jakby ktoś nie pamiętaj z czasów pandemii, postój to takie coś, że pracodawca płaci część wynagrodzenia za to, że pracownik jest gotowy do pracy, ale nie pracuje
**Nie jestem pewna jak to jest, ale wydaje mi się pracodawca może odmówić urlopu na żądanie, kiedy już nie ma kto pracować. W mojej firmie przez 7 lat tylko raz mi odmówiono, bo koleżanka już wcześniej wzięła l4. Na szczęście mój problem się rozwiązał sam zanim zdążyłam się wypiąć i też wziąć;)
Złote łuki
Ocena:
26
(60)