Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#75171

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ogarniałam przyjaciółkę z depresją. Ciężką, głęboką, rozwijającą się latami, doskonale zresztą maskowaną i z uporem godnym lepszej sprawy wypieraną. Przez 4 lata dziewczyna ukrywała objawy, w tym przeróżne akty autoagresji, tak skutecznie, że nawet jej chłopak niczego nie zauważył. Sama miałam ochotę prać się po pysku, że zignorowałam kilka słabych, izolowanych sygnałów i nie poskładałam ich w całość, tylko po czasie każdy jest mądry. Nic to, trzeba działać.

Recepta załatwiona na leki tak dobrane, żeby było jak najmniej działań niepożądanych, za to efekty w miarę szybkie (niestety, etap "najpierw musi być gorzej", czyli zamknięcie w domu, apatię, reakcje lękowe, zanik poczucia przyjemności i resztę trzeba było zaliczyć) i można było je łączyć z branymi stale fitofarmaceutykami. Zmuszanie do regularnego przyjmowania pomijam, ale były fajerwerki i rzucanie ostrymi przedmiotami. Jak chemia zaczęła działać, zaczęło się odprowadzanie pod drzwi psychiatry i szukanie odpowiedniej terapii miękkiej. Najpierw grupowo (jeżeli jesteś w związku od 4 lat z kimś, kto wymaga terapii, też potrzebujesz na nią iść), potem stopniowo przechodzenie na spotkania indywidualnie - wszystko przy stałym oporze dziewczyny, w końcu nie po to wypierała chorobę ze świadomości latami, żeby się przyznać do niej w ciągu kilku miesięcy. W zasadzie sztampowy kurs postępowania z trudnym pacjentem w praktyce. Nakłady czasu, wysiłku i pieniędzy ze strony jej, jej faceta i mojej były olbrzymie. Efekty normalnie i wk*rwiająco powolne, kroczki w dobrą stronę mikroskopijnie małe, ale przynajmniej są. A raczej były.

Rzecz pierwsza - otoczenie, czyli rodzina i przyjaciele. Pomijam to, że dla większości ludzi depresję ma się w czwartek wieczorem i w piątek już znika, bo weekend, żeby wrócić od poniedziałku. Tutaj mamy do czynienia ze środowiskiem około- i medycznym, ludzie uświadomieni co do natury problemu z wielu różnych źródeł na, wydawałoby się, specjalistycznym poziomie. Jej matka w miejscu publicznym (wyszła z domu! W gwarne miejsce! Gratulacje!) przywitała ją słowami "w coś ty się ubrała, wyglądasz jak menelka". Cóż, był w tył zwrot i kurs na dom. Mamuśka, solidnie przeze mnie opieprzona, stwierdziła, że przecież ona jest lekarzem i wie, jak się postępuje z ludźmi z depresją, czyli ostro i brutalnie, bo nie ma co się cackać. Jest laryngologiem, ale i tak współczuję jej pacjentom. Jej ojca interesowało tylko to, czy nie zawali roku przez "te humory", bo przecież poszła na terapię, to dlaczego nie jest już zdrowa? Wspólni znajomi stwierdzili, że oni też mają depresję i takich cyrków nie robią, a poza tym, przesadzamy, bo tego się nie dostaje z dnia na dzień, a oni nic nie zauważyli.

Rzecz druga - uczelnia. W zasadzie zawaliła rok, bo przez chorobę i początkowe fazy terapii odstawiła sprawy studiów na bok. Trudno, bierzemy od prowadzącego psychiatry papier o tym, że dziewczyna była niezdolna do ogarnięcia obowiązków, sadzamy ją nad kartką papieru, niech pisze prośbę o urlop z powodów zdrowotnych. Napisała, podpisała, zaniosła na uczelnię (poszła załatwiać swoje sprawy i naprawiać skutki choroby! Brawo! Postęp!), oddała. Uczelnia stwierdziła, że jasne, urlopu udzieli, ale jeżeli to naprawdę choroba umysłowa, to raczej się pożegnają, bo będzie przeszkadzać w studiach i późniejszym wykonywaniu zawodu. Dziewczyna załamana, chce wszystko odkręcać, woli płacić za powtarzanie roku niż bruździć sobie w papierach. Po dokładnym przewertowaniu wszystkich możliwych uregulowań okazało się, że niestety, mogą ją zmusić do badań lekarskich. Motywacja do leczenia i oswajania się z diagnozą spadła niemal do zera.

Rzecz trzecia, której na pewno nie zostawimy i skończy się olbrzymią awanturą - aptekarka. Miasto duże, ale apteka osiedlowa, mała, stali pacjenci, niemal wyłącznie z okolicznych kamienic i małych bloków. Recepty realizowane od początku w tym miejscu. Zadzwonił do mnie chłopak przyjaciółki - wściekły jak nieboskie stworzenie. Jedna z aptekarek podzieliła się z jedną (przynajmniej jedną) z ich sąsiadek wiadomością, że "taka młoda, a psychotropy bierze, psychiczna, pani!". Sąsiadka zdążyła rozgadać w kamienicy (szczęście, że o źródle informacji też się wygadała). Dziewczynę wytykają palcami i zdążyli z niej zrobić niebezpieczną dla otoczenia. Reakcja chorej łatwa do przewidzenia - zanegowanie sensu jakichkolwiek działań. Dziś niedziela, przybytek zamknięty, ale jutro robimy z chłopakiem nalot szturmowy i albo postawię babę przed izbą aptekarską, albo wybiję jej zęby.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (418)

#76520

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Święta to także czas spotkań z rodziną.
Rozmawialiśmy o wychowywaniu dzieci i tym jak reagować na pewne zachowania. Oczywiście ciężko w tych sprawach o jednomyślność, choć to co zrobiła bratowa ma moją pełną aprobatę, choć dla niektórych może być piekielne (czytaj teściowa i mama).

Bratowa z córeczką czteroletnią były na zakupach, niestety po drodze do kasy mijały dział z zabawkami. Córka złapała lalkę i do koszyka wkłada.
[Bratowa]: Odłóż zabawkę, mamusia nie ma tyle pieniążków, żeby ją kupić. [Córka]nie reaguje na to i próbuje pchać wózek do kasy. Ponowna prośba też nie daje efektu. Cóż, bratowa odpuściła i zapłaciła za wszystko w kasie. Gdzie piekielność? Upatrywałem jej w tym, że tak łatwo się poddała i pozwala córce rządzić, ale nie...

Kolacja. Kanapki z wędliną, warzywami.
Śniadanie podobne, kolejna kolacja też.
Następne śniadanie już tylko chleb z masłem, podobnie i kolacja bez rarytasów. Córka nieco zdziwiona, ale nie komentowała do następnego dnia i śniadania gdy znowu na stole były tylko kanapki z masłem.

[C]: Mamusiu, a gdzie wędlinka?
[B]: Mamusia mówiła, że nie ma pieniążków na zabawkę, ale się uparłaś to teraz nie ma pieniążków na wędlinkę.
Po śniadaniu córeczka z płaczem przybiegła z lalką i mówi, żeby oddać ją w sklepie, bo woli kanapki z wędliną.
Oczywiście babcie uważają ją teraz za złą matkę, która znęca się nad ich ukochaną wnusią, a ja uważam, że to dobra lekcja dla dziecka.

wychowanie

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (685)

#53227

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Ponieważ mamy wakacje, będzie wakacyjnie.
O urlopie sprzed kilku lat, dokładnie, to o urokach nowoczesności w tradycyjnym Zakopanem.
Nie jestem człowiekiem mocno starej daty, jednak wynalazki ostatnich lat czasami mnie przerastają.
Najbardziej te, po których zostaje trauma na lata całe...

Córka moja najstarsza zmusiła mnie do wypadu do aquaparku.
Bo fajnie, bo zabawy we wodzie superaszcze są...
Nie mając wyjścia, założyłem kąpielowe bokserki, w garść chwyciłem nieodłączną reklamówkę z klapkami i ręcznikami i - w drogę!
Początek był zgoła niewinny. Bilety, szatnia, natrysk.
Potem powstał problem, co zrobić najpierw, na co się wybrać.
Ja optowałem za basenem. Albo dużym, do pływania, w tym zewnętrznym, z widokiem na Tatry, albo takim z masażami.
Coby stare plecy poratować.
Ale latorośl moja piekielna wymagała adrenaliny!!!
Czyli zjeżdżalni.
Największą, kończącą swój bieg w basenie zewnętrznym, odrzuciłem po krótkiej obserwacji.
Otóż, byłem świadkiem, jak młodzieniec lat około 16, z zapałem tłumaczył kumplowi, że tą rurą jedzie się fajnie tylko głową naprzód. Bo woda spod nóg nie pryska, a i wrażenia lepsze.
I pojechał.
Z rury wypadł najpierw instruktor zjeżdżalnictwa, a po jakichś trzech minutach jego gacie...
Góry w odwiecznym milczeniu zniosły tą profanację.

Potem spróbowałem sił w zjeździe wspólnym po pochylni otwartej. Bo miałem w pamięci opowieści Szefa, który rok wcześniej utknął a słowackiej rurze.
A że walczymy w podobnej kategorii... sami rozumiecie.
Zjazd okazał się klapą na miarę Kac Wawa. Bo, ze względu na masę, musiałem się kilkakrotnie odpychać, coby nabrać jakiejkolwiek prędkości zjazdowej.

W końcu, moja piekielna córka zoczyła w oddali TO.
Otwartą zjeżdżalnię o nachyleniu gazyliona stopni, długości kilkunastu metrów, kończącą się w mikrym baseniku.
Wśród zwierzęcych pisków ekscytacji zostałem zawleczony ku wrotom piekieł.
Córcia pojechała pierwsza.
Z piskiem wpadła do basenu, a że wagowo walczy w kategorii z jedną nogą Małysza, odbiła się kilkakrotnie od powierzchni i zadowolona opuściła basen.
Wtedy przyszła kolej na mnie.
Pomodliłem się przelotnie, a potem rozpocząłem najgorsze kilka sekund życia.
Po odepchnięciu się, w ciągu kilku chwil, nabrałem sporego ułamka prędkości dźwięku.
Moje stateczne bokserki zostały zredukowane do stringów i wciśnięte tam, gdzie od ładnych kilku lat starałem się pieluchy nie nosić...
Toteż, szorowałem gołym zadkiem po plastiku. Przysiągłbym, że czułem smród spalenizny...
Żeby choć trochę zmniejszyć tempo spadania w czeluść, rozłożyłem nogi.
Nie zwolniłem, za to u dołu pochylni malowniczo klasnąłem dość wrażliwymi elementami anatomii o lustro wody...
Z narastającym wytrzeszczem zaliczyłem jeszcze dwa trafienia kością ogonową o dno basenu, po czym wypadłem zeń z całkiem sporym impetem.
Tocząc wokół błędnym wzrokiem, wstałem. Piekły mnie czerwone plecy i przyległości. Tępy ból w kroczu pulsował w rytm tętna- jakieś 200/ minutę.
Zaś kąpielówki miałem ewidentnie typu Borata: stringi w kroku, guma pod brodą...
Był to jeden z niewielu razów, kiedy żałowałem, że nie piję.

Chciałem z tego miejsca serdecznie pozdrowić konstruktorów owego piekielnego urządzenia.
I zapytać, czy nie dałoby się założyć, że zechce z niego skorzystać ktoś, kto posturą przypomina bardziej baobab, niż mimozę?
I dla niego zrobić ciut głębszy i dłuższy basenik?
Albo chociaż powiesić kartkę z ostrzeżeniem: "ważysz 100+, skończysz z gatkami w jelicie grubym"?
Byłbym niezmiernie zobowiązany...

akfapark...

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1816 (2038)

#6732

przez ~tytus84 ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu pracowałem "na telefonie". Akurat w tamtym okresie dzwoniliśmy do potencjalnych, również zagranicznych klientów z ofertą hurtowej sprzedaży długopisów. Wyglądało to tak, że najpierw nasza firma wysyłała do delikwenta niewielką (około 20) partię takich długopisów, a po jakimś czasie my mieliśmy do niego zadzwonić i powypytywać się na temat wrażeń z oferowanego produktu i nakłonić do kupna.
Tego feralnego dnia trafił mi się klient z Niemiec. Zazwyczaj ludzie brali te długopisy, a jak nie to po prostu mówili że już maja od kogoś innego, że może w innym terminie, itd. Tymczasem mój klient postanowił, że nie będę miał tak łatwo. Rozpoczęła się litania, wyliczanie że te długopisy im się nie podobają, że mają zły kolor, że nadruk nie taki tylko siaki, że tu jakaś część im odpada... Po kliku minutach takiego wyliczania padło zaś hasło które przełamało już we mnie ostatnią dozę wyrozumiałości, mianowicie klient zaczął narzekać, że te długopisy są ZA CIĘŻKIE. W tym momencie byłem już tylko w stanie spokojnie zapytać się:
- A karabiny to nie były dla was za ciężkie?
Efekt: zwolnienie w trybie natychmiastowym, ale jakie wspomnienie!

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1865 (2309)

#27108

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkowniczki Agaaga przypomniała mi bardzo podobną sytuację która miała miejsce ok. 1,5 roku temu. Tym razem ja odpowiedziałem piekielnością na piekielność.

Mój synek miał gorączkę, więc pojechaliśmy do pediatry. Budynek lekarza jest na lekkim odludziu, daleko do przystanku, niewygodne połączenia autobusowe, itp.
Swoje załatwiliśmy, pani doktor przepisała jakieś tabletki i syrop, już idziemy do auta i tak 2m przed autem zatrzymuje mnie z pozoru miła starsza pani. Tłumaczy, że daleko na przystanek, że autobusy źle jeżdżą i czy nie mógłbym jej podwieźć trochę w stronę miasta. No cóż, jechałem i tak w stronę miasta, to kazałem pani wsiadać, po drodze tłumaczyła, że tylko do miasta, bo tam już ma autobus. Wjeżdżamy już praktycznie do miasta, pytam na którym przestanku wysadzić i wywiązał się taki oto dialog.

[J] - Ja
[P] - Pani Piekielna

[J] - Jesteśmy prawie na miejscu, gdzie panią wysadzić?
[P] - Oj wiesz bo ty masz w tym aucie tak wygodnie i ciepło, a autobusy to dużo ludzi, wieje, jeszcze się choroby nabawię...
[J] - Słucham? Co pani przez to rozumie?
[P] - No wiesz, bo ja tu w zasadzie niedaleko mieszkam, mógłbyś mnie podrzucić, taki człowiek jak ty pewnie sobie może pozwolić [...] o tu tu zaraz zakręt będzie do wsi Iksińskiej.
[J] - Moment, moment, rozumiem 5 minut drogi ale do wsi Iksińskiej jest dobra godzina drogi stąd. Koło pani siedzi chore dziecko, które muszę zawieść do domu, a nie urządzać mu przejażdżki, ja za niedługo do pracy muszę iść, a benzyny też mi nikt za darmo nie daje.

Pani zamilkła, ja zjechałem na wysepkę przystanku, proszę panią żeby wysiadła, bo stąd bez problemu dojedzie do domu. Jednak z tyłu cisza. Pani udaje, że nie słyszy. Pierwsza, druga, trzecia próba słowna - nic. Po czwartej odpowiedź:

[P] - Jak się powiedziało, że się zawiezie to się zawiezie. Ja się nigdzie nie wybieram. Ja stąd nigdzie nie wychodzę.

No nic. Nie powiem zagotowało się trochę we mnie, jeszcze z trzy razy poprosiłem o opuszczenie auta, ale nic, zero reakcji. No to sprzęgło, bieg, gaz i jedziemy. Bynajmniej nie do wsi Iksińskiej. Udałem się po prostu w kierunku swojego domu. Pani chyba cieszyła się, z tego, że jedziemy, licząc na to, że rzeczywiście na głupiego trafiła. W pewnym momencie włączyła mi się piekielna strona mózgu. Przyłożyłem telefon do ucha i udając, że dzwonię, powiedziałem coś w ten deseń:

[J do telefonu] - Cześć Bartek, słuchaj twój ojciec ma jeszcze tą firmę pogrzebową ?
[J do telefonu] - To dobrze, słuchaj zróbcie mi tam miejsce w kostnicy bo mam w aucie zwł... to znaczy jeszcze nie zwłoki, ale w każdym razie przygotuj miejsce.

Reakcja Pani z tyłu była dokładnie taka na jaką liczyłem, zaczęła szarpać klamkę (klamki z tyłu mam zablokowane przed otwarciem od wewnątrz ze względu, że dziecko na tyle jeździ :)), wielki lament, że morderca, że księdzu powie, że otwórz te drzwi, itp.

[P] - Morderco! Otwórz te drzwi! Boże! Ja chcę stąd wyjść!
[J] - Teraz to już za późno, już miejsce przygotowane.

Pani z tyłu coś tam jeszcze krzyczała, ja zatrzymałem auto i kazałem jej wysiadać. Tak szybkiej wysiadki i prędkości odejścia od auta ok 60-letniej kobiety, to jeszcze nie widziałem. Chociaż o tyle miły byłem, że wysadziłem przy przystanku.

Dopiero potem mnie naszły myśli, że przesadziłem, itp. Jednak no cóż, odpłacone pięknym za nadobne. :)

służba_zdrowia auto

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1380 (1420)

#74497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w UK w hotelowej restauracji/barze.
Zrobiłam swoje pierwsze w życiu, piękne, cudowne trzywarstwowe latte, miałam niby przeszkolenie baristyczne, ale to była jakaś błazenada. Co nie zmienia faktu, byłam z siebie bardzo dumna, bo po wielu próbach się udało i?

I przyszedł kierownik z inną współpracownicą, że nie mogę robić takiego latte. Ja oczy jak 5 złotych, zapytałam dlaczego nie mogę? Boooo.....????? Oni takiego robić nie potrafią, wiec ja też nie mogę, bo klienci będą się skarżyć, że raz dostają ładne, a raz byle jakie, więc też mam robić byle jakie. Pie.... leniwy naród.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 264 (324)

#64681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed lat. O zgubnych skutkach nadmiaru testosteronu za kierownicą.

Lata całe temu wracałem z wielkopolski starym dostawczakiem. Jechałem spokojnie, szybszych przepuszczałem, pełen luz. Przed Ostrowem Wielkopolskim, chamsko, niemal zawadzając o mój błotnik wbiła się przed mojego złomka nowa Alfa Romeo z opalonym i wyżelowanym młodzieńcem za kierownicą i równie, a nawet bardziej opaloną blondi na siedzeniu pilota - seryjny wyprzedzacz, pogromca szos. No cóż, bywa, jechałem dalej.

Przed samym Ostrowem roboty, wszystko stoi. Jeździłem tam często, więc znając miejsce, przycwaniakowałem przez stację benzynową i wyprzedziłem ze 20 aut. W tym białą Alfę. Jej kierowca chyba mnie widział. Za chwilę jadąc "na trzeciego" znów wskoczył przede mnie. Kiedy zaczął się dwupasmowy odcinek w centrum, nie tracąc dobrego humoru i jadąc cały czas prawym pasem, z prędkością nie większą niż 40km/h, znalazłem się przed Alfą - ci z prawego szybciej ruszali spod świateł... Potem zrobił się jeden pas i "Pan Alfa" został za mną. Musiał się wnerwić. Na wylocie z Ostrowa, łamiąc wszelkie przepisy i demonstrując całkowity brak instynktu samozachowawczego, wyprzedził mnie "na trzeciego" i pognał w dal. A ja zwolniłem odruchowo, bo tam lubili suszyć. Oj jak mnie tam kiedyś przesuszyli...

Za chwilę mijałem białą Alfę stojącą obok radiowozu. Pojechałem dalej. Dogonił mnie i wyprzedził przed Olesnem. W tamtych czasach lubili suszyć na wlocie i na wylocie, czasem jednocześnie (dawno nie byłem, robią tak dalej, czy stoi jakiś "śmietnik"?). Minąłem Alfę na wlocie, kierowca już się spowiadał. Zatankowałem w mieście i jak tylko wyjechałem ze stacji, zgadnijcie kto mnie wyprzedził? Na wypadek, gdybym nie wierzył własnym oczom, że to on, mogłem mu się przyjrzeć ponownie już wkrótce, jak stał na wylocie w drugim miejscu suszenia i znów się spowiadał. Wyprzedził mnie (znów) na obwodnicy Kluczborka. O mało mnie nie zdmuchnęło, szybkie te Alfy.

Na końcu obwodnicy jest zajazd "Pod Brzozami", na zjeździe do niego, w kojącym cieniu brzóz, chłopcy lubili się rozstawiać z suszarką. Tego dnia też byli. Kiedy mijałem Alfę, nie wytrzymałem już i zacząłem trąbić i machać rękami w geście pozdrowienia, manifestując swój podziw dla konsekwencji w ignorowaniu przepisów "Pana Alfy". Dogonił mnie tuż przed Tarnowskimi Górami. Jadąc starą drogą dojeżdżało się do skrzyżowania ze światłami i stacją BP po prawej, skręcało się w prawo w kierunku Katowic. Alfa czaiła się z tyłu. Zrobiło się zielone, skręciłem i znalazłem się za wiekowym i kopcącym na czarno Jelczem. Jelcz kopcił okropnie i wlókł się tak bardzo przeokropnie, że czułem się na siłach wyprzedzić go nawet moim niemal równie wiekowym dostawczakiem. Ale tego nie zrobiłem, bo tam był zakaz wyprzedzania, podwójna ciągła, ograniczenie prędkości i przejście dla pieszych. Ogólnie bardzo "dochodowe" miejsce, lubiane przez lokalną ekipę władców suszarek.

Ale Alfa nie czekała. Poszedł ogniem, przyspieszał tak ładnie, że wyglądał jak żywa reklama Alfy Romeo. Cuore Sportivo. Przez zasłonę petrochemicznego dymu, wypuszczaną z rury wydechowej Jelcza zauważyłem wybiegającą rączym krokiem na jezdnię widmową postać z czerwonym mieczem świetlnym w dłoni. Obawiam się, że dla kierowcy Alfy milszym widokiem w tym momencie byłby nawet sam Darth Vader. Ale Darth Vader nie nosił nigdy czapki z białym denkiem, więc to chyba nie był on.

Nigdy wcześniej ani później nie byłem świadkiem tak seryjnego ignorowania przepisów i równie seryjnego nadziewania się na stróżów prawa. Poseł jakiś, czy co?

A tak z innej beczki, to ta historia ma w sobie coś pozytywnego. Mówią, że Alfy Romeo nic, tylko się psują i stoją w serwisie. A jak już jeżdżą, to tylko na lawecie. A ja na własne oczy widziałem jedną na dystansie 200km, jak jeździła całkiem samodzielnie. I to jeździła, że hej!

droga przepisy policja samochody

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 903 (983)

#62954

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od 7 lat prowadzę bloga z opowiadaniem. Odkryłam, że jedna z czytelniczek, która poprosiła mnie, bym oddała jej swój adres, gdy skończę pisać, skopiowała moją pracę – szablon i rozdziały. Onet skasował całą jej stronę, ale zanim to nastąpiło, w najnowszym wpisie pojawiła się informacja, że "autorka" bloga wydaje powieść. Oczywiście podała tytuł, więc po jego "zgooglowaniu" miałam namiary na plagiatorkę.

Kupiłam egzemplarz tej powiastki. Okazało się, że jest to mój blog, streszczony, poprzerabiany i zredagowany, aby opisane sytuacje pasowały do rzeczywistości wykreowanej przez czytelniczkę.

Skontaktowałam się z firmą, która wydała książkę. Byli zszokowani - przepraszali i korzyli się, tłumacząc się przy tym ufnością i chęcią zrobienia frajdy młodej dziewczynie. Zapytani, jakim cudem nie przeskanowali chociaż kilku stron, by sprawdzić je pod względem oryginalności, stwierdzili, że są ogromną firmą i wydają rocznie około trzystu pozycji i nie mają na to czasu.

Redaktor Naczelny obiecał zatrzymać wysyłkę z magazynu wszystkich z jeszcze niesprzedanych kopii książki. Stwierdził mimochodem, że powieść sprzedaje się bardzo kiepsko i już przynosi im straty, więc teoretycznie nie mam o co walczyć z nimi w sądzie (akurat). Pokazali mi umowę, pod którą zarówno nieletnia jak i jej ojciec się podpisali, mimo że jeden z jej pierwszych punktów podkreślał, że niemal przysięgają, że każde cholerne słowo w książce jest jej i że w razie jakichkolwiek roszczeń osób trzecich (czyt. moich) poniosą wszelkie konsekwencje, w tym te finansowe.

Patrząc na umowę, coś mi zaczęło świtać. Odkryłam, że gdy czytelniczka podpisywała umowę i zobaczyła, że podpisuje się pod nieprawdą, a w Internecie są niezbite dowody na to, że mnie okradła, jakaś nieznana mi osoba akurat wtedy wysłała do mnie maila podszywając się pod Onet i próbując wyłudzić ode mnie hasło do konta (by skasować mi bloga). Oczywiście nie nabrałam się na ten idiotyzm, odpisałam sarkastyczny komentarz i wysłałam do Onetu wiadomość z nagłówkiem wiadomości, a oni „wystosowali stosowne kroki”.

Zupełnie zapomniałam o tej sytuacji i dopiero widząc, co i kiedy nieletnia podpisała, skojarzyłam to z tą próbą wyłudzenia. Próbowała mnie oszukać i podstępem skasować mojego bloga, a gdy nie wyszło - chciała wyłudzić ode mnie adres „po dobroci” i usunąć go, zanim książka zyska popularność.

Tydzień po spotkaniu z wydawnictwem stawiłam się ponownie w redakcji na spotkanie z czytelniczką i jej rodzicami. Ogólnie to słyszałam po raz kolejny te same śpiewki, że dziewczyna jest młoda, a „pisząc książkę” była chora i wydanie jej to było jej marzenie. Szybko jednak nastawienie rodzinki się zmieniło - zaczęli mieć do mnie pretensje, że czegokolwiek od nich chcę, rzucać się, że im grożę i ją obrażam. Nie poczuwali się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, nie przeprosili. Dziewczyna za to oskarżyła o plagiat mnie (piszę fanfiction).

Od firmy zażądałam oficjalnych przeprosin, a od rodziny wpłacenia zysków z książki na Fundusz Promocji Twórczości. Stanowczo mi odmówiono. Jedyne, co wywalczyłam, to przeprosiny od firmy na ich stronie internetowej.

Nieusatysfakcjonowana brakiem kary dla małej złodziejki, zgłosiłam tę sprawę do ścigania z oskarżenia publicznego, o czym poinformowałam redakcję. Policjanci bardzo nie chcieli przyjąć zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, mówili, że „powinnam swoje wiersze lepiej zabezpieczać”. Uparłam się i wkrótce złożyłam zeznania i dowody, a pismo trafiło gdzie trzeba.

Wszczęto postępowanie, a po kilku miesiącach dostałam list z postanowieniem. Sąd Rejonowy ustalił, że nieletnia istotnie dopuściła się obu czynów karalnych (skopiowania na bloga i plagiatu celem osiągnięcia korzyści majątkowych). Postanowienie dotyczyło jednak umorzenia sprawy oraz odstąpienia od obciążenia rodziców małej jakimikolwiek kosztami postępowania. Podobno na podstawie art. 21 §2 Ustawy z dnia 26 października 1982 r.:

„§ 2. Sędzia rodzinny nie wszczyna postępowania, a wszczęte umarza, jeżeli okoliczności sprawy nie dają podstawy do jego wszczęcia lub prowadzenia albo gdy orzeczenie środków wychowawczych lub poprawczych jest niecelowe, w szczególności ze względu na orzeczone już środki w innej sprawie.”

Złożyłam odwołanie od tej decyzji do Sądu Okręgowego. Po ponad trzech miesiącach dostałam pismo, w którym adwokat małej kpi z moich żądań i argumentów oraz informuje, że nikt jej nigdy nie ukarze, bo jest dobrą dziewczynką z dobrymi ocenami w szkole i super kontaktami z rodzicami (którym nie powiedziała, że jej książka jest plagiatem). Że okradła mnie nieświadomie, nie wiedząc, jakie będą konsekwencje (dlatego chciała zatrzeć ślady?) i że wykorzystanie mojej pracy do wydania książki to był jej sposób na walkę z chorobą, bo poczuła się super-kochana i popularna (gratuluję). No i oczywiście że mocno przeżyła całe zdarzenie i to jest wystarczająca kara, bo przecież od początku się przyznawała do winy i mnie wylewnie przeprosiła w obecności redakcji (eee nie). Zauważyła też, że wg prawa polskiego w sprawach nieletnich należy się kierować przede wszystkim ich dobrem (nie pokrzywdzonych) i rozważyć, czy jest sens ich karać. I jej nie ma sensu karać – bo jest tak idealna, że praktycznie to nie ona to zrobiła, bo to niemożliwe. A na pewno nie zrobi tego po raz kolejny.

Jeśli kiedykolwiek chciałabym wydać swoją zredagowaną 7-letnią pracę – nie mogę, ktoś już to zrobił. Książka nadal jest na półkach i w księgarni internetowej wydawnictwa. W Internecie pełno niepochlebnych recenzji, niektóre chwalą moje pomysły i dialogi (dziękuję). Laska nie została ukarana, wszyscy rozkładają ręce, a mnie – 22-letniej studentki Politechniki Warszawskiej – nie stać na zabawę w opłacanie prawnika.

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1340 (1484)

#73655

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Nie wczytywałem się dotychczas w Piekielnych na tyle, by wychwycić podobną story, która zapewne się przewinęła przez te przezacne łamy, toteż proszę o wybaczenie ewentualnej powtórki z tematu...

Byczyłem się cały dzień na ogrodzie. Słoneczko, mrożona kawa, morda wraz z resztą organizmu się opalała, dobra książka w dłoni. Brakowało tylko chóru hożych Hawajskich dziewoi i cygar zwijanych na śniadych udach. Słowem - dolce vita dla ubogich.

Nagle słyszę dźwięk, ni to kosiarki, ni to młynka do kawy z predomu, łypię, a na wysokości kilku metrów, zawieszony bez mała nad moją głową, tkwi sobie dron, bezczelnie inwigilując ile mi jeszcze kawy w kubku zostało.

Jako że onegdaj, gdy noga na studiach się pośliznęła, odsłużyłem dwa lata w jednostce obrony przeciwlotniczej, toteż zakorzeniony instynkt "wroga zestrzelić", wziął górę i pierwszym co wpadło w łapę, czyli termosem z lodem, we wraży aerostat ciepnąłem.

Ku wielkiemu zdziwieniu trafiłem, machina piekielna w starciu z dobrym, metalowym termosem "Made in DDR" szans nie miała i rymnęła pod nogi zwycięskiego artylerzysty p-lot w rezerwie.

Szok, radość i niedowierzanie bez mała, bo w życiu nie postawił bym na siebie orzechów, o dolarach nie wspominając.

Kilka minut później.

Do furtki dobija się jakiś typ. "Aha" - zaświtało w głowie - "Znalazł się pilot".

I dawaj... Czegóż to ja się nie nasłuchałem. A że własność prywatna, a że jakim prawem, a że tysiące grube rozbite, a jak tak można, a zaraz na Policję.

Cóż... "A tak w pędzel by chciał?" Bierz mnie waść tą nieudolną atrapę messerschmitta i poszedł w podskokach.

Posłuchał, ja posłuchałem, że wróci z mundurowymi, prokuratorem, kolegami i cholera wie kim jeszcze. Znaczy co - grilla mam dla nich szykować, że tak się nawymieniał?

I teraz kilka myśli głębokich.

Po pierwsze - ciekawe, jaka perwersja skłoniła kierowcę bombowca do obserwowania czterdziesto paro letniego faceta w kąpielówkach?

Po drugie - jakim trzeba być wieprzem szczeciniastym, lub bardziej elegancko, po włosku "porca miseria", by się z kamerą wpieprzać komuś do ogrodu?

Po trzecie - czy faktycznie policyjna lub inna prokuratorska dłoń, może opaść na me ramię w karzącym geście, zmierzającym do wymierzenia pozornej z mego punktu widzenia sprawiedliwości?

A jaki z tego wniosek - obowiązkowa służba wojskowa to jest to.

ogród

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 652 (704)

#19255

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś rok temu poznałam chłopaka. Fajnie się gadało, wymieniliśmy się numerami i wszystko kwitnie. Kilka dni później dzwoni do mnie i zaprasza mnie do kina. Miło. Mówi, że przyjedzie po mnie o tej i o tej godzinie tu i tu. I wtedy wywiązał się ciekawy dialog:
(J)a
(O)n

(O) Ale wiesz... Bo ja mam Tico.
(J) Ok.
(O) Ale ja mam Tico! Samochód taki. Tico. Samochód. Jeżdżę nim.
(J) No dobrze. Fajnie. Ale o co chodzi?
(O) Słyszysz mnie? Tico mam!
(J) No słyszę. Tico tak. Wiem co to za samochód.
(O) Nie przeszkadza ci to?
(J) Aleee dlaczego ma mi przeszkadzać?
(O) Fajnie. Dobrze, to do zobaczenia. Pa.
Godzinę przed spotkaniem dostaję od niego smsa:
′Wiesz... Bo ja nie mam tico. Kłamałem. Mam Renault. Chciałem zobaczyć jak zareagujesz. I to wszystko nie ma sensu. Nie spotykajmy się. Chcę mieć dziewczynę, która doceni mój samochód, a nie zadowoli się byle czym...′

Powiedzieć, że mnie zatkało, to za mało...

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1476 (1534)