Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#68256

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z wczoraj z placu zabaw.
Siedzi Małżonek na ławce, córka radośnie ryje piaskownicę. Obok Małżonka przysiadł się Pan w średnim wieku z pieskiem, małym kundelkiem. Przechodzi chłopczyk ok 5 lat i w psa kamieniami.

Pan: - DZIECKO, NIE BIJ TEGO PSA, BO BĘDĘ MUSIAŁ JA UDERZYĆ CIEBIE.
Dzieciak odszedł i za chwilę znowu w psa kamieniami, pan się zamachnął i dzieciaka smyczą w d.... Nagle armagedon! Dopada mamuśka i z mordą:
- NIE MIAŁ PAN PRAWA! TO MOJE DZIECKO, JA JE WYCHOWUJĘ! PAN NIE MA PRAWA BIĆ!!!!!
Małżonek się odzywa: PANI CHOWA, A NIE WYCHOWUJE, DLACZEGO PANI NIE ZWRÓCIŁA UWAGI, GDY RZUCAŁ SYN KAMIENIAMI?
Kobieta niezrażona dalej się drze, a facet spokojnie:
- KSZTAŁT PANI TWARZOCZASZKI WSKAZUJE NA TĘPOTĘ UMYSŁOWĄ, PODEJRZEWAM ZATEM, ŻE DZIECKO JEST GENETYCZNIE OBCIĄŻONE, ODEJDŹ ZATEM KOBIETO.

Małżonek mówi, że się popłakał ze śmiechu jak zobaczył jej minę.

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 720 (808)

#73718

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Ku przestrodze.

Mam córkę, końcówka podstawówki, formalnie mieszka ze swoją matką, z którą jesteśmy rozwiedzeni bez orzekania o winie od pięciu lat. Młoda nocuje dwie - trzy noce w tygodniu u mnie, pozostałe u ex, weekendy różnie - fifty fifty. Płacę alimenty dosyć solidne, bo w kwocie 1,6 tys/mc.

Nie staram się Córce gadżetami, nagrodami, pieniędzmi wynagradzać rozwalonej rodziny w stylu "Mama, Tata, Dzieci pod jednym dachem", oczywiście mając Ją jedną, staram się jak mogę, by wspólny czas był atrakcyjny do bólu, choć oczywiście wychowanie najważniejsze. Słowem - lekcje zrobione, obowiązki domowe wspólnie machnięte, free time, buszujemy w zbożu.

Z ex mamy kontakty dość sztywne, bo sporo żalu, że się zaprzepaściło, takich owakich, jak to pomiędzy byłymi małżonkami. Jednak żadnych kłód pod nogi jedno drugiemu itp.

Jakoś rok temu, była poprosiła o pożyczkę, ponieważ skradziono jej auto. Odmówiłem, ponieważ po pierwsze z luźnymi środkami było kiepsko, a oczczędności nie naruszę , po drugie, kwota o jaką prosiła to mniej więcej równowartość jej półrocznych zarobków, po trzecie zaś, cóż - podzieliliśmy majątek w proporcji 6 Dla niej, 4 dla mnie, a w jego skład wchodził prawie nowy, projektowany indywidualnie dom, jakieś tam oczczędności itp, niezależnie zaś mieszkanie dla Młodej i jej matki. Słowem - naprawdę przyzwoite "zaopatrzenie" na dalsze życie.

Koniec części opisowej. Akcja.

Odebrałem na poczcie polecony. Komornik. Ale żeeeeeee? Mandat zawsze płacę uczciwie, o innych grzechach nie ma mowy, więc co jest grane???

No właśnie, nie dodałem.Od 10 mcy, daję ex alimenty w gotówce w dłoń. Poprosiła, dla mnie luz, toteż proszę bardzo, w powody nie wnikam.

Wpadłem do komornika i Tak, tak, ależ oczywiście - wniosek ex za niezapłacone alimenty!!!

"No właśnie" po raz drugi - w końcu to człowiek, którego onegdaj kochałem, z którym dobrze było na świecie, toteż brać pokwitowanie za zapłacone alimenty, byłoby obelgą dla tego, co onegdaj nas łączyło.

Telefon. I w słuchawce: "I co, było dać kasę wtedy..."

Pieniądz rzecz nabyta, mam to w zadzie, zapłaciłem komornikowi, wziął niewielką górkę, ponieważ zrozumiał sytuację i zadowolony, że ma sprawę z głowy. Sześć noży w serducho jednak przyjęte.

Ku przestrodze.


PS. W odpowiedzi na niektóre komentarze:

- fakt, zbiegły się dwie podobne historie. Moja opowieść nie przypomniała się pod wpływem wcześniej zamieszczonej, od dawna zastanawiałem, czy pisać o sprawach osobistych i w końcu się zebrało,

- naiwność - tak, jednak nie umiałbym walczyć o pieniądze z kobietą, którą kiedyś kochałem, wolałem machnąć ręką i na rzecz spojrzeć z moralną wyższością. Bezpowrotnie straconego zaufania, które ocierało się o naiwność, nic już jedna nie zwróci...

byłe / byli

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 405 (421)

#75902

przez ~Skarmmsh ·
| Do ulubionych
Żenię się.

W rodzinie poruszenie, w końcu żeni się jedyny przedstawiciel płci męskiej, reszta to same dziewczyny, dokładnie to 9 kuzynek i 2 siostry.

Najszczęśliwszy jest, a raczej był, dziadek. Bardzo się cieszył, że dożył momentu, gdzie rodowe nazwisko nie przepadnie, tylko przejdzie na mojego syna.

Niestety, nazwisko jednak przepadnie, bo postanowiłem przyjąć nazwisko żony. Powód jest prosty, nie podoba mi się moje nazwisko, jest niemieckie i co najgorsze, to samo nazwisko nosił jeden ze zbrodniarzy wojennych. Wielu ludzi kojarzy tylko te najbardziej znane nazwiska typu Hitler, Göring czy kilka innych, bardziej "medialnych". To, które ja noszę jest nazwiskiem pewnego "lekarza", który zrobił wiele okropnych rzeczy.

Wiadomo, nikt sobie nazwiska nie wybierał, bo pradziadek był Niemcem, no ale cóż, ja mogę zmienić i tak zrobię.

Rodzice oczywiście zrozumieli, zaakceptowali i tyle. Jestem dorosły, to moje życie i mam prawo o nim decydować tak jak chcę.

Dziadek miał odmienne zdanie, kiedy mu powiedziałem, że będę nosił nazwisko żony (fajne, polskie nazwisko), wpadł w szał. Zaczął krzyczeć, wyzywać mnie od zdrajców, pantofli, gejów i innych coraz gorszych obelg.

Później wykrzyczał, że on dla nas tyle zrobił, a ja wbijam mu nóż w plecy, szkoda tylko, że nie zrobił nic. Kiedy moja rodzina miała problemy finansowe i matka pojechała pożyczyć 100 zł na parę dni, została odprawiona z kwitkiem. Zawsze jak czegoś potrzebowaliśmy, to on nigdy nie miał, nie chodzi tu tylko o pieniądze, ale inne zwykłe ludzkie rzeczy.

Kiedyś na przykład zepsuła nam się kosiarka w połowie pracy, ogród wyglądał co najmniej niesymetrycznie. Pojechałem do dziadka pożyczyć na parę godzin kosiarkę, oczywiście odmowa. Takich sytuacji było wiele.

Następnie wypomniał mi, że on mi tyle pieniędzy w życiu dał - tyle, czyli 100 złotych w kopercie na 18 urodziny.

Dodam, że wszystkim kuzynkom, jak i moim siostrom, zapłacił kursy na prawo jazdy + każda z nich dostała 5000 złotych na samochód. Ja na takie luksusy nie mogłem liczyć, bo "tyś je chłop, som se zarobisz".

Ogólnie z dziadkiem nigdy nie miałem dobrego kontaktu, przez kilkanaście lat jak jechałem odwiedzić babcię, to on jedynie leżał na kanapie, oglądał TV, a nasze relacje ograniczały się do "Cześć".

Oczywiście zapowiedział, że na ślubie się nie pojawi i mam wyjść z jego domu, a jak przyjmę nazwisko żony, to mam się u niego w domu nigdy w życiu już nie pojawiać.

Powiedziałem mu jedynie, że nazwisko przyjmę, a po tym wszystkim co tutaj wykrzyczał i tak bym go nie zaprosił. Zakazał też babci jechać, ale babcia jak zwykle postukała się gestem w głowę, powiedziała, że przyjdzie bez względu na wszystko.

Kolejną piekielnością są moi znajomi, oni również nie potrafią zrozumieć, jak "chłop może przyjąć nazwisko od baby" .

I tak sobie lecą docinki, że to ja będę "babą" w rodzinie i tym podobne, drobne uszczypliwości.

Nigdy nie sądziłem, że przyjęcie nazwiska żony to taka wielka sprawa.

rodzina znajomi

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 424 (472)

#69461

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na pustym biurku, które stoi obok mojego, często leżą słodycze różne i różniste. Przywozimy je, mój zespół i ja, z wypadów za granicę - czy to osobistych, czy służbowych. Po kilka sztuk, tak do kawy, nie żeby jakieś góry cukru i kalorii się przewalały, ale zawsze jest coś aby poprawić humor w zły dzień.

Ten nasz skarbiec upodobał sobie jakiś czas temu kolega z biura - facet bezczelny, obleśny, nieprzyjemny w obyciu i traktujący wszystkich jak śmieci. Nie pracujemy z nim bezpośrednio, ba, jego biurko jest po drugiej stronie piętra, ale pasożyt jeden potrafi przeleźć kilometry żeby się tylko napchać za darmo, czyimś kosztem. Potrafił wyżreć nam do cna wszystkie łakocie i jeszcze z pełnymi ustami nawrzucać nam co to za chłam przywozimy, my wsiury takie i owakie, i następnym razem to on chce widzieć jakieś markowe czekoladki i specjały z najwyższej półki.

Pewnego dnia pasożyt pojawił się przy naszych biurkach i wyczaił całkiem sporą, papierową torbę z bardzo popularnej cukierni. Torba stała na pustym biurku, w torbie ewidentnie coś było i pasożyt już się oblizywał na myśl o wyżerce. Ale torba jak stała, tak stoi, a żadne z nas się nie śpieszy to rozpakowania. Pasożyt posapał, połypał oczami i w miarę szybko skończyła mu się cierpliwość. Z wysyczanym "sharing is caring!" (kulawo przetłumaczone "dzielenie się z innymi jest wyrazem troski"), wpakował łapę do torby.

Sekundę później rozległo się wycie godne syreny przeciwmgielnej. Koledzy i koleżanki z zespołu rzucili się ratować pasożyta, ja rzuciłam się ratować torbę. Bo oczywiście nie było tam żadnych słodyczy - w torbie podróżowali Kevin, Bob i Stuart - moje kaktusy, które po pracy chciałam zabrać do koleżanki mieszkającej w domku z ogrodem, aby przesadzić ich do większych doniczek.

Pasożyta jak na razie od kilku dni nie widać, może się obraził.
Kevin, Bob i Stuart mają się dobrze, nie odnieśli większych obrażeń.

biuro

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (684)

#68655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od roku wynajmujemy dom, mieszkaliśmy do tej pory w 3 osoby - ja, mąż i szwagier. Szwagier jest w moim wieku, trochę ciężko było się dogadać co do sprzątania, bo "dziewczyna i koledzy nie będą czekać", ale w końcu ustaliliśmy kto i kiedy co robi.

2 tygodnie temu wprowadziła się do nas dziewczyna szwagra, oczywiście zaraz po fakcie omówiliśmy z nią wszelkie zasady panujące u nas w domu, również te dotyczące sprzątania. Jednym zdaniem mówiąc: to co macie u siebie w pokoju nas nie obchodzi, w części wspólnej ma być czysto, co tydzień zmiana w sprzątaniu.

Zaznaczę, że mając na myśli "sprzątanie" nie chodzi nam o zmywanie po kimś naczyń, a umycie kabiny prysznicowej (mamy bardzo twardą wodę), toalety, przetarcie półek w łazience, zlewu w kuchni, blatów, pozamiatanie i umycie podłóg, w sumie to jakieś 20 minut wspólnej "pracy". Powierzchnia na, której "odbywa się całe zamieszanie" ma maksymalnie 14m2. Staramy się zachowywać porządek, aby na własne życzenie nie przedłużać sobie weekendowego sprzątania.

Przyszedł weekend, idziemy do pokoju "młodych", przypominamy o sprzątaniu i wybywamy do znajomych.

Wracamy popołudniu. Podłoga brudna, zlew brudny, w sumie to nic nie ruszone. Zwracamy uwagę po raz pierwszy. Doczekaliśmy się umycia kabiny płynem do naczyń, po zwróceniu uwagi, że woda jest twarda i trzeba popsikać odkamieniaczem - "moja mama tak robi i jest dobrze". Zrobiliśmy sobie nadzieję, że skoro już zaczęli coś robić to może będą kontynuować. Nie stało się tak. Zwracamy uwagę po raz drugi. Słychać, że coś dzieje się w kuchni, oho, blaty czyste. Została jeszcze łazienka, podłogi i zlew w kuchni. Czekamy do wieczora. Czekamy całą niedzielę aż "coś się ruszy". Zwracamy uwagę i słyszymy, że już jest posprzątane i jakimś cudem tego nie widzimy, i mamy się od nich odpimpkować.

Jakimś cudem nie było posprzątane.
Jakimś cudem od wczorajszego wieczora nie mają dostępu do internetu.
Jakimś cudem my mamy.

Warszawa

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (564)

#27710

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem didżejem (nie mylić z wodzirejem).
Tak, gram w klubach już prawie dekadę i ciągle mi tego mało. To jest to co kocham i co sprawia wewnętrzną satysfakcję. I tak sobie już plumkam, głównie co weekend, w paru stolicznych miejscach. Stereotyp jaki jest, wszyscy wiemy - didżej to k*rwiarz i r*chacz, nieważne czy za "dekami" stoi przystojny facet z obrączką na palcu czy nastoletni gówniarz, który nie potrafiłby wyrwać najgorszego kaszalota na parkiecie. Didżej po prostu wyrywa lachony w liczbie większej od liczby zer po przecinku naszego długu publicznego. Nieważne, że jego największą miłością jest muzyka i doprowadzenie do zadowolenia nią wszystkich się bawiących, nie każdego indywidualnie w jakiś inny sposób. To teraz sytuacja, która jeszcze bardziej utwierdza mnie w owym przekonaniu ogółu ludzkości;)

Sobota, ok. północy. Klub.

Lightmanek sobie pogrywa w najlepsze (w końcu czas, gdy ludzie już porządnie się rozgrzewają), pali jak to zwykle papieroska i raczy się napojem o złocistym kolorze. Wtedy podbija [O]na. Lat maksymalnie dziewiętnaście i pół, chyba świeżo odebrany dowód, coby swój wiek chłopakom na bramce udokumentować. Włosy rozwiane niczym Mandaryna na koncercie w Pcimiu Górnym, w pasie - ni to pasek, ni to spódniczka, w każdym bądź razie rzecz nie wiele zakrywająca miejsce, które publicznie zakryte być powinno. But oczywiście wysoki, z serii "Takie co ledwo na nich stoję, nie mówiąc o chodzeniu", zapewne pożyczony od mamy po niedawnym Sylwestrze. Bluzeczka adekwatna do pory roku (luty, średnio -20), czyli zapięta na jeden guziczek, przewiewna, ot coby (w tańcu) zbytnio nie przeszkadzała i śliczności pod nią skryte sowicie eksponowała. Myślę sobie: "Chłopcy pewnie na bramce popili, że larwę wpuścili.". Ale to już nie moja sprawa, [J]a jedynie stoję i obserwuję, nie mogąc się doczekać gorącej dyskusji z nowoodkrytym podgatunkiem płci pięknej.
[O]: Cześć, jesteś tu didżejem?

Nie, k*rwa, stoję i trzymam kredens, tudzież walizki z płytami, coby od nadmiaru głośności mi z konsolety nie pospadały. I tak stoję tu sobie jakieś 3 lata - mniemam oczywiście w myślach, nie chcąc urazić eksponatu. Oczywiście rozumiem pytanie. Dziecko pewnie pierwszy raz w klubie, ludzi nie zna (choć mogło się skapnąć widząc mnie ze słuchawkami na uszach, akurat miksującego 2 kawałki).

[J]: Owszem, to ja. W czym mogę pomóc?
[O]: Zagrałbyś Lejdi Gagę albo Ryjanę? Weź zagraj coś fajnego!

Nie będąc na moim miejscu, zapewne nie zrozumiecie mojego burakowatego wyrazu twarzy, idącej pary z uszu, potowego tsunami płynącego z mego czoła i ogólnym MEGAwk*rwie. My didżeje, po prostu uwielbiamy jak ktoś nam mówi, żeby zagrać coś fajnego (czyli to, co do tej pory było ch*jowe tak? jakoś nie zauważyłem po pękającym w szwach klubie od kilku dobrych lat). Kochamy także, gdy proszą nas o współczesne gwiazdy popu, typu Pitból, Ryjana czy Lejdi Dżaga. Otóż jest jedna zasada. Co do stylu i sposobu grania może mieć zastrzeżenia tylko jedna osoba - właściciel lokalu. Didżej nie będzie się kierował zachcianką jednej osoby, gdy widzi, że parę setek świetnie bawi się na parkiecie przy dotychczasowej muzyce. Tym bardziej nie będzie zamieniał ambitniejszego house′owego pierd*lnięcia na komercyjne badziewie, grane nawet na Tv Trwam i w Radiu Maryja. Lecz, ze względu na kilkuletnie doświadczenie i masę takich sytuacji, zawsze staram się być spokojny i ładnie wytłumaczyć, ażeby osoba nie poczuła się urażona. To, co w duchu sobie pomyślę, niech zostanie dla mnie. ;)

[J]: Przykro mi, nie gramy dziś komercji.
[O]: Ale ja bardzo proszę...

I tutaj jej słodka minka niczym kot ze Shreka. A więc - myślę sobie - zwierzyna złapana, czas się zabawić. Zalotnym spojrzeniem i jednoznacznie wrednym uśmieszkiem kieruję do niej moje ulubione słowa, podczas konwersacji z takimi "kobietkami".

[J]: A co jesteś w stanie za to zrobić?

Z reguły po tym pytaniu dziewczyny odpuszczają albo jeszcze chwilkę pożartują i "rozstajemy się" w zgodzie i miłym wspomnieniu. Tym razem odpowiedź zbiła mnie kompletnie, tak jakby larweczka specjalnie na to czekała.

[O]: Loda ci zrobię! Zobaczysz, jeszcze takiego w życiu nie miałeś!

I śmieje się dziewczę, na dodatek bezceremonialnie jej ręka wędruje ku mojemu rozporkowi. Tylko dzięki refleksowi nabytemu podczas codziennej, kilkugodzinnej grze w szachy, zdołałem w porę złapać jej kończynę zdecydowanym ruchem, przy okazji szczerząc zębiska, a spojrzenie zmienić w spojrzenie kota, któremu inny kot narobi do kuwety.

[J]: Pohamuj się trochę dziewczynko, ciut za krótko się znamy!

Wtem zmieszana, z opuszczoną głową, nie wie bidulka co czynić, ale brnie dalej w sytuację.

[O]: Bo ja tak naprawdę nie przyszłam po kawałek. Mam dziś wieczór panieński (!!!) i to jest moje zadanie od przyjaciółek. Muszę zrobić loda didżejowi w klubie X. No i akurat Ty dziś tu grasz. Najlepiej tutaj, w czasie gdy miksujesz.

Chyba nie muszę mówić dokąd sięgała moja szczena, po wypowiedzeniu tych paru słów. Rozumiem, gdyby jeszcze tak bardzo by jej się didżej spodobał, czy naszłaby ją nieodparta ochota i ja akurat byłem w pobliżu. Ale żeby zakład?! I żeby w jakiś tydzień przed ślubem?! Swoim?! Skinąłem jedynie na koleżankę barmankę (zawsze mi pomaga, gdy jest "u mnie" ktoś upierdliwy), po czym ona wpada i szybkim "Jak tam, Kochanie?" próbuje spłoszyć insekta. Po części jej się to udało, bo dziewczę już kieruje się do zejścia, mówiąc na odchodne:

[O]: Zastanów się jeszcze, ja ci zapłacę, bo mam pieniądze!

Do końca imprezy czułem na sobie jedynie spojrzenia jej i przyjaciółek. Przed finiszem uraczyła mnie jeszcze na chwilę swą obecnością, wręczając zalotnie kartkę papieru z adresem.

Po imprezie, jak to zwykle cała obsługa zebrała się na zapleczu i popija piwko. Ja oczywiście dzielę się wrażeniami - chłopaki z baru mówią, że głupi jestem, bo nie dość, że i bym "pociupciał", to i jeszcze bym im flaszkę postawił. Na to jeden z kumpli mówi, że skoro mam adres, to on sobie z chęcią użyje. Po prostu poda się za mnie (że niby ciemno w lokalu, na pewno nie zapamiętała wyglądu), żebym mu dał jedynie jedną walizkę z płytami na dowód. A proszę cię bardzo, myślę sobie. Niech tylko jakaś płytka zginie, to płacisz podwójną wartość. Poszedł. I wrócił. Po jakiejś godzinie, z obitą mordą. Dziewczę, podając mi ową kartkę, chyba zapomniało, że mieszka z narzeczonym. ;)

To tyle, jeśli chodzi o pierwszą klubową historyjkę z mojej strony. Kto był piekielny? Dziewczę, bo gotowa dla przyjaciółek na taką rzecz przed ślubem? Czy też przyjaciółki, bo wysłały przyszłą Pannę Młodą do takiego zadania? Może ja, bo złamałem stereotyp i nie wziąłem podanego na tacy? A może narzeczony, bo pobił nam kolegę? :) Oceńcie sami.

PS. Walizki i płytek narzeczony nie uszkodził, ufff...

klubik w stolicy

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 923 (1137)

#73466

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Leżę z dziewczyną w ogrodowym basenie na materacu, upał. Sąsiad rozpala grilla, wystawia krzesła i stoły. Podchodzi [s]ąsiad do płotu i wywiązuje się dialog.

[s]:Grilla będę palił.
[ja]:To pal.
[s]:Ale dym będzie.
[ja]:Nie przeszkadza mi.
[s]:W domu lepiej by wam było.
[ja]:Wątpię.
[s]:NO IDŹŻE KU*WA STĄD!
[ja z nieco rozdziawioną mordą]: A w czym Ci przeszkadzam?!
[s]:Ty w niczym. ONA!
[ja]:A w czym ONA Ci przeszkadza?!
[s]: Adaś(syn) za godzinę przyjeżdża, nie będzie mu ta ku*wa gołą dupą świecić i na złą drogę sprowadzać!

Z mocnymi argumentami nie wygrasz, kazałem mu wypierd*lać.

Syn sąsiada uczy się na księdza, fucha dobra, tylko ten celibat.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 427 (449)

#10114

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia Ciasteczka o nietolerancji wobec wegetarian ( http://piekielni.pl/10047 ) postanowiłam opisać historię wręcz odwrotną - jednak dotyczącą wegan.

Na pierwszym roku studiów mieszkałam z wegetarianką - i wszystko układało się jak najlepiej, ona nie wyjadała moich parówek, ja nie ruszałam jej lecza, specjalnych jogurtów itp. Po roku niestety rozstałyśmy się i na jej miejsce przyszła nowa koleżanka - tym razem weganka (dla niewtajemniczonych - weganie całkowicie odrzucają produkty zwierzęce, czyli mleko, sery...). Początkowo było ok, ale po kilku tygodniach zaczęło się robić nieprzyjemnie.

Najpierw do naszej malutkiej kuchni (miałyśmy dosłownie jedną szafkę, w której musiały się zmieścić naczynia, produkty mączne i inne kuchenne rzeczy) przytargała nowy zestaw garnków i talerzy. Na moje zdziwione spojrzenie odpowiedziała, że ja w swoich naczyniach gotuję i jem mięso, a ona to czuje potem w swoim jedzeniu i naprawdę jej to nie odpowiada. Ok, pomyślałam, nie szkodzi, zabrałam część talerzy i zbunkrowałam je w kanapie. Potem jednak było już tylko gorzej.

Współlokatorka zaczęła trzymać przy łóżku wszelkiego rodzaju wegańskie suche jedzenie - cukierki bez dodatków odzwierzęcych, jakieś kiełki, proszki, bo obawiała się, że ze złośliwości będę jej podjadać albo dorzucać do środka np. mleko w proszku. Nie było to miłe, ale machnęłam jeszcze ręką. Komentarze o "mięsojadach" i "mordercach" też przecierpiałam. Pękłam dopiero, gdy okazało się, co dziewczyna robi, gdy wyjeżdżam do domu lub do dziadków.

Otóż sprytna współlokatorka w trakcie każdego mojego wyjazdu (a trwały one po kilka dni) wyjmowała z lodówki i kładła w torbach gdzieś obok... moje jedzenie. A dokładnie mięso, wędlinę, pół biedy, że ser i jajka, bo nabiał akurat przeżywał... I nie były to śladowe ilości: mam pół rodziny na wsi, zajmują się hodowlą świnek i kur i dostawałam czasem łącznie po kilogramie, dwóch różnego mięsa. Wiadomo, że w wyższej temperaturze to wszystko robiło się po prostu śliskie, a czasem i śmierdzące. Kiedy miałam wracać, dziewczyna wkładała wszystko do lodówki, żebym się nie zorientowała. Wpadła, gdy wróciłam dzień wcześniej niż zwykle z okazji całorocznego kolokwium.

Tłumaczyła się potem, że nie mogła wytrzymać smrodu mięsa (zapakowanego przecież w foliowe reklamówki czy folię aluminiową, a najczęściej leżącego w zamrażalniku), który przenikał do jej jedzenia. Kilka dni po tym wydarzeniu pożegnałyśmy się chłodno i ozięble.

Od razu zaznaczę - nadal nie przeszkadza mi szykowanie na imprezie dodatkowego, wegetariańskiego zestawu kanapek, zupy czy ciepłego obiadu, sama lubię kuchnię bezmięsną, chociaż do wege mi daleko. Jednak tolerancja powinna działać w obie strony!

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 692 (780)

#48408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do salonu sprzedającego samochody pewnej zachodniej marki przyszła klientka z poważnym problemem. Kupiła auto z automatyczną skrzynią biegów które nie jeździ w nocy. W dzień wszystko jest w porządku, ale w nocy samochód nie jeździ. W salonie poruszenie bo o takim przypadku jeszcze nigdy nie słyszeli, jakim cudem samochód wybiera sobie kiedy jeździ a kiedy nie? Klientka jednak upiera się przy swoim, jak tylko przełącza skrzynię z trybu dziennego na nocny samochód przestaje jeździć.

Zaraz, zaraz, jaki tryb dzienny i nocny?

Okazało się, że klientka literki D i N przy drążku zmiany biegów potraktowała jako skrót od Day i Night. W nocy wrzucała na bieg neutralny (czyli po ludzku wrzucała na luz) i samochód nie jeździł.

salon

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1074 (1290)

#75874

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jestem kontrolerem biletów.

Kilka miesięcy temu, podczas kontroli w autobusie, trafiłem na ok. 50-letniego mężczyznę. Okazał mi legitymację osoby niepełnosprawnej ze stopniem lekkim.
- Poproszę jeszcze bilet.
- Ale ja nie mam. Pytałem się pani w okienku czy mogę na tą legitymację podróżować za darmo - odpowiedział mężczyzna.
- Na tą legitymację nie można podróżować bezpłatnie. Nawet do ulgi ona nie uprawnia.
- Ale ja naprawdę nie wiedziałem! Specjalnie nawet do punktu obsługi pasażera poszedłem się pytać. Tamta pani chyba jakaś niedoinformowana była.

Pasażer był naprawdę wiarygodny. Zdecydowałem się nie karać pasażera. Nakazałem mu udać się do kierowcy aby zakupił bilet.

Wczoraj znowu trafiłem na tego mężczyznę. Nie wiem czemu, ale zapamiętałem go.
Sytuacja była dokładnie taka sama. Mężczyzna pokazał mi tą samą legitymację.

- A bilet gdzie? - zapytałem.
- Ale ja nie mam. Pytałem się pani w okienku czy mogę na tą legitymację podróżować za darmo.
- Pan mnie nie poznaje?

Mężczyzna zlustrował mnie wzrokiem od góry do dołu. Wyciągnął dowód osobisty.

- Masz, pisz frajerze!

komunikacja_miejska

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 419 (437)