Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#46863

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Sytuacja dość dawna, ale nadal mi się włos na głowie jeży, jak sobie ją przypominam.

Jako pielęgniarka z intensywnej terapii jestem często wzywana na interwencje na terenie całego szpitala, z lekarzem do pary oczywiście. Najczęściej biegamy na reanimacje, ale zdarza się też, że wzywa się nas jako obstawę anestezjologiczną do znieczulenia pacjenta lub do konsultacji osoby poszkodowanej.

Dostaliśmy wezwanie do nieprzytomnej nastolatki. Dziewczynka lat chyba 13 czy 14, została znaleziona gdzieś w świecie. Dolną część bielizny i spodnie miała zwinięte w kostkach - od razu zachodzi podejrzenie, że została zgwałcona, więc czekamy na ginekologa, żeby ją zbadał. Razem z pogotowiem przyjechała policja, zawiadomiono rodziców. W tym czasie pobrano jej krew na obecność alkoholu - wynik oczywiście pozytywny. Porobiono jej jeszcze parę badań, podłączono trzeźwiące kroplóweczki i ogólnie wyglądało na to, że dziewczynce nic nie jest, jest po prostu upita i śpi. W tak zwanym międzyczasie pojawili się rodzice nastolatki, więc po poinformowaniu o stanie zdrowia dziecka, poproszono ich o zgodę na badanie ginekologiczne. Dziewczynka była niepełnoletnia, więc takie badanie musi być poświadczone ich zgodą.

Ale tutaj zaczął się cyrk i piekło jednocześnie - dziewczynka po podaniu kroplóweczek i otuleniu kocami obudziła się, oczywiście nie chciała się przyznać skąd miała alkohol, czy ktoś z nią był, czy coś pamięta, ogólnie nie chciała z nami gadać. Jednak jej wrzaski i płacze było słychać przynajmniej na pół województwa. Natomiast rodzice gdy zobaczyli, że córcia otworzyła oczy, uznali, że żadnego badania ginekologicznego nie będzie i już, nie wyrażają zgody.

Na próżno prośby i groźby, płacz dziewczynki i jej obietnice, że już nigdy więcej, nasze błagania, że po prostu trzeba, bo dziecko niewiele pamięta z całej tej sytuacji - nie i koniec.

Najbardziej oporna była matka tej nastolatki, ponieważ nie była w stanie uwierzyć, że jej dziecko mogło zostać skrzywdzone, bo ona taka młodziutka, dopiero zaczęła miesiączkować, jeszcze dziewica, więc przy tym badaniu jej błona pęknie i jak to potem w przyszłości wytłumaczyć. Ogólnie była na nie, bo "przecież to jeszcze dziecko!"

Po drugiej stronie sali stał policjant i ojciec nastolatki. Jakimś cudem udało mu się namówić ojca, żeby ten podpisał zgodę na badanie córki. Wtedy małolatka zaczęła się drzeć i płakać już wniebogłosy, wić się, wyrywać i uciekać z łóżka.

Jako obstawa znieczulająca uznaliśmy, żeby dać jej "głupiego jasia" do żyły, to dzięki temu badanie będzie można przeprowadzić po ludzku, a i jej nic nie będzie bolało.

Badanie trwało dosłownie kilka chwil - na szczęście ginekolog stwierdził brak naruszenia błony, brak nasienia, brak jakichkolwiek cech, żeby dziewczynka odbyła stosunek. Dla pewności jednak pobrano wymaz z pochwy i wykonano test ciążowy (ujemny).

Zostaliśmy, żeby ją wybudzić, poprosiliśmy rodziców. Zapłakana mama głaszcze córcię, gdy ta się budzi, to uspokaja, że już po wszystkim, że nikt cię nie skrzywdził, że przeprasza, ale to badanie było konieczne, ale nic ci się nie stało, to najważniejsze...
A córeczka na to, całkiem trzeźwo i dobitnie:
- A g*wno prawda, bo wyruch*ł mnie w d*pę!

służba_zdrowia

Skomentuj (416) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1650 (1732)

#41021

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uniwersytet na zachodzie kraju, kierunek studiów - pielęgniarstwo, przedmiot - Filozofia i etyka zawodu pielęgniarki, temat zajęć: Aborcja i eutanazja.

Pani magister słowem wstępu przedstawia punkty dzisiejszych ćwiczeń:
- Obejrzymy przygotowany pokaz slajdów, następnie filmik i przejdziemy do pogadanki o tym jakie to złe i niedobre. - Po czym całkiem na poważnie rzuca tekstem - Przyszliście tu ze swoimi poglądami, ale wyjdziecie z naszymi.

Nie muszę chyba dodawać jak bardzo "pokochałam" ową panią mgr, a to był tylko początek...

Skomentuj (275) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 636 (934)

#60357

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaraz pewnie zminusuje mnie katolicka większość, ale jednak napiszę. Obok bloku mam kościół. Katolicki. W kościele, co zrozumiałe, odbywają się msze. Jestem osobą niewierzącą, ale kompletnie mi to nie przeszkadza - słychać je tylko w kuchni przy uchylonym oknie, a i to niezbyt głośno. Nie mam nastroju tego słyszeć - zamykam okno. Nikomu nie odbieram prawa do wyznawanie tego czy owego, wiary i odprawiania obrzędów. Ale naprawę uważam za przegięcie pały, kiedy kilka dni z rzędu po osiedlu łazi jakaś procesja, za przeproszeniem drąc ryje przez nagłośnienie z takim natężeniem, że na IX piętrze nie da się oglądać TV, bo brakuje skali głośności - przy zamkniętych oknach.

I mam pytanie: w procesji chodzi o to, żeby coś przeżywać i SOBIE pośpiewać, czy żeby wku*wić całe osiedle? Straż miejska uparcie odmawia interwencji. Policja zgłoszenia przyjmuje, ale przyjeżdża po 2 godzinach (procesja trwa około godziny). Dziś miarka się przebrała: poszedłem spać nad ranem, bo miałem pilną pracę do skończenia, a już po 8 obudziły mnie jakieś ryki (a obudzić mnie to naprawdę sztuka - mam cholernie mocny sen). Nagłośnienie jeszcze potężniejsze, niż na procesjach. Straż miejska odmówiła przyjęcia zgłoszenia, a policja stwierdziła, że to pielgrzymka, która ma zezwolenie i oni nie mogą interweniować. Zezwolenie na co? Na budzenie obywateli? Na uniemożliwianie ludziom wypoczynku we własnych domach? Na wku*wianie?

Jeszcze raz podkreślam: nie mam nic do ŻADNEJ religii. Nie mam nic przeciwko odprawianiu obrzędów religijnych. Nie mam nawet nic przeciwko temu, żebym to słyszał. Ale mam dużo przeciwko temu, żeby ktokolwiek naruszał moją wolność w moim mieszkaniu, uniemożliwiając mi sen, odpoczynek i z butami wchodząc ze swoimi obrzędowymi przyśpiewkami w moją prywatną przestrzeń. Jak długo jeszcze katoterroryści będą mogli wszystko - tylko dlatego, że formalnie jest w tym kraju ponad 90% katolików? Czy obywatel nie-katolik ma jeszcze jakiekolwiek prawa?

Skomentuj (271) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 688 (1858)

#39309

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A mówią, że macierzyństwo to błogosławiony stan...

No być może, nie mam doświadczenia w tym zakresie więc się nie wymądrzam. Rzecz jednak dotyczy jednej ze składowych tego stanu - karmienia niemowlaka piersią.

Nie tak dawno byliśmy na spacerze w pobliskim parku w składzie: ja, 2 kolegów, 3 psy, jeden kot na szelkach. A że dzień piękny i upalny, zajęliśmy jedną z ławek w cieniu drzew, napoiliśmy zwierzaki, psy sobie leżą przy ławce, kot już przysypia w transportowej torbie. Obok nas zajęła ławkę mama z niemowlęciem.
W pewnej chwili, ku naszej konsternacji pani rozpięła bluzkę, bezceremonialnie wyjęła pierś na full widok i zajęła się karmieniem malucha.
Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie patrzeć. W końcu opuściliśmy ławkę i odeszliśmy.

Niby nie ma nic piekielnego w karmieniu niemowlaka, ale ta pani miała lekką chustę - czy naprawdę nie mogła lekko się zasłonić?

Kolejna podobna historia została mi opowiedziana przez koleżankę, a ona nie ma raczej skłonności do konfabulowania. Otóż - pracuje jako nauczycielka w jednym z techników. W czasie długiej przerwy otrzymała wiadomość, że na korytarzu czeka na nią matka ucznia. Korytarze tam podobno przestronne, chłodne (co jest błogosławieństwem w upalny dzień), zaopatrzone w sporą liczbę miejsc siedzących i stolików ku wygodzie uczniów. Jakież było zdziwienie koleżanki, gdy okazało się, że Pani Matka siedzi sobie na wpół obnażona na korytarzu, karmiąc niemowlę, a wokół niej, jak to na przerwie, przechodzi chmara uczniów tejże szkoły (a szkoła w 90% męska). Chłopaki czerwone jakoś tak bokiem pomykali i nie bardzo wiedzieli jak się zachować.

Ja wiem, że macierzyństwo to stan naturalny, ale czy doprawdy trzeba tę naturę ukazywać w całej okazałości?

macierzyństwo to..

Skomentuj (255) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (1057)

#48930

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Dajcie mi cierpliwość, bo jak dacie mi siłę to pozabijam.
Wielkanoc, to i rodzina się zjechała żeby świętować. W składzie: Wujek, Ciocia, Kuzyn lat 8.

Byliśmy akurat w trakcie obiadu. Z mojego pokoju dobiegł dźwięk smsa. Wstałam od stołu, poszłam sprawdzić. Niby wszystko w pokoju w porządku. Meble na swoim miejscu, kilka kartek i kredek na podłodze, bo Kuzyn tam rysował. I nadal tam był, blisko okna. Ale właśnie, tam coś było nie tak. O ile pamiętałam, firana zawieszona w oknie była całkowicie gładką warstwą białego materiału. Nie pamiętam, żeby to były makaroniki. A takie je zastałam. Tak, dokładnie. Szczeniak pociął mi firanę. Żyłka na skroni zadrgała, no nic. Wyjaśnię sprawę z ciotką później. Odebrałam wiadomość i wróciłam do stołu.

Po wysłuchaniu z firmowym uśmiechem na twarzy tyrady ciotki na temat "Oj dziewczyno, nie bierz się za pieczenie, bo ci nie idzie" i patrzeniu jak pochłania już którąś z kolei babeczkę mojej roboty, i po wysłuchaniu od Wuja jakiego to on zdolnego syna nie ma, że dobrze się uczy, że na skrzypcach gra i uczęszcza na kółko matematyczne, zapadła na chwilę cisza. Niepokojąca. Usłyszałam wrzask. Nie ludzki. Koci. Biegiem zerwałam się od stołu, poleciałam do pokoju gdzie urzędował ten mały Belzebub.

Belzebub przyduszał ramieniem mojego kota i próbował wyłupić mu oko nożyczkami. Rodzina wyleciała za mną. Trafili na zły moment, bo już targałam szczeniaka za ucho na przedpokój. Miał ogromny niefart. Higure lubi skórzane, naćwiekowane paski. Dostał taki wpierdziel, że wył dwie bite godziny. Ja przez ten czas wysłuchiwałam tego:

[C]iotka: - Jak możesz! To MOJE dziecko, nie masz prawa go tknąć!
[J]a: - Jak go nie wychowujesz, to ktoś inny musi mu pokazać, że czegoś się robić nie powinno!
[C]: - Mój synek chciał się tylko pobawić!
[J]: - No żebym ja się z nim zaraz tak nie pobawiła!
...Mówiąc to wzięłam narzędzie zbrodni w postaci nożyczek i poszłam do bachora. Zostałam zatrzymana przez Wuja. Odpuściłam.
Powiedziałam tylko żeby naprawdę zabrali się za wychowanie dziecka, bo wyrośnie na psychopatę. Ma zadatki.
Wuj uniósł się honorem.
[W]:- Grażyna! Wychodzimy! Nie będziemy dłużej przebywać z kołtunami! Nasze stopy więcej w TAKIM domu nie postaną! Żegnamy ozięble!
"Oby.". Odpowiedziała moja mama po cichu.
...Wyszli. Na całe szczęście.

Matka jedynie dostała od ciotki telefon, że będziemy płacić słono za psychologa tego małego diabła. Niedoczekanie.

Dom

Skomentuj (254) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 935 (1093)

#39636

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przytoczenie poniższej historii kosztowało mnie mnóstwo nerwów i łez. Zobaczymy, czy było warto.

Od 4 roku życia mieszkałem w Domu Dziecka. Nie miałem żadnego kontaktu z rodziną, moja adopcja się nie powiodła. Byłem samotnym, zamkniętym w sobie dzieckiem. Do tego nieśmiałym i niewyrośniętym, nigdy nie miałem bliskich kolegów, ani w szkole, ani w domu.

Miałem 9 lat. Któregoś dnia Daniel, starszy o 6 lat "nowy" z opinią łobuza, zaczął się ze mną zadawać. Mówił, że jestem fajny, grzeczny, że chciałby się ze mną kolegować. Byłem szczęśliwy jak mało kto.

Kiwałem skwapliwie główką, kiedy pytał, czy nigdy go nie zdradzę i zawsze się będziemy przyjaźnić. Mówił, że przyjaciele mają swoje specjalne tajemnice, o których nikt inny nie może wiedzieć, a także, że wiedzą o sobie wszystko. I nie wstydził mi pokazać "swoich tajemnic", nawet kazał ich dotykać, choć wcale tego nie chciałem.
Niezbyt lubiłem też, kiedy przychodził do mnie, zabraniał się odwracać, dyszał cicho i zostawiał mi mokrą pościel i piżamę. Czułem, że nawet przyjaciel nie powinien na mnie "robić siku" (nie miałem wtedy innego pomysłu co to mogło być). Ale to była nasza wspólna tajemnica, miałem nikomu nie mówić, bo to będzie "zdrada przyjaciela" i wtedy już naprawdę nikt nie będzie ze mną rozmawiał.

Któregoś dnia, przed kolacją, Daniel zawołał mnie do łazienki. Nie chciałem iść, bo trochę się już go bałem, ale gdybym się nie zgodził pewnie by później na mnie nakrzyczał i się obraził.

Zamknął nas w kabinie, rozpiął sobie spodnie, zdjął, ściągnął majtki. Poprosiłem cicho, żeby na mnie nie sikał. Kazał mi klęczeć, myślałem, że tak mam go błagać, żeby mi tego nie robił, to uklęknąłem i prosiłem. Nie posłuchał, kazał mi otworzyć buzię. Zacisnąłem wargi, zasłoniłem się dłonią, ale zatkał mi nos i musiałem jakoś zaczerpnąć powietrza.

Po wszystkim wytarł mi twarz i język rękawem, kazał mi posiedzieć trochę i później wyjść i się spokojnie zachowywać, a jak komuś powiem, to mnie za to "wyrzucą na ulicę". Posłuchałem. On poszedł. Ja próbowałem jeszcze ‘to’ zwymiotować, ale nie dawałem rady.

Kryjąc emocje zszedłem na stołówkę.
Spóźniłem się na kolację, akurat dyżur miała znienawidzona Kinga, tzw. "Zołza Zołz". Zobaczyła, że nie jem, tylko ledwie zacząłem siorbać herbatkę, podeszła, i chciała mnie nakarmić na siłę, ścisnęła za policzki i chciała wmusić we mnie kanapkę. Nie wytrzymałem kolejnej dawki agresji i upokorzenia. Emocje puściły, rozszlochałem się, chciałem wstać od stołu, złapała mnie za ramię, zaczęła wrzeszczeć, dostałem jeszcze klapsa, posadziła mnie z powrotem na krzesło, stała nade mną i pilnowała, aż zjem tą kanapkę. Dusiłem się łzami, nie mogłem nic przełknąć. Ale nie umiałem się postawić. Wszyscy patrzyli jak cały spocony i czerwony na twarzy wpycham w siebie jedzenie i co rusz nim pluję przy większym szlochu, przy akompaniamencie Zołzy:

- Zawsze tylko z tobą takie cyrki! !

W końcu się udało, popiłem herbatki, wstałem, uciekłem do pokoju. Zacząłem przytulać poduszkę, siebie, modlić się do Boga, żeby mnie w końcu zabrał w jakieś dobre miejsce, powtarzać "kocham cię Kubuś, nie martw się, jesteś fajnym chłopcem,". Była to moja jedyna forma miłości i pocieszenia przez wiele, wiele lat i zawsze mi to pomagało na smutki i samotność - ale nie tym razem. Chciałem, żeby ktoś inny mnie pożałował, naprawdę przytulił, żeby ktoś w końcu powiedział "biedny Kubuś, a my byliśmy dla niego tacy niedobrzy." I żeby ta durna Kinga się za mnie obwiniała.

Już następnego dnia zacząłem zbierać tabletki. Miałem jeden aviomarin z wycieczki, jedną tabletkę przeciwbólową wziąłem od wychowawczyni, zapitoliłem jeszcze z apteczki. W dwa dni uzbierałem 6 sztuk.
Teraz nazywam to żałosną próbą samobójczą, ale wtedy było to dla mnie bardzo poważne - zawsze mnie straszyli, że już dwie to za dużo, więc uznałem tych kilka tabletek za śmiertelną dawkę. Połknąłem je w trakcie mycia zębów, z pewną satysfakcją, że ci wszyscy ludzie którzy teraz mnie nie lubią, zaraz będą mnie żałować i się zamartwiać. Zacząłem się słaniać i źle czuć jeszcze zanim się położyłem do łóżka. Nie pamiętam dużo, tylko tyle, że zacząłem się panicznie bać, że naprawdę umrę, i że pani próbowała dać mi jeszcze jedną tabletkę, ale zacisnąłem usta, i machałem głową, że nie chcę.

W szpitalu cały czas trzymałem się wersji, że bolał mi brzuch i żadna tabletka nie pomagała i brałem jedną za drugą i za dużo wziąłem. Było mi wstyd za to co chciałem zrobić i nie chciałem, by ktoś się dowiedział, jaki miałem powód.

Kiedy wróciłem do domu (zatrzymali mnie w szpitalu ze względu na niedożywienie i anemię), dostałem tylko burę za swoją głupotę. Ale przynajmniej Daniela już nie było. Trafił gdzieś indziej, prawdopodobnie do poprawczaka, ale nie jestem pewien na 100%. I nie wiem czy za inne dzieci (chodziły jakieś plotki) czy za jakieś tam włamanie.

Przepraszam za może zbytnie rozpisanie się, ale trochę tego potrzebowałem.

ddz adult

Skomentuj (246) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1996 (2240)

#59278

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia w maju będzie miała dwa lata, ale wciąż tak samo piekielna.

W marcu 2012 mój ówczesny chłopak, M. zaczął zachowywać się 'inaczej'. Ot, awantury o nic, robienie scen, fochy. Niby dopiero trzy lata razem, ale przestałam go poznawać. W kwietniu przyszedł ogromny ból głowy i z każdym dniem się pogarszał. M. dostawał różne leki przeciwbólowe - od zwykłego Apapu, przez Nimesil, aż doszło do Padoltenu. W międzyczasie pojawił się światłowstręt (nie wychodził z domu dopóki słońce nie zaszło) i częste wymioty. W końcu lekarze zdecydowali, że na początku maja przyjmą go do szpitala.

Pani doktór dnia bodajże drugiego maja postukała w kolanko, poświeciła latareczką w oczy i stwierdziła to, co pięciu poprzednich lekarzy - migrena. M. błaga o zlecenie innych badań, jest naprawdę w kiepskim stanie. Pani doktór rzecze że nie, bo to migrena, ona się zna, koniec kropka. M. do szpitala nie zostaje przyjęty.

Idzie do rodzinnego, prosi o skierowania do innych lekarzy i na badania - okulista, neurolog, rezonans mózgu i tomografia.
Najbliższy termin do okulisty na fundusz - trzy tygodnie później. M. w domu się nie przelewało, więc w końcu moja matka odkłada trochę pieniędzy i bierze go do najlepszego okulisty w mieście na kompleksowe badania. I co? Nic. Badanie nie wykazuje nic. Ale doktor jest przerażony i nakazuje zrobić tomografię i rezonans jak najszybciej. Termin prywatnie na 26 maja.

25 maja w nocy budzi mnie matka wrzeszcząca nad moim łóżkiem.
- Z M. jest coś nie tak!
Chłopak każdy weekend spędzał u mnie, ja zasnęłam w swoim pokoju, a on siedział jeszcze na dole i rozmawiał z rodzicami i bratem.

Biegiem na dół - chłopak siedzi pod ścianą, rzyga, gada głupoty, w dodatku po angielsku i 'gra' na gitarze - macha rękoma w ten charakterystyczny sposób. Samochodu nie ma, dzwonimy po karetkę. SIEDEM RAZY. Siedem piep*zonych razy, zanim dyspozytorka raczyła ją wysłać. Mimo tego, że mówiliśmy, że chłopak od miesiąca jest obrazem rozpaczy, że coś z głową, że prawdopodobnie coś cholernie poważnego.
- Eee, pani, pewnie pijany. Piątek jest, no nie?

W końcu przyjechała karetka. Nie do transportu. Karetka z apteczką. Panowie ratownicy podrapali się po głowie, po czym... Położyli M. na ziemi. Tak, położyli wymiotującego chłopaka na ziemi, na plecach. W międzyczasie na spodniach wykwitają mu plamy po odchodach - jednym słowem, puściły zwieracze. Czyli jest bardzo niedobrze.
Panowie ratownicy stwierdzili, że nie mogą mu pobrać krwi, bo macha rękoma. W końcu łaskawie wzywają karetkę transportową. Ratownicy z transportowej równie bystrzy jak koledzy z pierwszej - JA, dziewczyna dwukrotnie mniejsza od M. układam go na brzuchu z głową na bok na noszach, bo 'oni nie wiedzą'. Karetka ruszyła, ja zdążyłam powiedzieć ratownikom, że chłopak ma uczulenie na kwas acetylosalicylowy (aspirynę), zadzwoniłam po taksówkę, dokumenty M. w dłoń i wio do szpitala.

Wbiegam na SOR, a tam ta sama pani doktór, co nie chciała przyjąć do na początku maja do szpitala 'bo to migrena'. Z łaską bierze dowód M., przepisuje dane. Ja w tym czasie spoglądam na chłopaka, którego podłączyli do kroplówki. Zaczyna mieć drgawki. Przyglądam się i nie wierzę - podłączyli mu aspirynę! Drę się na jeszcze obecnych ratowników, drę się na cały świat, taka jestem wkurzona. Natychmiast odłączają kroplówkę, a pani doktór skacze do mnie, że mam się przyznać, co ćpaliśmy, bo ona zaraz się dowie i ja też pójdę siedzieć. Patrzę na nią wielkimi oczami, a ona dalej swoje - że badania mu zrobią i krwi i na obecność narkotyków - i jak wyjdzie, to ona mnie też usadzi, bo ja nie będę jej tu porządku zakłócać.

Po czterdziestu minutach są wyniki - żadnych narkotyków. Żadnego alkoholu. Och, więc jednak coś nie tak. No to wzywają technika od tomografii. Trwa to kolejne czterdzieści minut. M. w końcu jest zabrany na tomografię. Ja dzwonię do jego matki i mówię, gdzie jesteśmy i co się dzieje.

O godzinie drugiej dwadzieścia w nocy przychodzi do nas pani doktór i każe usiąść na krzesłach. Zaczynam się trząść.

M. miał tętniaka mózgu, który mu pękł. W wyniku tego pęknięcia wytworzył się dodatkowo krwiak. Wylew podpajęczynówkowy. Za dwadzieścia minut będzie doktor, bo obecny nie chciał się podjąć operacji. Zbyt duże ryzyko. Chłopak ma dwa procent szans przeżycia.

O trzeciej M. ląduje na sali operacyjnej. Jego i moja matka siedzą przed blokiem operacyjnym i wyją. Ja tylko jestem w stanie kiwać się i powtarzać, że wszystko będzie dobrze. Każdy krok i każdy dźwięk mnie przeraża, bo być może 'po wszystkim'.

O ósmej M. ląduje na OIOMie. Żyje, ale nie wiadomo, czy uda mu się przeżyć kolejną dobę.

Kolejne kilka tygodni było walką o jego życie, a następne półtora roku - o jego sprawność. W tej chwili M. ma się całkiem dobrze, czeka go jeszcze operacja na zwapnienia, które utworzyły mu się w udach i biodrach.

Dlaczego dopiero teraz o tym piszę? Bo M. dzisiaj był na rutynowej kontroli - robią mu tomografię co 3 miesiące. Kiedy czekał, na SOR przywieźli pana menela. Zrobili mu rezonans z miejsca, bo przecież mógł się uderzyć w głowę.

Chłopakowi, który błagał o skierowanie na badanie, wystawić go nie chcieli, mimo wyraźnych objawów świadczących o tym, że coś jednak jest nie tak.

Powiedzieć, że polska służba zdrowia to gówno, to zdecydowanie za mało.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (241) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1921 (2605)

#53446

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Na świeżo. Z dzisiaj.
Pojechałem z córcią na plażę w Gdyni. Tak, tak. Dzisiaj.
Rozłożyliśmy ręcznik, poszliśmy do wody.
I usłyszeliśmy znane wszystkim chóralne rzężenia, czyli pieśni kiboli. O tym, jak kochają swój klub. O tym, że Arka Gdynia k...a i świnia. W obecności wielu osób, głównie rodzin z małymi dziećmi.
Patrzę w lewo.
W wodzie kilkudziesięciu, pijanych w sztok inteligentów.
Nic to. Nie zwracam uwagi.
Za chwilę ucichli.
Potem znowu ryki. Wyleźli na piasek i odpalili race.
Ludzie z ich okolicy zaczęli się odsuwać.
Po czym sytuacja przybrała nieciekawy obrót.
Stado bydlaków wystartowało gromadnie w stronę pobliskiej knajpy. Tam wyhamowali. Zadyma, wrzaski, odpalane petardy.
Chwila ciszy.
Potem bieg w drugą stronę.
I obrazki: dwudziestu małolatów, tak na oko koło 13-15, kopiących leżących na piasku kliku gości.
Dopadli i uciekli, jak to hieny.

Za ich plecami cały czas czuwała jakaś setka osiłków w niebieskich koszulkach, na wypadek, gdyby młodym ktoś chciał przeszkodzić w nauce trudnego fachu kibola.
Ponieważ sprawy przybrały zdecydowanie kryminalny obrót, sięgnąłem po telefon.
Była 15.09. Mam zarejestrowanych 5 prób połączenia z numerem alarmowym Policji.
Numer zajęty...
Koło 15.20 na bulwar wjechało 10 radiowozów i karetki na sygnale.
Znaczy, komuś stała się krzywda.
Ratownicy z deskami biegali od brzegu do pubów na bulwarze.
A policjanci uformowali bydło w strumień, który wylał się powoli z plaży w kierunku miasta.
Oczywiście, zero agresji.
Ze strony funkcjonariuszy, jak i niedawnych bohaterów, z których większość potulnie człapała w eskorcie, dając mi przegląd nie skażonych myślą twarzyczek. Inni, na widok radiowozów, zdjęli koszulki i wmieszali się w tłum.
Udało nam się dostać do samochodu, wyjechaliśmy.
Po drodze obserwując, jak kibole zalegają skwerek, czekając w asyście prewencji na darmowe autobusy na dworzec.

Piekielność sytuacji:
Idąc na plażę, mijaliśmy z małą radiowóz z 6 osiłkami w środku. Zaparkowany w miejscu niedozwolonym. Zawartość auta wietrzyła radośnie kopyta na słońcu, pilnując, żeby nikt z plaży ich nie widział.
Policja nie zareagowała na sygnały przez 50 minut!!!
Rzecznik oficjalnie potwierdził, że wezwanie dostali o 14.30.
Wreszcie, na portalach informacyjnych znalazłem wersję, z której wynika, że kibole pokłócili się z Meksykanami, stanowiącymi załogę jachtu cumującego w Gdyni.
Oczywiście, obrońcy półmózgów natychmiast wymyślili bajeczkę, jak to Meksykański marynarz nachalnie przystawiał się do Polki.
Na pomoc ruszył rycerz spod znaku piwa i kija bejsbolowego, o inteligencji niższej od swego rumaka.
I dostał nożem w klatkę piersiową.
Co rozjuszyło jego rodaków.
Nie moich - tego jestem pewien.
Tymczasem prawda jest taka, że naprute bydlaki biegały stadnie po plaży, kopiąc przypadkowe ofiary.

Media poraziły mnie jeszcze sugestią, że stało się to na pełnej ludzi przestrzeni, a nikt nie zareagował...
Ja nie należę do tchórzy raczej.
W starciu 1:1 nie stawiałbym na wielu z kiboli.
Tyle, że miałem przy sobie dziesięcioletnie, przerażone dziecko, które musiałem za wszelką cenę stamtąd wyprowadzić.
Omijając jakoś 400 nietrzeźwych miłośników demolki...
W tej samej sytuacji była większość na tej plaży.
Więc polecam Panu Redaktorowi, żeby sam zabrał rodzinę na plażę, a potem stawił mężnie czoła kilkuset rozwścieczonym agresorom. Czekając prawie godzinę na interwencję Policji.
I protestuję.
Przeciwko temu, że we własnym kraju czuję się jak w stanie wojny.
Z bydlakami, którzy demolują, biją i podpalają, a to wszystko w imię uwielbienia do wyjątkowo kulejącego w tym kraju sportu...
Uwielbienia, któremu wyraz dają agresją i zniszczeniem.
Za każdym meczem, opłacani z naszych podatków policjanci muszą eskortować stada pijanych samców przez miasto, starając się minimalizować straty...
Nie pozwalam na to, żeby w Polsce patrzono bezradnie na otwarte łamanie prawa! Przemarsze środkiem ulic, bez stosownego zezwolenia, wyzwiska, podpalanie samochodów i bicie niewinnych ludzi!
Którzy mają prawo odpoczywać z dzieciakiem nad wodą, bez ryzyka zatłuczenia przez pijanych wyrostków, których IQ jest niższe od ilości posiadanego uzębienia.
Bo Policja zapomniała ich eskortować z meczu na dworzec.
A potem zwlekała godzinę prawie z podjęciem interwencji.
Proszę, zarządźcie, nasi rządzący, żeby mecze odbywały się przy pustych trybunach. Przez rok, dla przykładu.
To powinno pomóc. Głównie działaczom, którzy mają w zadkach bezpieczeństwo społeczeństwa. Byle kasa płynęła...

Zakończę cytatem z "Psów". Bardzo trafnym, jak oceniam w dzisiejszym wzburzeniu:
"Olo, w każdym normalnym kraju, te s...syny byłby już ścierwem"...
Może nie tak radykalnie, ale, zróbcie coś!!!

stadion na plaży

Skomentuj (231) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1195 (1605)

#40810

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyszła kryska na Matyska, czyli na gimnazjalistów pierwsza większa lektura w tym semestrze.

Na wejście test z wiedzy o treści.

Wziąłem do domu, sprawdziłem, odniosłem, oddaję.

Jeden z uczniów macha w moją stronę sprawdzonym testem:

- W pytaniu drugim na sto procent miałem dobrze!
- Przykro mi, ale nie mogę się z tym zgodzić - odpowiadam - Odpowiedź brzmi tak, a tak.
- Nieprawda! PAN NIE PRZECZYTAŁ TEJ KSIĄŻKI!

Oho, rękawica z plaśnięciem właśnie spada na moje biurko. Podejmuję.

- Wskaż więc fragment w lekturze, w którym potwierdza się twoja odpowiedź na pytanie.
- Nie czytałem tej lektury, bo jest bez sensu! Matka kupiła mi bryk, który opracowała nauczycielka Z DWUDZIESTOLETNIM DOŚWIADCZENIEM! To lektura się myli, a nie opracowanie!

Osłabłem, patrząc na młodzieńca z niedowierzaniem:

- Nie przeczytałeś lektury, zatem nie wykonałeś zadania. Przykro mi, ale ocena pozostaje w mocy.
- Pan jeszcze zobaczy! Moja matka napisze do dyrekcji i kuratorium, i PAN ZOBACZY!

Strasznie się nie boję.

Szkoła

Skomentuj (225) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1499 (1579)

#24323

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Padły słowa, że moje opowiadania straciły na piekielności. Co prawda nie wszystkie historie z ratownictwa da się tu opisać, ale - zgodnie z wolą ludu- upiekielniam się dzisiaj.

Często wola sądów i logika nie idą ze sobą w parze...
Pół biedy, jeżeli ktoś dostanie po tyłku finansowo - pieniądze to nie wszystko. Gorzej, jeżeli bezmyślność urzędników odbija się w sposób drastyczny na zdrowiu fizycznym i psychicznym obywateli.
Dramat zaczyna się, kiedy przez krótkowzroczność dorosłych cierpią ci, którzy bronić się sami nijak nie mogą: dzieci...

Dziś o jednym z bardziej dramatycznych wyjazdów, jakiego doświadczyłem.
Najpierw kilka słów o okolicznościach.
W wiosce, nieopodal mojego miasta, żyła sobie dziewczyna.
Od rozrywek nie stroniła, szybko też odkryła, że człowiek jest istotą rozdzielnopłciową.
Zaszła. Urodziła. I zostawiła śliczną córeczkę w szpitalu.
Ze szpitala dzieciątko odebrała babcia, która uczyniła z wnusi oczko w głowie. Karmiła, ubierała, rozpieszczała w miarę możliwości...
Wydawało się, że mała znalazła druga szansę na normalne życie.
Matka (w biologicznym sensie słowa) początkowo w ogóle nie odwiedzała córeczki. Bo i po co? Mieszkała w melinie na wsi, z konkubinem i jego braćmi.
Co dzień imprezy, wóda, rozrywka... Kto by tam pamiętał o swoich 23 chromosomach zostawionych jak zbędny bagaż?
Ano sąd pamiętał...
Najpierw orzekł, że matka ma prawo widywać córkę. To widywała. Czasami.
Potem, wyrokiem nieomylnym, dziecko było oddawane matce na weekend, tydzień, wreszcie dwa tygodnie.
Aż pewnego wieczoru, kiedy skończyła cztery latka, zaszła konieczność wezwania nas...

Dyspozytorka, naprawdę mądra dziewczyna, odbierając telefon nagle pobladła.
Wysłuchała prośby babci o radę: czy jest jakaś maść, którą można zatamować krwawienie z dróg rodnych u dziecka...
Babcia nie chciała karetki. Płakała, prosiła, argumentowała, że bandyci z meliny spalą jej mieszkanie...
Na szczęście, nasza dyspozycyjna wydobyła z niej adres.
I tu zaczął się problem... Kto pojedzie?
W takiej sytuacji nie obowiązywała kolejka.
Musiał pojechać najstarszy, najbardziej doświadczony i odporny...
Zgadnijcie, na kogo trafiło?
To był pierwszy raz, kiedy żałowałem, że tyle czasu już pracuję...

Jedziemy. Mieszkanie w bloku. Ale cały czas mamy nadzieję, że może to nie to...
Wchodzimy, mijamy zapłakaną starszą panią.
Ten obrazek, który ujrzeliśmy, mam na stałe wypalony w mózgu...
Na kanapie, na białym szlafroku leży bladziutka, spokojna dziewczynka. Od bieli wyraźnie odcina się spora plama krwi. Na udach widoczne zasinienia w kształcie męskich rąk...
Gdyby sprawca tego widoku był na miejscu, ani chybi cały zespół skończyłby karierę w ratownictwie... Za kratami.
Wezwany policjant też blady. Pyta, czy mają jechać po sprawcę...
Nie byłem pewny - wzięliśmy dzieciaka do szpitala.
Tam konsultacja ginekologa i pediatry i - niestety - potwierdzenie strasznej diagnozy.
Po pięciu minutach do wioski gnało na sygnale wszystko, co policja w mieście mogła wystawić, łącznie z radiowozami wycofanymi już ze służby.
Dojechali. Rozpędzili imprezę. Skuli bydlaka i przywieźli do aresztu.
A potem zaczęła się szopka.

Stary wyga i kryminalista, wiedział doskonale, co mu grozi. Toteż zaczął udawać świra...
I tu objawia się elementarne poczucie sprawiedliwości sił wyższych.
Najpierw zażądał psychiatry.
I trafił do kolegi, który tego feralnego dnia też miał dyżur w innej karetce...
I który wiedział doskonale, kto zacz i że symuluje.
Potem wezwał karetkę do aresztu.
Pojechałem ja...
Na koniec wezwał jeszcze raz, przed przeniesieniem do więzienia. Że nerwy, że trzęsie... Nic dziwnego.
Do kompletu, odwiedził go trzeci z ówczesnych dyżurantów...
Podał leki na uspokojenie i poradził, żeby nie spał na brzuchu...
Finał historii jest w sumie dość szczęśliwy dla ludzkości.
Po osadzeniu w więzieniu, po kilku tygodniach odnotowano samobójstwo więźnia poprzez powieszenie... Inni osadzeni widać nie mieli takich skrupułów, jak sąd...
Tylko...

Nie mogę zrozumieć, jakim trzeba być bezmózgiem, żeby, widząc całokształt sytuacji, porzucenie dziecka przez "matkę", wreszcie to, że babcia zgłaszała już dwa lata wcześniej podejrzenia molestowania dziecka, oddać bezbronnego malucha do gniazda zwyrodnialców?
I czy trzeba tragedii dziecka, żeby sąd wyszedł poza ramy definicji "matka" i "ojciec"?
Pewnie tak... Ale nie jestem sędzią. Na szczęście...

służba_zdrowia

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2681 (2739)