Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#20787

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Dzisiaj piekielna historia o tym, jak rozbijałam małżeństwa.

Otóż swego czasu byłam zarejestrowana na pewnym portalu randkowym. Pomimo wyraźnego określenia, kogo szukam (ludzi w moim wieku, niezwiązanych), nagminnie pisali do mnie żonaci, zwykle w wieku 40-50 lat. Przeciętna wiadomość wyglądała tak:

"Hej, bardzo mnie zainteresowałaś, co prawda jestem żonaty, ale... (tu: urzekłaś mnie, mogę zasponsorować, jakieś tanie komplementy). Napisz do mnie na skype′a, nick: xxx62, albo na telefon nr 123 456 789."

Wszystkim odpowiedziałam tak samo:

"A żona wie, że do mnie piszesz?"

Zawsze otrzymywałam odpowiedź:

"Nie i nie musi."

Wtedy włączała mi się piekielność. Bardzo nie lubię takich zdradliwych gnojków, a tak się składa, że mając skype′a/telefon/maila dość łatwo można delikwenta wyszukać na facebooku, a tam, wiadomo - jest też zapewne konto jego żony.

Wysyłałam więc te wszystkie "urzekające" propozycje skoku w bok szanownym małżonkom. Po czymś takim jakoś dziwnie przestawałam interesować mężulka.

Mam szczerą nadzieję, że żony nieźle prześwieciły delikwentów wałkami do ciasta.

internet

Skomentuj (138) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1008 (1154)

#42770

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś będzie smutno. Wrażliwi - nie czytać.

Moja matka pochodzi z rodziny wielodzietnej. Jej najmłodszy brat jest starszy ode mnie o piętnaście lat.

Nie byłam śmiałym dzieckiem. W związku z tym, że moja siostra dużo chorowała, często byłam pozostawiana samej sobie. Uciekałam w książki - bezmiar zupełnie innych światów, które chociaż na chwilę dawały zapomnienie.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy TO się zaczęło. Miałam może pięć, może sześć lat. Huczne i wysoce zakrapiane imieniny któregoś z członków rodziny. Wujek, który zaofiarował, że położy mnie spać.
Jego słowa "pobawmy się w dorosłych". Strach, który zabrał mi głos i wręcz sparaliżował. Ręce, które dotykały małego, dziecięcego ciałka. Ohydny, alkoholowy oddech na twarzy... I groźba- "nie mów nikomu, bo wszystkich zabiję".

Sytuacja powtarzała się przy każdej okazji. Mówił mi, że jestem obrzydliwa. Że tylko wstrętnym dzieciom dorośli robią coś takiego. W swoich czynach posuwał się coraz dalej. Nie pozwalał mi być bierną. Kiedy próbowałam "wyłączyć się", on karał, mocno i dotkliwie.

Mając lat osiem zainspirowana słowami "Autobiografii"- odkręciłam gaz w kuchence, mając nadzieję, że umrzemy w nocy i koszmar się skończy. Przyłapał mnie ojciec. Po niesamowitym laniu zapytał, co mi przyszło do głowy. Płacząc, wręcz wyjąc, opowiedziałam jemu i matce wszystko.
Koniec historii? Nie.
Dowiedziałam się, że jestem nienormalna, brudna, zboczona. Że jak można w ogóle wymyślać coś takiego. Że powinnam iść się leczyć. Nie pozwolili mi już czytać książek, bo to pewnie w nich znajduję takie bezeceństwa.

Mój mały, prywatny koszmarek trwał nadal. Byłam chorobliwe chuda, z nerwów wypadały mi włosy, paznokcie miałam obgryzione do żywego mięsa. Nie pozwalałam nikomu się dotykać. Przypadkowe szturchnięcie w autobusie odchorowywałam kilka dni.

Dwulicowość ludzi, którzy sprowadzili mnie na ten świat była wręcz niesamowita. W ich oczach nie byłam ofiarą, tylko prowodyrką. Jakby dawali temu potworowi ciche przyzwolenie. Marzyłam, by wzięto mnie do domu dziecka. Gdziekolwiek, byle od nich.

Usamodzielniłam się tak szybko, jak było to możliwe.
Po wielu, wielu latach, z pomocą psychologa, doszłam do siebie. Mam rodzinę, dziecko, nie boję się współżycia. Ogromnie podziwiam mojego męża, który cierpliwie i wytrwale mierzył się z każdym moim lękiem. Do teściowej, jak nigdy do matki, mówię "mamusiu". Mieszkam ponad 800 km od domu rodzinnego.

Czemu opisałam to akurat teraz? Dziesięć minut temu zadzwonił telefon. ON pytał, czy nie zechciałabym być świadkową na jego ślubie. "Bo wiesz, hehe, tyle dobrych wspomnień nas łączy".

...jakieś pytania..?

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1544 (1694)

#26396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłem w końcu przestać pasożytować i dorzucić coś od siebie. Uwaga, będzie długo, taka już urzędnicza choroba, lanie wody, ale myślę że warto poczytać.

Otóż, pracuję w Wojskowej Komisji Uzupełnień, obecnie pracuję przy komisji wojskowej. Mimo że służba zasadnicza przeszła do historii, młodzież musi się stawić na kwalifikację. Piekielnych sytuacji uniknąć się nie dało. Tytułem wstępu, jeśli dany młody człowiek nie stawi się na komisji w terminie, urząd miasta/gminy może nasłać na niego Policję, żeby doprowadzili go do nas, przed oblicze lekarzy. Ponadto, na wezwaniu na komisję, które otrzymuje się pocztą jest wykaz dokumentów które należy mieć ze sobą, dowód lub paszport, bądź zaświadczenie z urzędu (otrzymuje się takie po złożeniu wniosku o wydanie/wymianę dowodu), zaświadczenie ze szkoły (konieczne niby nie jest, ale wypada mieć). Jest tam też informacja, iż należy zabrać ze sobą zdjęcie, wymiary pi razy drzwi 4x3cm.

Plagą byli chłopcy nieposiadający innego dokumentu jak legitymacja. Musieliśmy ich odsyłać z kwitkiem, albo do urzędu wyrobić dowód, albo do domu, po papiery. Zdarzało się, że byli to ludzie mieszkający po 30km od miasta gdzie jest komisja. Drugą plagą były zdjęcia albo z 1 klasy gimnazjum, albo wyrwane z legitymacji (z pieczątką, i często ze śladem po zszywaczu).

Ale kilku cwaniaków zdecydowanie ′wyróżniło′ się na tle reszty petentów.

Pierwszy gagatek, pokryty tatuażem od stóp do głów (tak, tatuażem, nie tatuażami, jeden rysunek, na całych rękach, plecach i nogach, jak się dowiedziałem potem od lekarza), nie wziął ani zdjęcia, ani zaświadczeń ze szkoły, ani dokumentów z sądu (ale uczciwie się przyznał że był karany). Trzeba było go odesłać do domu po fotkę. Zostawił nam dowód osobisty, mieliśmy mu wypisać dokumentację w czasie gdy go nie będzie, miał wrócić z fotką tego samego dnia.
Dwa dni później urzędniczka z WKU do niego zadzwoniła (w końcu zostawił u nas dowód). Zdziwił się telefonem, spytał o której może przyjść i czy może się z nim sama umówi. Otrzymał lodowato zimną odmowę. Najwyraźniej złamało mu to serce, bo przyszedł pijany. Niezbyt mocno, ale zaczął pokrzykiwać, żądał zwrotu dowodu i żebyśmy go od razu pocałowali w kilka miejsc, zaś lekarzowi poradził wyładować frustracje seksualne na zwierzęciu parzystokopytnym. Nie przewidział, że lekarz zareaguje bardziej zdecydowanie od nas, a jako że jeździ w pogotowiu, to wie jak uzyskać szybką reakcję. Policja w minutę, i na wytrzeźwiałkę. Za trzecią wizytą gagatek był już spokojny, cichutki i chętny do współpracy. :)

Drugi gagatek przyjechał z Policją. Przyszli, powiedzieli co za upominek nam przywieźli i pojechali. Gagatek nie miał dokumentów, więc musieliśmy go posłać do fotografa. Oczywiście nie wrócił... Tydzień później znowu zajechał niebieską taksówką. Lekarz(L) się spytał gagatka(G).

L- Nie wstyd ci, że cię Policja dwa razy przywoziła? Czemu nie przyszedłeś sam, skoro już się przekonałeś że mogą cię doprowadzić?
G- E, przecież i tak musieli mnie przywieźć. Przecież nic mi nie zrobili.
Lekarz pracuje na co dzień na pogotowiu, więc może godzinami opowiadać o sytuacjach gdzie patrol jest potrzebny, a nie ma go, bo zajmuje się takimi burakami jak G. I wydał wyrok.
L- No dobrze, to zostało jeszcze badanie prostaty. Chodź za parawan.
Gagatek posłusznie, nieświadom co go czeka, poszedł za ten parawan. Po odgłosach, oraz sposobie chodzenia gagatka już po badaniu, domyślam się został zbadany bardzo dogłębnie i dokładnie. Ciekawe czy zrozumiał aluzję? :)

I ostatni przypadek. Policja przywiozła nam trzech chłopców, z ′elitarnego′ liceum, którzy nie byli na komisji, bo chcieli iść po jakichś tam klasówkach (a przynajmniej taką wersję nam sprzedali ;) ). Policja, po ustaleniu, że ich pacjenci chodzą do tej samej szkoły, z właściwą sobie gracją i finezją wtargnęła do szkoły w sile dwóch sierżantów z prewencji, i zgarnęła chłopców prosto z klas, w czasie lekcji, jak bandziorów. Dyrektorce nie powiedzieli po co ich biorą, z nauczycielami nawet nie rozmawiali. Wyobraźcie sobie, grzeczni chłopcy z tzw. ′dobrych domów′, mili, elokwentni, grzeczni, wyprowadzeni przez Policję prosto ze szkoły, na oczach kolegów i nauczycieli. Wstyd, hańba, ból, trauma i w ogóle siara.

Przyszli do nas jeszcze kilka dni później (już sami), żebyśmy im wypisali zaświadczenie, że to my po nich posłaliśmy Policję. Bo szkołę opanowała plotka, że Policja ich zgarnęła za dilerkę, tylko im niestety nic nie udowodnili. Współczuję chłopakom połamanej reputacji.

Puenta i przestroga.
Jeśli jesteś rocznik 93, bądź starszy, ale nigdy nie byłeś na komisji wojskowej, zadzwoń do najbliższego WKU, sprawdź czy nie powinieneś się stawić na komisji. Prawie każdy mężczyzna w kraju powinien posiadać książeczkę wojskową.

Wojskowa Komisja Uzupełnień

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 403 (537)

#39459

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój chłopak przeszedł jakiś czas temu lekki udar. Ma jeszcze problemy z poruszaniem się, nie może sam chodzić. I niezbyt wyraźnie mówi. Ale ja przekonywałem go, że nie jest tak źle, bo ja z nim rozmawiam w miarę normalnie. Zabrałem go dwa dni temu na zakupy, żeby zaczął powoli komunikować się ze społeczeństwem, bo przez ostatnie miesiące miał kontakt praktycznie tylko ze mną i szpitalem.

Zaszliśmy do osiedlowego sklepu, Dawid uśmiechnięty, za ladami dwie młode dziewczyny.
Prosi ekspedientkę o dwie nektarynki. Na tyle wyraźnie, że przy odrobinie skupienia dało się to zrozumieć.
Ale dziewczyna zrobiła durną minę.
- Słuuucham? Dwie coooo? Co takiego?
Druga parska śmiechem. Już ja miałem powiedzieć, ale Dawid powtórzył i wskazał ręką, to zrozumiała, mleko też, ale jak powiedział CiniMinis to znów powstał problem-westchnęła, wzruszyła rękami, pokiwała głową w stronę koleżanki jakby chciała powiedzieć "z kim ja tu muszę mieć do czynienia" Już sam powiedziałem, że "prosimy o CiniMinis", a ona coś zaczęła burczeć pod nosem. Na tym skończyliśmy zakupy. Jeszcze coś szeptały i się śmiały nam za plecami.

Dawid się podłamał, myśli, że śmiesznie brzmi i zaczął się wstydzić gadać nawet ze mną.

sklep "Zielone jabłuszko"

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 670 (946)

#36464

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O tym jak podpadłam przyszłej teściowej i jej rodzicom...

Na początek muszę Wam wyjaśnić jak funkcjonuje rodzina mojego Narzeczonego. Wszystko kręci się wokół Wiary, przez duże W. Matka mojej teściowej urządza kilka razy do roku przyjęcia, na które zaprasza proboszcza ze swojej parafii. Po pierwsze tydzień przed przyjęciem zaczyna się sprzątanie w domu. Wszystko ma lśnić! Po drugie gotowanie zaczyna się na 3 dni przed przyjęciem. Podana musi być cielęcinka (bo proboszcz lubi), pączki i tort. Oraz półmiski wędlin, sałatki, alkohol. Na koniec wizyty wręczana jest koperta. Z jaką kwotą nie wiem, chyba sami rozumiecie, że nie wypada mi pytać o takie rzeczy. Jak zapewne się domyślacie proboszcz szybko przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy i z gościny (bądź głupoty, jak kto woli) gospodarzy, korzysta często i gęsto.

Kolejna rzecz. NAJWAŻNIEJSZA! Kiedy proboszcz wchodzi do domu, nie wystarczy powiedzieć "Szczęść Boże". Nie! Błąd!
Kiedy do domu wchodzi proboszcz, należy skłonić głowę i ucałować tłustą i brudną łapę, którą klecha łaskawie podstawia ci pod oczy. W całowaniu mistrzem jest babcia i teściowa. Od każdej przypada średnio 10 pocałunków przy wejściu, a drugie tyle przy wyjściu. Myślałam, że ten zwyczaj umarł ze starości jakieś sto lat temu. Myliłam się.

Nie wiem jak do tej pory udawało nam się ukrywać, że oboje jesteśmy niewierzący. Ja i mój Narzeczony. Kilka lat jakoś się to udawało, aż do ostatniego weekendu.

Proboszcz parafii miał imieniny, jak się domyślacie, rodzina Narzeczonego wyprawiła przyjęcie.
Na śmierć o tym zapomnieliśmy. Przyjechaliśmy bez zapowiedzi, z miasta w którym studiujemy. I wpadliśmy bęc! jak śliwka w kompot! O wyjściu nie mogło być mowy, przybrałam kamienną twarz i weszłam do pokoju...
- Dzień dobry... - wymrukałam półgębkiem, przysięgając, że zaraz dorwę wolny talerzyk i, za przeproszeniem zapcham się, nie musząc prowadzić wymuszonej rozmowy. O słodka nawiności!
Proboszcz na hasło "dzień dobry" oczywiście nie zareagował. Powtórzyłam głośniej:
- Dzień dobry!
- Ależ Misiabela, przecież tak się nie mówi! Przywitaj się, "Szczęść Boże", drogie dziecko... - teściowa schwyciła mnie za rękę i ścisnęła boleśnie. Byle nie dopuścić do kompromitacji.
- Szczęść Boże, dziecko - odpowiedział proboszcz, wyciągając w moją stronę tłuste łapsko, które przed chwilą trzymało nóżkę kurczaka - Szczęść Boże.
Teściowa popchnęła mnie. Ona naprawdę myślała, że ja schylając głowę, ucałuje z czcią rękę tego obleśnego faceta. Nie, nie i jeszcze raz nie!
- Wiem, jak się mówi. Ale jako osoba niewierząca, nie mogę się przywitać chrześcijańskim "szczęść boże", prawda? Zatem jeszcze raz... "dzień dobry" -powtórzyłam.
- Ja może dołożę księdzu sałatki, dobrze? Prawda jaka dobra? - teściowa zaczęła się gimnastykować, chcąc zatrzeć to niemiłe wrażenie jakie zrobiłam.

Potem już poszło z górki. Wywiad zaczął się przy kawie: czy chodzimy do kościoła, czy żyjemy "w czystości", czy wspieramy wspólnotę kościelną... Przy każdym następnym pytaniu mocniej zaciskałam zęby. Myślałam, że pęknę ze złości. Pod domem stał lepszy niż nasz i teściów, samochód, proboszcza oczywiście. Sam proboszcz ledwo siedział na krześle. Na paluchach 3 sygnety, obrzydliwa nalana twarz, czerwona od wódki, mętne spojrzenie. Przy kawie teściowa wręczyła mu kopertę, którą otworzył, bez zażenowania przeliczył pieniądze i schował do kieszeni. I zaczął narzekać na drogie paliwo, na drogie jedzenie, drogi alkohol, że zimą kosztuje niebotyczną kwotę, ogrzanie kościoła... wiedział co robi, bo babcia Narzeczonego wyjęła portfel i dołożyła do proboszczowej koperty 150 zł... Z każdą minutą coraz bardziej mierziło mnie jego zachowanie. Rodzina Narzeczonego natomiast siedziała z cielęcym wyrazem twarzy i potakiwała każdemu jego słowu.

Po kolejnym kieliszku domowej nalewki, zaczął narzekać na parafian. Że mało dają na tacę, a pod kościół przyjeżdżają takimi dobrymi samochodami. Że nie znają umiaru w zabawie, że powinni oddawać się skromnemu życiu. Życiu w ascezie niemal!

Dość. Z hukiem odstawiłam talerz i wygarnęłam tej tłustej świni od początku do końca co o nim myślę: żeruje na naiwnych parafianach, rozbija się samochodem, na który mnie będzie stać w przyszłym życiu, obżera się jak wieprz itd, itd. Napomknęłam, że mieszkamy razem z Narzeczonym od dwóch lat, że śpimy ze sobą od 4, a Kościoła nie wspieramy, bo to banda złodziei i pasożytów...

Zostałam wyprowadzona przez teściową z pokoju za rękę jak małe dziecko, po czym kazała zabrać rzeczy i nam się więcej na oczy nie pokazywać. Następnego dnia Narzeczonemu wybaczyła, ja jestem skazana na dożywotnią banicję...
Szczerze? Nie jest mi przykro. Po ślubie chcieli, żebyśmy z nimi zamieszkali. Chyba bym oszalała...

Ps. Narzeczony podziela moje zdanie. Przez cały wieczór starał się wypaść zgodnie z oczekiwaniami matki i jednocześnie ze swoimi poglądami. Prawie by mu się udało-gdyby nie ja "niestety".

księża

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 843 (1117)

#49856

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia, jak to przyszło mi opuścić kościół w obawie o moje zdrowie fizyczne. Jestem ateistką, od zawsze. Nigdy nie wierzyłam w żadnego boga i nie zostałam wychowana w duchu żadnej religii. Aczkolwiek żyję, chodzę i oddycham, czasem również ktoś z moich znajomych przyjmuje jakiś sakrament.

Kilka lat temu dobra koleżanka i jej chłopak postanowili wziąć ślub. Kościelny, znaczy konkordatowy. Zostałam oczywiście zaproszona. Nigdy nie szleję, jak mam stawić się w kościele przy okazji różnych uroczystości, czy to ślubu, czy pogrzebu. Mało tego, krzyż nigdy się nie złamał, gdy przekraczałam prób. Moje uczestnictwo w tych wydarzeniach można było by opisać tak, że jestem po prostu biernym widzem, ustawiam się gdzieś przy wyjściu i po prostu stoję. Nie siadam, nie klękam, nie składam rąk. Nidy też nie wzdycham, nie trzymam rąk w kieszeniach, po prostu spokojnie stoję. Dla historii wazony jest też mój wygląd. Miałam wtedy 21 lat, jednak wszyscy, jak jeden mąż dawali mi najwyżej 15. Taka uroda, jestem niska, chuda jak patyk i mam naprawdę dziecięcą buzię. Teraz co prawda już wyglądam na pełnoletnią, jednak nadal częstowana jestem stwierdzeniem, że wyglądam na 20, a nie ponad 30 lat. W związku z tym nie maluję (i nie malowałam nigdy) się przesadnie i wybieram strój adekwatny do wyglądu a nie wieku, bo w związku z moją aparycją w ‘pełnej zbroi’, jak to nazywają koleżanki, wyglądam albo jak w przebraniu, albo jak lolitka. Na ślub pozwoliłam sobie na prostą sukienkę, aczkolwiek odsłaniającą ramiona, nogi i kawałek pleców. We wszystkich tych miejscach mam tatuaże, z tym że na nodze kilka, a plecy są całe pokryte obrazami, mam klasyczne rękawy.

W kościele stanęłam sobie daleko, przy wyjściu z bocznej nawy i nasłuchuję. Gdy przyszedł czas na Komunię Świętą, jeden facet biegał po kościele, wyszukując dzieci i młodzież, która mogła przystąpić do sakramentu. Widać taką miał pracę, pomocnik kościelnego, czy jak? Wypatrzył mnie przy kolumnie, podszedł, złapał za nadgarstek i chciał ‘wystawić’ do głównej nawy, gdzie ustawiała się kolejka do ołtarza. Stawiłam opór, czego pan się nie spodziewał, pociągnął mocnej. Zrobiłam krok, znalazłam się w zasięgu światła wpadającego przez okno (do tej pory stałam zupełnie w cieniu), pan spojrzał na mnie, zrobił wielkie oczy, puścił i uciekł. Po chwili podchodzi do mnie ministrant, taki starzy, około trzydziestki. Stanowczo bierze mnie pod rękę, wyprowadza z kościoła. A tam wywiązuje się dialog, którego dokładnie nie przytoczę, jednak zachowany jest sens wypowiedzi:

Ministrant: Jesteś nieletnia, poproszę numer telefonu do rodziców.
Ja: Jestem pełnoletnia od dłuższego czasu.
M: No to wzywamy policję.
J: A co zrobiłam?
M: Jesteś nieletnia, gorszysz ludzi i dodatkowo obrażasz Boga w jego domu (stosował język, jakim posługują się księża w czasie kazań).
J: Jestem pełnoletnia, nikogo nie obrażam i chcę wrócić do środka, bo nie chcę przegapić przysięgi.
M: Nigdzie nie pójdziesz. Obrażasz Boga, bo nie chcesz przyjąć sakramentu. I masz tatuaże, Ty masz z 14 lat, ja dzwonię po policję, ty jakaś bezdomna jesteś, pewno nierząd uprawiasz!
J: (wybuchłam śmiechem, wyjęłam dowód z torebki i podałam panu) Proszę sprawdzić datę. I zdjęcie. Panu nic do moich tatuaży, Komunii nie przyjmę, bo powinnam najpierw się ochrzcić i zaliczyć kilka innych pozycji na drodze do tego sakramentu. I oczywiście wierzyć, a tego warunku nie spełnię. Teraz niech pan wybaczy, bo omija mnie uroczystość.
M: Nigdzie nie pójdziesz, ja dzwonię po policję. Masz telefon? (trzymał mój dowód).
I tak kilka minut w tym stylu, bez krzyków i tym podobnych, jednak wzięłam swój dowód, ale odejść mi nie pozwolił. Dopiero kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, zrobiło się zamieszanie i czmychnęłam za młodymi przed panem ministrantem.

Na szczęście w kościele obyło się bez żadnego echa, uroczystość przebiegła bez zarzutu. Za to jedna z ciotek na weselu opowiadała, że kościelny wyprowadził jedną bezdomną, która chciała zbezcześcić ciało Jezusa, ukraść je i zdeptać na środku kościoła. Panna Młoda robiła wielkie oczy i kiedy później dowiedziała się, kto był tą "bezdomną" i co zaszło naprawdę, nie mogła opanować śmiechu.

Kidy jestem z jakiegoś powodu w kościele, ludzie często patrzą na mnie jak na zjawę, w małych parafiach, gdzie dosłownie wszyscy chodzą do komunii, jestem czasem pokazywana palcami. Ale taka akcja – jedyny raz w życiu :)

kościół

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 589 (979)

#72396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gorący ostatnio temat – aborcja. Zaostrzyć ustawę czy nie zaostrzyć? Interesuje mnie zdanie ludzi, więc lubię czytać dyskusje toczące się pod artykułami na wspomniany temat. Obok wyzwisk trafiają się wyważone argumenty każdej ze stron. Jednak czasami opadają mi ręce nad tym, co czytam. Siłą rzeczy w komentarzach pojawia się dużo dygresji m.in. na temat antykoncepcji. Ja wychowałam się na Bravo i wiem więcej niż ludzie, którzy mają dziś nieograniczony dostęp do Internetu. Chociaż może z drugiej strony to właśnie wina sieci, gdzie każdy może każdą bzdurę napisać, a inni to biorą za prawdę.

Kilka kwiatków z komentarzy:

1. Z gwałtu nie zachodzi się w ciążę. By począć dziecko potrzebna jest miłość kobiety i mężczyzny (jak wiadomo, nie ma na świecie niechcianych dzieci).

2. Jak nie chcesz dziecka z gwałtu, to bierz profilaktycznie tabletki antykoncepcyjne (lub ewentualnie poproś gwałciciela, by dbał o bezpieczny seks). Na uwagę, że pigułki też są negowane przez środowiska „pro życiowe” – cisza.

3. Nie chcecie rodzić kalekich dzieci? Nie bierzcie tabletek antykoncepcyjnych, bo to one powodują późniejsze uszkodzenia płodów, które później chcecie „skrobać”. Wpisów w stylu: „brałam tabletki, a później poroniłam”, „brałam tabletki, a później urodziłam wcześniaka”, „moja siostra brała tabletki i teraz przez to nie może zajść w ciążę” jest ogrom. Skąd kobiety w XXI wieku w cywilizowanym kraju biorą takie przekonania? Jak ktokolwiek może wierzyć, że tabletki upośledzają późniejszą płodność? Po co robić wodę z mózgu młodym dziewczynom? Po co straszyć, nie mając ku temu żadnych podstaw?

4. Wpis jakiegoś mężczyzny „a co zgwałconej szkodzi urodzić? Odda i po kłopocie”. Racja, przecież to taka ranga zdarzenia jak „no, kup tę kieckę, w domu przymierzysz, a jak ci się nie spodoba, to oddasz do sklepu”.

Głupota w internetach ma się dobrze.

Internet

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 437 (549)

#60895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szykuję się do ślubu. Mam na to jeszcze kawałek czasu, prawie 3 miesiące, jednak - jak się okazuje - nie ma łatwo...

Żeby wziąć ślub kościelny, należy spełnić szereg warunków. Trzeba odbyć nauki przedmałżeńskie, o czym wie każdy, ale dodatkowo potrzebne są trzy wizyty w parafialnej poradni rodzinnej, spotkanie z księdzem, spowiedź, załatwienie sterty rożnych papierków... Co w tym piekielnego?

Po pierwsze: terminy. Nauki przedmałżeńskie to w sumie pół biedy - w Warszawie, gdzie mieszkam, parafii jest multum, udało nam się znaleźć weekendowe z "jedynie" trzymiesięcznym okresem oczekiwania. W marcu byliśmy już po, w kwietniu zaczęliśmy szukać poradni parafialnej. Zaczęły się schody.

W takich poradniach najczęściej pracują osoby świeckie i najczęściej panie. Panie te, jak się okazało, mają piękny zwyczaj nieodbierania telefonów. Równo miesiąc dzwoniłam po parafiach w swojej i okolicznych dzielnicach - dodzwoniłam się zaledwie kilka razy. Najczęściej słyszane odpowiedzi to:
- "Proszę zadzwonić w poniedziałek o 8 rano, bo teraz nie mogę rozmawiać" - potem telefon nigdy nie zostaje odebrany
- "Przykro mi, ale nie mamy miejsc do końca roku"
- "Ja nie zajmuję się narzeczonymi, tylko małżeństwami, proszę dzwonić do pani X" (pani X nie odbiera)

W końcu zaczęłam chodzić do tych parafii w dostępnych dla mnie godzinach otwarcia poradni. Zwykle zastawałam na głucho zamknięte drzwi. Raz spotkałam w niej kogokolwiek - pani akurat prowadziła zajęcia i szczerze przyznała, że przyjmują tylko 4-6 par miesięcznie, jak w większości parafii w Stolycy, więc nie ma terminów w ogóle.

Jest, udało się, mamy termin! Idziemy na pierwsze spotkanie na początku czerwca. Pani ochrzania mnie, że nie mam ze sobą gotowego kalendarzyka, żeby mogła sprawdzić, czy dobrze go prowadzę. No ok. Tłumaczę pani, że nie mówiła, że trzeba, a poza tym, ze względów medycznych, nie stosowałam i nie będę stosowała kalendarzyka, bo nie będzie to miało sensu. Pani się obraziła, wyprosiła nas, bo skoro tolerujemy "antykoncepcję" inną niż naturalna, to nie możemy być prawdziwie wierzący, więc ślub kościelny jest nie dla nas.

Cały czerwiec znowu dzwonię. Zaczęły się wakacje, więc jest tragedia. Panie proponują terminy "No wie pani, jakoś we wrześniu". Spotkań ma być trzy, przypominam, na ogół co miesiąc jedno. Jakoś mnie to nie urządza. Ostatecznie udało mi się... załatwić te spotkania po znajomości. Naprawdę.

Oliwy do ognia dolał mój proboszcz. Musimy donieść różne dokumenty w terminie "nie wcześniej niż" 3 miesiące przed ślubem. W zeszłym tygodniu moja mama zawitała w kancelarii i dowiedziała się przy okazji, że jeśli do tego tygodnia nie przyjedziemy z dokumentami, to zostaniemy wykreśleni z listy i nasz termin przepadnie.

Żeby już nie przeginać, jedziemy - narzeczony może wyłącznie we wtorek, nie ma jak inaczej wziąć wolnego. Kancelaria wtedy nie pracuje. Przedstawiłam proboszczowi sprawę, poprosiłam, czy mógłby przyjąć te dokumenty we wtorek. Okazuje się, że nie i żaden ksiądz nas nie przyjmie tego dnia - mamy przyjechać innego dnia, a jeśli nie, to najwyraźniej nie zależy nam na ślubie. Czeka nas więc maraton: do późnej nocy w pracy (ja) - 200 km do mojej parafii - 8 rano kancelaria - 200 km do Warszawy - o 14 do pracy (narzeczony). Samochodu nie mamy, liczymy na łaskę i niełaskę busiarzy i nocnych pociągów z pięcioma przesiadkami.

Co ciekawe, tak naprawdę ślub można wziąć bez całej tej szopki, a nawet bez bierzmowania, ale to zależy już od dobrej woli proboszcza. I - żeby nie było - to nie jest pojazd po kościele czy wierze, ale po jednostkach, które utrudniają narzeczonym życie.

P.S. Kalendarzyka nie stosuję go ze względów medycznych.

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 323 (593)

#39275

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasem brakuje kamieni. Co gorsza, na kolegów w dziele Hipokratesa.
Fakt, jestem nerwusem i czasem puszczają mi zwieracze mentalne. Zazwyczaj na spotkanie z chamstwem, egoizmem, wymuszaniem i cwaniactwem. Ale wiem, że nigdy nie należy lekceważyć traumy psychicznej. A już na pewno nie można jej obracać w niesmaczny żart.
Od paru lat wiem to na pewno...

Pracowałem wtedy w innym mieście, jeździłem karetką reanimacyjną.
Teren rozległy, lekarze POZ rozpuszczeni do granic możliwości, za to naród wychowany w duchu nie zawracania siedzenia głupotami.
Przyczyniła się do tego załoga miejscowego szpitalika. Traktowana przez aborygenów z nabożną wręcz czcią.

Pewnego ranka dostajemy wezwanie. Wzywa Policja. Dość enigmatycznie: przy fontannie leży młoda kobieta, krwawi...
Ale wezwanie w pierwszym kodzie pilności, więc na zadrapanie nie wygląda.
Polecieliśmy.
Na miejscu istotnie leży młoda niewiasta. Na oko jakieś 17-18 lat.
Zapłakana. Na buzi kolekcja siniaków, jak po starciu z Kliczką. Odzież poszarpana, do tego jakaś dziwnie wieczorowa.
Jedyne, co było na miejscu, to spodnie. Które dzierżyła w zaciśniętych rękach i reagowała krzykiem na każdą próbę dotknięcia.
Delikatnie podchodząc udało nam się wzbudzić zaufanie dziewczyny na tyle, żeby dała się przetransportować do karetki. Po drodze wyjaśniła się zagadka krwawienia: cały tył spodni przypominał pole bitwy...
W karecie, cichutkim głosem, chlipiąc, opowiedziała o wczorajszej nocy.

Była na dyskotece.
Z kolegą.
Przyprowadził swoich kumpli, którzy zaproponowali rajd po okolicy dwudziestoletnią beemką.
Na odwagę, postawili jej drinka.
A potem pamiętała jak przez mgłę.
Kolejne spocone twarze, rechot, muzykę i kołysanie auta.
I ból.
Po kilku godzinach takiej zabawy, podwieźli ją na środek miasta i wyrzucili z jadącego samochodu.
Ocknęła się rano, dzięki komentarzom miejscowych. Na temat jej prowadzenia się i tym podobne...
Zawieźliśmy ją więc do szpitala. Bo ginekologia tam była.
Był też ON.
Pan doktor. Powiernik i mistrz taktu.

Od wejścia głośno skomentował, jakiego kocmołucha mu przywieźli.
Niespecjalnie słuchał naszych wyjaśnień.
Natomiast wiadomość o gwałcie przyjął z niesmakiem.
Skomentował, że sama chciała, że teraz płacze, a wczoraj tańczyła i mogła się domyślić, jak to się skończy...
Przebrał miarkę, kiedy dziewczyna zapytała, co będzie jak zajdzie w ciążę.
Beztrosko zarechotał i odparł, że "się wyskrobie i po kłopocie"...
Dziewczyna w szloch.
Moi chłopcy odciągnęli mnie od lekko podduszonego debila.
Który, jak tylko doszedł do siebie, pobieżnie zbadał pokrzywdzoną i... wystawił ją na ulicę. Pomimo jej stanu psychicznego i faktu, że mieszkała dziesięć kilometrów od szpitala. A nie była w formie do maratonu...

Finał historii jest, niestety, mało budujący.
Jakoś dotarła do domu. Umyła się, przebrała, porozmawiała z rodzicami.
A potem poszła do swojego pokoju i się powiesiła.
Nie zdążyliśmy dojechać na czas.
Jedynym pocieszeniem były dwie rozprawy, w których wziąłem potem udział jako świadek.
Jedna, gwałcicieli. A przynajmniej tych, których udało się zatrzymać.
I druga - o nieumyślne spowodowanie śmierci.
Zgadnijcie, kto był oskarżonym?
W obydwu zapadły wyroki skazujące...

dawno i daleko

Skomentuj (136) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1864 (1936)

#39040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się jedna historia związana z allegro po tym jak na pewnej stronie rzucił mi się w oczy napis „ekoskórka”.

Rzecz działa się prawie rok temu, zapragnąłem zakupić sobie nową kurtkę bo w poprzedniej poprzez noszenie w niej tony „potrzebnych” rzeczy rozerwała mi się kieszeń (Moja kurtka i spodnie ważą zazwyczaj łącznie około 5 kilogramów. Nie pytajcie co noszę ze sobą). Jako, że leniwe ze mnie bydlę, a z wyborem rozmiaru kurtki nigdy nie miałem akurat problemu, to otworzyłem allegro i zacząłem poszukiwania. Zachciało mi się skórzanej, takiej też szukałem. I jest! Fajna, czarna, z taką dużą kieszenią po prawej stronie, plus dwie mniejsze. Idealna dla mnie. Cena okej, nie za wysoka nie za niska, materiał skóra, zamawiam.

Przesyłka nadeszła po trzech dniach, rozpakowuję i... No, elegancko, tak, to ta kurtka ale koło skóry to to nie leżało. Owszem, wygląda jak ona, ale dotyk nie ten, zapach nie ten, no generalnie o co chodzi. Piszę do allegrowiczki, przedstawiam sytuację. Ta jeszcze grzecznie odpisuje, cytuję „Rozumiem, że jest Pan mężczyzną, może Pan nie rozróżniać materiałów, zapewniam, że jest to skóra”. Noż jasna cholera, pomyślałem, być może jest to skóra jakiegoś legendarnego zwierzęcia którego nigdy nie spotkałem, piszę więc z zapytaniem „A kozia to skóra, bydlęca czy jeszcze jakaś inna?”.

Sprowadziłem na siebie piekło.

W skrócie, bo szkoda marnować internetu i klawiatury by przytaczać słowa tej miłej pani. Jestem bydlakiem, kreaturą, kamiennym posągiem bez serca, która nie dba o dobro zwierząt, jestem mordercą, narkomanem i najpewniej jeszcze pedofilem. Skóry ze zwierząt mi się zachciało no.

Troszkę się we mnie zagotowało, bo ekoterroryści i feministki działają na mnie jak płachta na byka. To mój wybór w czym będę chodził i co będę jadł. Zwierzęta które spotykam w swoim życiu zawsze traktuję dobrze, dokarmię kota, psa, gołębia, żal mi nawet jest muchę zabić. Ale lubię mięso i lubię skórę. Piszę więc grzecznie Pani, że nie życzę sobie takich słów w stosunku do mnie, a na aukcji zakupiłem SKÓRZANĄ kurtkę i takiej żądam. Kurtkę odesłałem oczekując zwrotu pieniędzy.

Ha, nie to nie koniec! Pani „uprzejmie” wyjaśnia mi, że zakupiłem zgodnie z aukcją kurtkę z ekoskóry. Tak, teraz już wiem co to jest. Sztuczna skóra, która z „eko” nie ma nic wspólnego, bo to jakiś plastik jest. Ale niektórzy lubią sobie pewno poprawiać samopoczucie widząc wszędzie napisy EKO. Sprawdzam. Nie, kupiłem skórzaną. Pani nie odpuszcza, pieniędzy oddać nie chce, na maila wysyła mi filmiki z rzeźni, z Chin ze skórowania zwierząt i inne takie materiały. Źle trafiła. Nie zgadzam się na bestialskie krzywdzenie zwierząt, ale materiały wysłane przez szantażystów nie robią na mnie żadnego wrażenia. Wyłączyłem komputer, zjadłem kanapkę z wiejską szynką, pyszną kiełbasą, i oparłem się na fotelu obitym naturalną skórą.

Kurtka dotarła do mnie ponownie, ja ponownie odesłałem, zgłosiłem sprawę na allegro, postraszyłem policją, że jak nie odda pieniędzy, to inaczej to rozwiążemy. Przestraszyła się, oddała. A kieszeń sobie zszyłem.

Nigdy więcej zakupów na allegro ubrań i nigdy więcej nie chcę widzieć „ekoskórki”. Tfu.

Internet allegro

Skomentuj (136) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (953)