Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

2night

Zamieszcza historie od: 25 sierpnia 2012 - 17:18
Ostatnio: 9 lutego 2024 - 14:33
O sobie:

bierna obserwatorka, której na razie piekielni nie zirytowali na tyle, by dała się wyprowadzić z równowagi na tyle, by to opisać ;)

  • Historii na głównej: 4 z 5
  • Punktów za historie: 790
  • Komentarzy: 80
  • Punktów za komentarze: 859
 

#89745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nienawidzę infolinii. Gardzę rozmawianiem ze sztuczną (pseudo)inteligencją, gardzę ludźmi rozmawiającymi jak roboty, gardzę ukrytymi numerami telefonów i tym, że nie da się już do niczego doprowadzić. Właśnie od 28 minut wiszę na słuchawce czekając aż muzyczka w telefonie ustanie i ktoś odbierze.

Dwa tygodnie temu wymieniono mi router z UPC. Właścicielka mieszkania podpisała nową umowę, przyszedł pan, coś zrobił, pokazał nowe sieci i hasła i poszedł. Niestety nowy internet nie działał prawidłowo - rozłączał się, sieci znikały, potem pojawiały się pokazując status "brak internetu, zabezpieczone". Zadzwoniłam na infolinię, pani kazała włożyć spinacz w urządzenie. Zadziałało. Na 5 minut. Zadzwoniłam ponownie i umówiłam technika na wtorek, godziny 19-21.

18:40 podjeżdżam po pracy do domu i czekam. Nikt nie przyszedł. Następnego dnia dzwonię na infolinię wyjaśnić sprawę. Rzekomo technik nikogo nie zastał. Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił? Nie wiem. Rzekomo wysłano smsa pół godziny przed przyjazdem technika - na numer właścicielki, chociaż wyraźnie wydałam instrukcję, że to na mój numer należy się kontaktować. Konował, z którym rozmawiałam nazywający się "specjalistą" chyba nie był człowiekiem - odmówił połączenia mnie z kimkolwiek innym i zaproponował kolejną datę... za 2 tygodnie. Żadnej odpowiedzialności i konsekwencji dla tego, który mnie wystawił, żadnego przejęcia się tym, że nie mam jak pracować, a obejrzenie jednego odcinka serialu oznacza 20 krotne zrywanie sieci.

Czy ktoś zna jakiś sposób na doprowadzenie do tego, by sieci, z którymi podpisuje się umowy wywiązywały się ze swojej części? Bo jedyne co mi zaproponowano to reklamacja, na którą odpowiedzią będzie korpobełkot i muszę czekać, ponad tydzień bez internetu - w erze pracy zdalnej. Piekielne olewactwo.

UPC

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (145)

#87787

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jesienią zeszłego roku wynajęłam mieszkanie. To moje drugie mieszkanie, wcześniej wynajmowałam po znajomości i jedyne co było dla mnie ważne to ciśnienie wody w łazience oraz układ mieszkania a także lokalizacja. Nie znam się jeszcze na wszystkim i nie wiedziałam co poza tym sprawdzić, ale na niektóre rzeczy, które wyszły w trakcie wynajmu chyba najbardziej wprawiony najemca by nie wpadł. Mieszkanie, które wynajęłam na pierwszy rzut oka okazało się być świetne.

Po niewielkim remoncie (wcześniej w mieszkaniu było biuro męża właścicielki), z najtańszymi, choć nowymi meblami i z wyremontowane po taniości, np. z niewymienionymi parapetami i framugami, starymi drzwiami wejściowymi, ale z tym wszystkim można przecież żyć. Mimo to mieszkanie było ładne, miałam blisko do pracy i mogłam wynająć ze zwierzętami więc podpisałam umowę na rok. I to był mój błąd.

Już przy podpisywaniu umowy wyszły dwie nieścisłości. W ogłoszeniu było napisane, że do mieszkania przynależy miejsce postojowe, ale właścicielka nie wie gdzie ono jest („gdzieś tam dalej”) więc umowa o nim nie wspomina. A 48 metrów zadeklarowane w ogłoszeniu okazuje się być tak naprawdę 44,1 metrami. Niby drobnostka, więc zdecydowałam się podpisać umowę.

Pierwszy większy zgrzyt nastąpił przy przeprowadzce. Odsuwając zasłonę cały karnisz spadł ze ściany. Okazało się, że wszystkie karnisze zamontowane są na jeden kołek zamiast 3. Właścicielka po 3 tygodniach podesłała „fachowca”. Fachowiec robił dwa podejścia do zamontowania 4 karniszy bo zabrakło mu kołków. A jego pierwszym pytaniem było to, czy wystarczy mi jak dołoży wszędzie po jednej śrubce... takich bubli powychodziło więcej. Klamki w drzwiach zostały zamontowane na 1 z 5 śrubek. Reling na zasłonę prysznicową również na 1, więc po prostu jej nie używam, a śrubki w klamkach domontowałam sama zamiast tracić kolejne tygodnie na dopominanie się. Im dłużej tu mieszkam tym więcej bubli wychodzi.

Listwy przypodłogowe okazały się być plastikowe i odpadają przy każdym uderzeniu odkurzaczem, kanapa po pierwszym weekendzie „puściła” i jej oparcie odchyla się do tyłu (więc podłożyłam pod spód jakiś klocek), a odpływ w prysznicu jest niezabezpieczony i może spowodować zalanie sąsiadów. Właścicielka chciała, żebym samodzielnie użyła silikonu i się tym zajęła, ale odmówiłam, bo się na tym nie znam, więc odpływ jaki był taki jest do dziś. Moim błędem było to, że nie zwróciłam uwagi na kaloryfery.

Na 44 metrach są tylko 3 wąskie kaloryfery i w mieszkaniu jest po prostu zimno pomimo opłat w wysokości ok. 700 złotych za miesiąc. Jeszcze jeden kaloryfer powinien być w łazience, ale od listopada nie pojawił się nikt, kto miałby go zamontować, a ja złośliwie zastanawiam się czy nie zgłosić samowolnego zdjęcia kaloryfera do administracji budynku. Nie wspomnę już o tym co „miało być”. Miała być szafka w łazience, miały być rolety, miały być cokoły pod szafkami w kuchni. Oczywiście niczego się nie doczekałam.

To małe piekielności, które staram się ignorować. Są jednak dwie większe, które skutecznie napsuły mi krwi. Pierwsza jest już na szczęście załatwiona, ale zajęło to prawie dwa miesiące. Otóż okazało się, że drzwi balkonowe są nieszczelne. Pisałam do właścicielki w tej sprawie średnio co drugi dzień ale ona zawsze znajdowała jakąś wymówkę. Wreszcie przyszła z jakimś fachowcem, który wytłumaczył jej, że obejma drzwi jest pęknięta i trzeba ją wymienić. Właścicielka upierała się, że wystarczy coś przestawić (przesunąć jakąś zapadkę) i wszystko będzie dobrze. Na szczęście po godzinie tłumaczeń udało się fachowcowi ją przekonać. Dwa tygodnie później przybył inny fachowiec, tym razem spec od okien. Taki stary dziadzio. Miło mi się z nim rozmawiało i chyba dziadzio również poczuł do mnie sympatię, bo zdradził mi, że właścicielka chciała, by udowodnił, że to ja zepsułam okno. Na szczęście byłam na tyle przytomna, by zawrzeć ten fakt w protokole zdawczo-odbiorczym mieszkania, ale ten fakt udowodnił mi, że kobiecie nie należy ufać.

Ostatnia piekielność jest bezpośrednim powodem powstania tej historyjki. Otóż w umowie jest zapis, że „Lokal ten wraz z prawem do korzystania z pomieszczenia gospodarczego nr 4 stanowi przedmiot najmu, w dalszej części umowy zwany jest Lokalem”, a potem, że „Wynajmujący oddaje w najem Lokal składający się z dwóch pokoi, aneksu kuchennego, przedpokoju, łazienki razem z toaletą”. Właścicielka interpretuje ten zapis w taki sposób, że nie należy mi się dostęp do piwnicy i ignoruje zupełnie pierwszy z zacytowanych fragmentów. Od 4 miesięcy proszę ją o udostępnienie mi piwnicy z zerowym skutkiem.

Najpierw próbowała mnie okłamać mówiąc, że nie ma klucza do wejścia do piwnic, a administracja budynku też go nie ma, więc nie może go dorobić. Wkurzona zadzwoniłam sama do administracji, a pani się bardzo zdziwiła, powiedziała że wystarczy przecież tylko napisać maila. W końcu dorobiłam klucz od sąsiada, a kiedy poinformowałam o tym właścicielkę zaczęła ona dictum o tym, że piwnica nie jest przedmiotem umowy. Wcześniej oczywiście mówiła, że jak tylko będzie miała klucz to udostępni mi piwnicę.

Przestała odpisywać na maile i smsy, wysyła tylko rachunki i nic więcej. Jestem w kropce, bo od 4 miesięcy płacę czynsz za coś, za co nie mam dostępu, a kobieta ma mnie gdzieś. Zastanawiam się czy nie przestać płacić czynszu dopóki nie udostępni mi piwnicy, ale nie chcę żeby wypowiedziała mi z tego powodu umowę, bo nie mam teraz psychicznie przestrzeni na kolejną przeprowadzkę. Drugie rozwiązanie na jakie wpadłam to zerwanie kłódki i samodzielnie opróżnienie piwnicy z jej śmieci, oczywiście po poprzednim pisemnym wezwaniu do jej opróżnienia. Innych pomysłów nie mam, natomiast wiem jedno: trafiłam na piekielną właścicielkę-oszustkę i nie mogę się już doczekać aż będę miała zdolność kredytową i pójdę na swoje. Umowy też na pewno nie przedłużę, co więcej nie zamierzam zapłacić ostatniego czynszu, bo wiem że kaucji od tej oszustki nie odzyskam. Moja smutna refleksja jest taka, że nie ważne czy człowiek jest uczciwy, zawsze trafi na złych ludzi wokół siebie i bez złamania prawa nie będzie mógł nic z tym zrobić.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (134)

#85222

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oto niewielka piekielność dnia powszedniego. Zawsze uważałam się za psiarę i nienawidziłam kotów. Po wyprowadzce z domu rodzinnego zadecydowałam, że miło by było przygarnąć kogoś, kto będzie na mnie czekał. Na psa nie mam czasu i zupełnym przypadkiem w moim domu pojawiły się dwa koty. Śpią ze mną w łóżku, ale jakby kto pytał, nadal kotów nie lubię.

W jednym z pierwszych odcinków „Rodziny zastępczej” jest scena, jak do rodziny Kwiatkowskich przychodzi Posterunkowy. Na gościa rzuca się Śliniak, a kiedy Posterunkowy domaga się, żeby go odwołać, pani Kwiatkowska mówi: „proszę pana, pies jest u siebie”. Zawsze mi się takie myślenie podobało.

Dzisiaj pomyślałam, że miło by było, by koty zaczerpnęły świeżego powietrza. Zapięłam im szelki, zapakowałam składaną miskę na wodę i przysmaki i zniosłam je do samochodu. Zapięłam jednego z nich (jeden koniec zapięcia wpinam w pas, drugi przypinam do szelek - bardziej lubią podróżować samochodem w taki sposób niż w transporterze, są wtedy spokojniejsze), a kiedy odwróciłam się po drugiego, spostrzegłam, że pojawił się przy nas (z właścicielką) pies na smyczy. Uroczy buldog francuski. Właścicielka mieszka w bloku obok i wyprowadza pieska na trawnik za kamienicą, w której mieszkam, czasami słyszę ją przez okno.

Pies musiał być zafascynowany kotem w pomarańczowych szelkach, bo podszedł bliżej. Kot, który pierwszy raz w życiu widział psa, zaczął syczeć i zjeżył się. Ponieważ stałam tuż przy samochodzie i to pies podszedł do nas, odezwałam się:
- Przepraszam, czy mogłaby pani zabrać pieska?

Właścicielka, wzorem pani Kwiatkowskiej, chociaż przekonana najwidoczniej, że cały teren wokół jej bloku jest jej własnością, odpowiedziała:
- Ja tam jestem u siebie.
Na to odparłam, że ja również.
- Ale ja tu mieszkam.
- Ja też! - odpowiedziałam już wkurzona i wzięłam przestraszonego kota na ręce, czując jak jego pazury zatapiają się w moją skórę.

Właścicielka, niezrażona sytuacją, nadal nie przywołała do siebie psa i próbowała wypytać mnie, od kogo wynajmuję mieszkanie. Nie zwlekając dalej, zapięłam kotka i powiedziałam, że miło mi było ją poznać.

I w ten oto sposób poznałam nową sąsiadkę, która najwidoczniej uważa, że można szczuć cudze zwierzęta na trawniku pod innym budynkiem, bo jest blisko jej bloku.

Ale na spacerze było bardzo miło.

Podwórko

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (141)

#67301

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jednym z moich obowiązków w nowej pracy jest pilnowanie dzieci na wewnętrznym placu zabaw. Piłki, maskotki, zjeżdżalnie, kolorowanki, bieganina, krzyki, skarżypyty i płacze - wszystko jak na każdym placu zabaw.

Dzieci wchodzą za furtkę z naklejką i bransoletką, bawią się przez około godzinę i są odbierane przez rodziców. Przed wejściem wkładają swoje rzeczy (buty, bluzy) do pudełka, a rodzice wypełniają formularz i podpisują regulamin.

No właśnie, regulamin. Jednym z punktów jest to, że dzieci nie mogą mieć na sobie żadnych przedmiotów wartościowych (telefony) ani takich, które albo mogą się zniszczyć albo stanowić zagrożenie dla innych dzieci. I tak jak w przypadku okularów, które są zwykle niezbędne, rodzic podpisuje oświadczenie, że ponosi za nie odpowiedzialność, tak wszystkie kolczyki i wisiorki powinny zostać zdjęte. Tak stanowi regulamin i nie chodzi tutaj o to, że kolczyk się zgubi, ale że dziecko może przypadkiem zahaczyć o coś, bądź inne może pociągnąć i wyrwać kolczyk z ucha. Zapewne każdy z Was ma koleżankę, której się to przytrafiło w dzieciństwie.

Jako, że jestem nowa trzymam się regulaminu dosyć ściśle. I choć na sztyfty można czasem przymknąć oko (zwłaszcza jeśli dziewczynka jest młodsza, a więc mniej biegająca, takie częściej rysują i bawią się pluszakami) lub po prostu ich nie zauważyć, tak kolczyki wiszące są prawdziwym zagrożeniem.

Wczoraj spowodowało to małą awanturę. Mieliśmy komplet dzieci, kolejne czekały na swoją kolej. I pojawia się ona, matka dwójki. Była następna w kolejce, podaje formularze. Przyjmuje je i wypisuję naklejki i bransoletki, podaję pudełka i patrzę na około siedmioletnią dziewczynkę. W uszach miała długie na około trzy centymetry, błyszczące kolczyki. Poprosiłam o ich zdjęcie, co spotkało się z protestem matki. Matki, nie dziewczynki. Oto co usłyszałam:

1) Nigdy wcześniej nie musiałyśmy zdejmować kolczyków - możliwe. Możliwe, że inni pracownicy nie przestrzegają regulaminu, bo go nie znają, albo ignorują. Ale ja nie chcę być odpowiedzialna za ewentualne braki w strukturze ucha.

2) Na innych placach zabaw nie każą zdejmować - śmiało, można pójść na inny plac zabaw.

3) Ja nie wyjmę kolczyków - więc córka nie wejdzie na plac zabaw.

4) Ona nic sobie nie zrobi - możliwe że kobieta ufała swojemu dziecku, ale większość dzieci w tym wieku na placu zabaw dostaje "szaleju" i nie zwraca uwagi na nic. A tego, że inne dziecko nie pociągnie za błyszczący kolczyk, nikt nie jest w stanie zagwarantować.

Kobieta bardzo się rozemocjonowała, zażądała zwrotu formularzy (bo ona nie będzie udostępniać danych osobowych) i odeszła, by wrócić jeszcze dwa razy, mówiąc mi że jestem niepoważna i by w końcu powiedzieć magiczne słowa:

5) napiszę na panią raport!

Gorąco ją do tego zachęciłam. Regulamin placu zabaw jasno stanowi w tej sprawie i nie mam sobie nic do zarzucenia. Kwestia kolczykowania dzieci jest sporna, ale to wszystko zależy od rodziców, nie będę mówiła nikomu co ma, lub czego nie ma robić ze swoimi dziećmi, jednak jeśli to ja mam później odpowiadać na ewentualne uszkodzenia, to wolę zadbać o to, by w ogóle do nich nie doszło.

plac zabaw

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 474 (524)
zarchiwizowany

#64874

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na pierwszym roku studiów jednym z przedmiotów obowiązkowych dla 180 osób studiujących na moim kierunku były "Filozoficzne podstawy edukacji" prowadzone w formie wykładu przez doktora F.

Kiedy semestr dobiegł końca umówiliśmy się na egzamin, a jako że studentów było dużo- zostaliśmy podzieleni na dwie grupy, według nazwisk. Ja byłam w drugiej grupie, która pisała godzinę później niż pierwsza.

Idąc na egzamin spotkałam koleżankę z innej specjalizacji, która właśnie skończyła pisać. Powiedziała mi, żebym zostawiła pustą kartkę i uzupełniła odpowiedzi bo... studenci sami sobie sprawdzali odpowiedzi. Egzamin wyglądał tak, że na slajdach wyświetlane były pytania i 4 możliwe odpowiedzi. Studenci mieli pisać numer pytania oraz odpowiednią literkę, warunek był jeden- nie można było skreślać. Później doktor F. wyświetlił odpowiedzi i mieliśmy sami wpisać sobie ocenę na kartce.

Łatwo można się domyślić, że prawie wszyscy studenci piszący w drugiej grupie mieli oceny bardzo dobre. Prawie. Do studentki będącej jednocześnie starostą jednej ze specjalizacji wiadomość o odpowiedziach nie dotarła i otrzymała ona ocenę dostateczną. Przy okazji wpisów zrobiła więc biednemu doktorowi F. awanturę, którą słychać było aż na korytarzu- że ona przecież nie wiedziała, że odpowiedzi będą na końcu, że jest to niesprawiedliwe (!) w stosunku do studentów z pierwszej grupy i że ona domaga się podwyższenia sobie oceny albo anulowania zaliczenia. Do podwyższenia nie doszło, ale forma egzaminu dla studentów następnych lat została zmieniona na ustny a koleżanka starościna nie była później zbyt lubiana wśród niektórych wykładowców. Takie są właśnie efekty roszczeniowości!

Uniwersytet

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (39)

1