Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

AJYSYT

Zamieszcza historie od: 29 października 2012 - 16:29
Ostatnio: 22 września 2021 - 13:44
O sobie:

One life. Live it.

  • Historii na głównej: 10 z 10
  • Punktów za historie: 6039
  • Komentarzy: 65
  • Punktów za komentarze: 800
 
zarchiwizowany

#67689

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałbym serdecznie pozdrowić debila, który napadł mnie i pobił gdy przechodziłem obok przystanku niedaleko stacji krwiodawstwa, po czym ukradł mi czekolady i zwrot za bilety. Obyś dostał po tych czekoladach biegunki stulecia.

Pozdrowienia również dla mijających mnie osób, które przez 15 minut (tyle zajęło mi ocknięcie się) nie zainteresowały się pobitym chłopakiem leżącym na chodniku.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 298 (384)

#41602

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Zastanawiam się czasem: dlaczego nasi rządzący mają nas tak głęboko w jelicie grubym?

Jakiś czas temu dowiedziałem się, że w moim województwie nastąpi centralizacja systemu powiadamiania ratunkowego.
Mówiąc po ludzku: dyspozytornie pogotowia ulegną likwidacji, zaś cały systemem będzie dyrygował CPR w mieście wojewódzkim.
Niby nic... W końcu Centrum Powiadamiania Ratunkowego powinno dać radę z przyjmowaniem sygnałów z całego województwa i dysponowaniem stosownych sił i środków...
To raptem kilkadziesiąt większych miast, w cholerę terenu i mieszkańców.
Czekałem więc niecierpliwie na ten letni dzień, kiedy to, zamiast głosu naszego dyspozytora, dostaniemy wydruk bezpośrednio do karetki i udamy się ratować życie.

Siedzę. Dzwonią ratownicy. Wyjazd.
Wchodzimy do karetki, wyjmujemy kartę. A tam stoi, że ktoś ma bóle w klatce piersiowej.
Jedziemy. Badamy. Wychodzi, że chyba zawał... Toteż, zgodnie z wytycznymi, trzeba pacjenta ciupasem odstawić do najbliższego Oddziału Kardiologii Inwazyjnej celem przepchania zakorkowanych naczyń.
Jako, że w naszym miasteczku nie ma takich luksusów, dzwonię do dyspozytora i pytam, gdzie poleci jechać. I słyszę:
- To w Piekiełku nie ma???
- No nie ma... nie wybudowali jeszcze...
- A to gdzie wy tam macie najbliżej?
- Przepraszam, a które z nas jest dyspozytorem?
Podpowiedziałem. Pojechaliśmy. Ale w końcu zadowoleni, bo życie uratowane.

Kolejny wyjazd.
Do... krwawienia z nosa.
Paniusia była nawet przed godziną w szpitalu, zaopatrzona lekami przeciw nadciśnieniu, tamponadą nosa, dostała skierowanie do laryngologów, gdzie miała z córką pojechać. Tyle, że córka się rozmyśliła, pani wyciągnęła tampon, co spowodowało nawrót krwawienia. Więc co? Pogotowie oczywiście!
Pognała tam karetka specjalistyczna, wedle ustawy używana do stanów bezpośredniego zagrożenia życia...
Ale jak wysłali - będę leczył. Toteż dzwonię ponownie do naszych władców. I proszę o wskazanie najbliższego oddziału laryngologicznego. I słyszę w odpowiedzi:
- A to w Piekiełku nie ma?
- Nie. Podobnie, jak kardiologii inwazyjnej...
- A to gdzie wy macie najbliżej?
- Do Czyśćca chyba.
- Ale to daleko jest... A czy pacjentka jest w tak ciężkim stanie, że wasza karetka musi ją tam wieźć?
- Teraz to się pani podkłada! Jeżeli wysłała pani zespół specjalistyczny, to chyba pacjentka jest w stanie zagrożenia życia?
- Niech pan nie będzie cyniczny... A nie wiadomo co jej dolega i od czego to krwawienie?
- Jezu miłosierny!!! Nawet pani wywiadu nie zebrała???
- To nie ja tylko koleżanka zbiera, a ja wysyłam! Poza tym kogo mam wysłać?
- Karetkę świątecznej pomocy lekarskiej na przykład?
- A to jest taka?

Tak tak, moi mili...
W dwóch pokojach siedzą dwa zespoły. Jedna czwórka odbiera telefony i zbiera wywiad, a potem przekazuje drugiej, która wysyła odpowiedni - jak widać - zespół...
Zabawa w głuchy telefon wysiada...
Efekt: zespół specjalistyczny jest wysyłany do grypy, krwawienia z nosa, biegunki czy innych podobnych. Wywiad leży i robi pod siebie. Nie mają pojęcia o ilości i rodzaju zespołów stacjonujących w danej okolicy. Wysyłają kogo popadnie, nie zważając na fakt, że teren po 30 kilometrów w każdą stronę zostaje bez jedynej karetki reanimacyjnej. I nie ma siły, żeby coś z tym zrobić...
Takich opowieści mam na kilka historii. A to dopiero dwa miesiące centralnego zarządzania...

No cóż, mili moi, zdrówka życzę. Bo na pomoc możecie się nie doczekać...

sempiterna pallida

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 942 (986)

#41888

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam sobie z siostrą i owa siostra posiada dwoje dzieci. Jedno w pierwszej klasie, drugie w drugiej. I starszego rzecz się tyczy.

Jak wiadomo, dzieciaki rozbrykane, jeszcze nie do końca szkołę traktują jako miejsce, w którym poszerzają wiedzę i horyzonty-jest to jeszcze w jakimś stopniu plac zabaw. I tak to dzieci na przerwach się ganiają, grają w różne gry (nawet w pchełki się jeszcze gra, czy w stopki, co jest niemałym zaskoczeniem dla starszych pokoleń). Z drugiej strony są dzieci, dla których zabawa to wrzucenie książki do kosza, kopanie plecaka,czy też kopanie innych dzieci. Obaj synowie, chociaż wychowywani najlepiej jak się da, wiedzą, że nie wolno dać sobą pomiatać-taka namiastka szkoły życia.

I taka sytuacja zdarzyła się dzisiaj. Jeden chłopiec zabawę traktuje w taki właśnie sposób. Kopnął Młodego, który dłużny nie pozostał, najpierw zapytał dlaczego to zrobił, ponowił atak. Więc Młody mu oddał, tak żeby nie myślał, że może go bez konsekwencji bić i traktować jako worek bokserski.
Sytuacja mogłaby się na tym skończyć, ale to w końcu Piekielni. Młody był uczony też, że gdy nie ma mamy, ma szukać pomocy u Pani. Jego kolega, w akcie zemsty, nagle podbiegł do niego i popchnął z całej siły. Efektem była rozcięta warga i guz na głowie. Młody udał się do Pani z informacją, iż ten a ten go popchnął, że ma guza i leci mu krew z ust.
Chyba każdy wie, jak zachowuje się w tej sytuacji pedagog. Pedagog, który nim jest z powołania, a nie dlatego, że ma stosowny papier. Tego o wychowawczyni owej klasy drugiej powiedzieć nie można. Owszem, zareagowała. Nakrzyczała na Młodego, tu cytat, iż "Ty taki biedny jesteś, że na skargi latasz? Idź się jeszcze mamusi poskarż, że Cię kolega pobił. Wstyd, skarżypyta!".

Pointa?
Młody przyszedł do domu, smutny i wyraźnie przygnębiony. Pytany, czy coś się stało, tylko kręcąc głową, zaprzeczał. Po godzinie dociekania powiedział, co miało miejsce i zapytał, czy to źle, że poskarżył.
I tłumacz tu 8 latkowi, że Pani mu zawsze pomoże, że od tego jest, gdy nie ma mamy obok... A potem się dziwimy, skąd społeczeństwo rozwiązujące wszystko siłą.

Szkola

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 697 (757)

#10680

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zbliża się sezon wakacyjny, a więc wyjazdy na wczasy. Progi warsztatów zaczną być znów szturmowane przez specyficzny typ klienta. Nazywaliśmy ich „Wczasowicze”.
Wczasowicz charakteryzuje się tym, że przyjeżdża niezapowiedziany i domaga się natychmiastowej naprawy, ponieważ zazwyczaj następnego dnia, lub też wieczorem wyjeżdża na wakacje. Bardzo się spieszy, prośbą i groźbą próbuje zmusić warsztat i mechaników do podjęcia się misji często niewykonalnych. Wczasowicz bowiem cały rok po poprzednich wakacjach nic nie robi przy samochodzie (bo wtedy nie jedzie na wakacje, więc po co), stan więc jego pojazdu często bywa opłakany.

Jeden jednak wyznaczył nowe standardy pojęcia „Wczasowicz”. Otwieraliśmy warsztat o 7 rano, kiedy przyszliśmy rano do pracy zastaliśmy przed bramą czekający już samochód. Wczasowicz ale chyba już w drodze, spoglądaliśmy ciekawie – auto wyładowane ile wlezie, na dachu box i wózek, w środku Wczasowicz, jego małżonka, dwoje dzieci i pies. Lokalne rejestracje potwierdziły nasze obawy, oni nie byli w drodze i nie przywiodła ich do nas niespodziewana awaria. Oni dopiero startowali...
- Dzień dobry, ja chciałem szybko ustawić zbieżność i pospawać tłumik – zagadał klient. Zaprosiliśmy na kanał, faktycznie dźwięki jakie było słychać nie pozostawiały wątpliwości, że tłumik wymagał reanimacji. Kiedy jednak samochód wjeżdżał na halę, podpadało nam, że uczynił to jakoś tak chwiejnie i jakby krzywo potem stał. No ale może taki załadowany. Po wjechaniu zaczęły się schody – auto musiało być rozładowane w celu ustawiania zbieżności. Po długich targach i przekonywaniu, że jest to naprawdę konieczne – z naszą pomocą rozpoczął się wyładunek. Byliśmy zdumieni, jak wiele bambetli mieści się do starego Mondeo I kombi. Żona była zdegustowana, dzieci zachwycone, pies szczekał.

Po zbudowaniu sterty dobytku, zajmującej niemal całą poczekalnię dla klientów chcieliśmy się zabrać do roboty. Pierwszy pod auto wszedł Andrzej i zanim do niego dołączyłem usłyszałem słowo-klucz:
– O k...wa.. – wypowiedziane z mieszaniną szoku i załamki.

Pamiętać należy, że Andrzej widział już w życiu niemal wszystko, z czego większość rzeczy co najmniej dwa razy, a w dodatku prawie nigdy nie przeklina. Tym razem jednak zrobił wyjątek co bardzo mnie zaniepokoiło. Prędko poznałem przyczynę. W tym aucie, w stanie w jakim się znajdowało, ustawienie zbieżności nie było możliwe. Sprawdziliśmy wszystko i podsumowanie było szokujące: pęknięta sprężyna zawieszenia, sworznie wahaczy – zużyte do stanu zagrażającego wypadkiem, końcówki drążków – to samo, drążki całkowicie zużyte, tuleje wahaczy – w zasadzie nie istniały, amortyzatory – wycieknięte, nie działające zarówno przednie jak i tylne. Tarcze hamulcowe, wentylowane, zużyte do tej grubości, że w miejscach, gdzie są wewnętrzne puste przestrzenie pomiędzy żeberkami, z zewnątrz było już widać fioletowe „duszki” gdzie zbyt cienkie już ścianki przegrzewały się. Czujniki ABS – brak. Łączniki stabilizatora – w zasadzie brak, były tylko końce, środki zgniły i nie było ich już. Tłumika pospawać się nie dało, ponieważ... nie było go. Układ wydechowy kończył się tuż za katalizatorem, reszty nie było. Szef zakomunikował małżeństwu co i jak. Mąż zrobił głupią minę, że to przecież drobiazg (!) i że to przecież w godzinkę... bo oni nad morze ( a daleka tam droga od nas...). Sądząc po twarzy żony – rozwód wisiał w powietrzu.

Klient zaczął błagać Szefa, że on nie miał czasu, że on tak to tylko do pracy tym autem i nic nie czuł (!!) że on prosi, że mają wykupione wczasy od dziś... Tak oto rozpoczęła się reanimacja Wczasowego Auta. Pracowaliśmy we dwóch, momentami we trzech, jednak roboty był ogrom i nie szło wcale tak szybko.

Małżonkowie kłócili się niemal cały czas. Pies szczekał. Jedno dziecko głównie płakało, drugie pomimo Szefa i częściowo matki (kiedy miała przerwę w kłóceniu się z mężem) wysiłków ciągle wchodziło gdzie nie powinno aż w końcu znalazło wanienkę z przepracowanym olejem, reszty się domyślcie. Sytuacja stawała się krytyczna.

W końcu Szef pojechał po wnuczkę, następnie zabrał też dzieci Wczasowiczów i pojechał z całym przedszkolem do ZOO, opuszczając zagrożony teren. Rodzice chyba nie zauważyli zniknięcia pociech, ale trochę ucichło, co bardzo nam pomogło. W pewnym momencie Wczasowa Żona odmaszerowała w nieznanym kierunku – zrobiło się ciszej. Pozostało nam tylko przywiązać psa do drzewa za warsztatem (cały czas szczekał) i nasze warunki pracy stały się znośne. Ile było do zrobienia? Zaczęliśmy przed 8, uwijając się i rezygnując z obiadu skończyliśmy tuż przed 18. Pozostało jeszcze pomóc Wczasowiczowi pakować z powrotem bagaże i przyprowadzić psa (który nadal szczekał). Przed 19 Szef przywiózł od siebie z domu nakarmione Wczasowe dzieci. Klient bez słowa zapłacił niemały rachunek, zabrał dzieci, psa (tak, szczekał dalej) i pojechał. Chyba szukać żony.

Mam nadzieję, że ich małżeństwo przetrwało tą próbę. I że w końcu dotarli nad morze.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1449 (1511)

1