Profil użytkownika
Absurdarium
Zamieszcza historie od: | 19 listopada 2024 - 7:58 |
Ostatnio: | 20 stycznia 2025 - 18:45 |
- Historii na głównej: 3 z 3
- Punktów za historie: 278
- Komentarzy: 130
- Punktów za komentarze: 577
Był koniec czerwca, a ja złapałam potężne zapalenie zatok szczękowych. Nos tak zapchany, że nic nie czułam. Był to też czas, kiedy musiałam się przeprowadzić, więc mimo choroby przeglądałam oferty. Trafiłam na ciekawe ogłoszenie - mieszkanie 15 minut piechotą od starówki za połowę ceny w tej okolicy. Bardzo się zdziwiłam, ale postanowiłam zadzwonić i umówić się na oględziny. W najgorszym przypadku straciłabym trochę czasu. Finansowo było kiepsko, więc szukałam okazji.
Następnego dnia spotkałam się z właścicielką. Mieszkanie małe, ale przytulne. Meble z czasów wczesnego Gierka, telewizor i pralka około dwudziestoletnie, ale sprawne, w kuchni płytki pcv, w łazience podłoga pociągnięta farbą olejną, na ścianach wodoodporna tapeta, zero płytek, wanna obdarta i lekko żółta. Właścicielce zmarli rodzice, nie chciała sprzedawać z powodów sentymentalnych, nie zależało jej na jakimś wielkim zarobku, po prostu chciała utrzymać to mieszkanie. Była bardzo zawiedziona poprzednią lokatorką, bo wynajęła jednej pani, a potem się okazało, że wprowadziła się do niej druga, z dzieckiem, psem i fretką. Po paru miesiącach przestały płacić czynsz, w końcu udało się jej ich pozbyć (pani była mylnie przekonana, że jak ma dziecko, to może mieszkać za darmo), ale doprowadziły mieszkanie do strasznego stanu. Jedna ściana pomalowana pomarańczowo, druga na niebiesko (w tym samym pokoju). Farbą pomalowały też ramę okienną i balkonową z jednej strony (chyba maznęły pędzlem i zamiast to umyć, to poszły za ciosem), do tego jakieś dekoracyjne naklejki. Dywan pogryziony, dziecko zasikało tapczan, więc trzeba go wyrzucić, podobnie jak kilka innych mebli, nadgryzionych przez zwierzaki. Część mebli trzeba dokupić we własnym zakresie. Wanna do doczyszczenia albo wymiany, też we własnym zakresie. Właścicielka mieszka w innym mieście, nie da rady ogarnąć remontu, dlatego wynajmuje taniej, żeby ktoś sobie to zrobił sam, a w tym stanie mieszkania wstydziłaby się brać więcej.
Przemyślałam temat, skupiałam się na pracy i studiach, więc zależało mi tylko, żeby było ciepło i z internetem, a tu cena niska, czterdzieści minut piechotą na uczelnię, w drugą stronę pół godziny piechotą do pracy, piętnaście minut do starówki. Lokalizacja jak marzenie. Zgodziłam się, podpisałyśmy umowę, wpłaciłam kaucję. Był wtedy że mną chłopak, który trochę się krzywił, ale myślałam, że chodzi o meble.
Ostatniego czerwca przewoziłam swoje rzeczy. Wchodzimy do mieszkania, a tu niesamowity smród. Powiedziałam głośno "Coś tu zdechło, czy jak?", na co chłopak odpowiedział "No od początku tu tak śmierdziało, dlatego się zdziwiłem, że bierzesz, ale mówiłaś że się posprząta, odmaluje i będzie super." Zatrzymałam się na parę dni u niego, bo w tym smrodzie spać się nie dało. Po bliższych oględzinach okazało się, że nie tylko tapczan jest przesikany, dywany też. Za zgodą właścicielki wyrzuciliśmy wszystkie tapicerowane meble. Resztę wymyłam. Przy okazji ich odsuwania odkryłam stosy kup fretki pod ścianami. Odmalowaliśmy wszystko, parkiet został odparowany i wreszcie po prawie dwóch tygodniach mogłam się wprowadzić.
Przypomniałam sobie tamten remont, czytając komentarze o najmie i zniszczonych mieszkaniach. Do dziś ciężko mi uwierzyć, że można do takiego stanu doprowadzić mieszkanie, a do tego w nim mieszkać, i to z dzieckiem. Nie wiem, jak im nie przeszkadzał ten wszechobecny smród.
Następnego dnia spotkałam się z właścicielką. Mieszkanie małe, ale przytulne. Meble z czasów wczesnego Gierka, telewizor i pralka około dwudziestoletnie, ale sprawne, w kuchni płytki pcv, w łazience podłoga pociągnięta farbą olejną, na ścianach wodoodporna tapeta, zero płytek, wanna obdarta i lekko żółta. Właścicielce zmarli rodzice, nie chciała sprzedawać z powodów sentymentalnych, nie zależało jej na jakimś wielkim zarobku, po prostu chciała utrzymać to mieszkanie. Była bardzo zawiedziona poprzednią lokatorką, bo wynajęła jednej pani, a potem się okazało, że wprowadziła się do niej druga, z dzieckiem, psem i fretką. Po paru miesiącach przestały płacić czynsz, w końcu udało się jej ich pozbyć (pani była mylnie przekonana, że jak ma dziecko, to może mieszkać za darmo), ale doprowadziły mieszkanie do strasznego stanu. Jedna ściana pomalowana pomarańczowo, druga na niebiesko (w tym samym pokoju). Farbą pomalowały też ramę okienną i balkonową z jednej strony (chyba maznęły pędzlem i zamiast to umyć, to poszły za ciosem), do tego jakieś dekoracyjne naklejki. Dywan pogryziony, dziecko zasikało tapczan, więc trzeba go wyrzucić, podobnie jak kilka innych mebli, nadgryzionych przez zwierzaki. Część mebli trzeba dokupić we własnym zakresie. Wanna do doczyszczenia albo wymiany, też we własnym zakresie. Właścicielka mieszka w innym mieście, nie da rady ogarnąć remontu, dlatego wynajmuje taniej, żeby ktoś sobie to zrobił sam, a w tym stanie mieszkania wstydziłaby się brać więcej.
Przemyślałam temat, skupiałam się na pracy i studiach, więc zależało mi tylko, żeby było ciepło i z internetem, a tu cena niska, czterdzieści minut piechotą na uczelnię, w drugą stronę pół godziny piechotą do pracy, piętnaście minut do starówki. Lokalizacja jak marzenie. Zgodziłam się, podpisałyśmy umowę, wpłaciłam kaucję. Był wtedy że mną chłopak, który trochę się krzywił, ale myślałam, że chodzi o meble.
Ostatniego czerwca przewoziłam swoje rzeczy. Wchodzimy do mieszkania, a tu niesamowity smród. Powiedziałam głośno "Coś tu zdechło, czy jak?", na co chłopak odpowiedział "No od początku tu tak śmierdziało, dlatego się zdziwiłem, że bierzesz, ale mówiłaś że się posprząta, odmaluje i będzie super." Zatrzymałam się na parę dni u niego, bo w tym smrodzie spać się nie dało. Po bliższych oględzinach okazało się, że nie tylko tapczan jest przesikany, dywany też. Za zgodą właścicielki wyrzuciliśmy wszystkie tapicerowane meble. Resztę wymyłam. Przy okazji ich odsuwania odkryłam stosy kup fretki pod ścianami. Odmalowaliśmy wszystko, parkiet został odparowany i wreszcie po prawie dwóch tygodniach mogłam się wprowadzić.
Przypomniałam sobie tamten remont, czytając komentarze o najmie i zniszczonych mieszkaniach. Do dziś ciężko mi uwierzyć, że można do takiego stanu doprowadzić mieszkanie, a do tego w nim mieszkać, i to z dzieckiem. Nie wiem, jak im nie przeszkadzał ten wszechobecny smród.
wynajem mieszkania
Ocena:
137
(143)
Tak sobie czytam o różnych niedomówieniach w rodzinie, które powodują mniejsze lub większe piekielności, i przypomniała mi się dość zabawna historia sprzed około trzydziestu lat.
Moja przyjaciółka pochodzi z górskiej wioski, gdzie panuje zwyczaj namawiania. Gdy przychodzą goście, za przejaw wysokiej kultury osobistej uznaje się dialog na przykład taki:
- Czego się napijecie?
- A nic nie trzeba.
- Może jednak? Mam pyszną włoską kawę.
- Nie rób sobie kłopotu.
- Żaden kłopot, tak się cieszę że przyszliście.
- My też dziękujemy za zaproszenie, bardzo nam miło, ale naprawdę nie chcemy zawracać głowy.
- Nie zawracacie, woda się przed chwilą gotowała, a i sama się chętnie z Wami napiję. To co Wam zrobić?
- No to skoro tak nalegasz, to poproszę kawę z mlekiem.
Brat mej przyjaciółki ożenił się z dziewczyną z drugiego końca Polski, a po ślubie zamieszkali w jego rodzinnej wiosce. Na pierwsze święta zaprosili całą rodzinę męża. Małżonka nie znała tego zwyczaju, a jemu z kolei nie przyszło do głowy ją o tym informować, bo dla niego to było naturalne jak oddychanie.
W pierwszy dzień świąt goście przyszli, młoda żona posadziła ich za suto zastawionym stołem i zapytała "Napijecie się kawy lub herbaty?" Goście zgodnie odpowiedzieli "Nie trzeba, nie rób sobie kłopotu". No to dziewczyna usiadła przy stole. Potem padło "częstujcie się". Zgodnie ze zwyczajem goście odpowiedzieli "aaa, my po obiedzie przyszli", więc dziewczyna nie nalegała (bo przecież nie powinno się nikogo zmuszać do niczego, a goście jasno wyrazili swą wolę).
Połowa rodziny zdziwiona, patrzy po sobie, siedzi przy pustych talerzykach, druga (zwłaszcza starsze pokolenie) mocno obrażona, a biedna gospodyni nie wie, o co chodzi. Chwilę później przyszedł brat koleżanki (był dorzucić do pieca czy coś takiego), dopełnił obyczaju zadając właściwe pytania, spotkanie udało się jakoś uratować i wybrnąć z tej towarzyskiej "gafy".
Czasem, nawet mając bardzo dobre intencje, łatwo jest kogoś urazić.
Moja przyjaciółka pochodzi z górskiej wioski, gdzie panuje zwyczaj namawiania. Gdy przychodzą goście, za przejaw wysokiej kultury osobistej uznaje się dialog na przykład taki:
- Czego się napijecie?
- A nic nie trzeba.
- Może jednak? Mam pyszną włoską kawę.
- Nie rób sobie kłopotu.
- Żaden kłopot, tak się cieszę że przyszliście.
- My też dziękujemy za zaproszenie, bardzo nam miło, ale naprawdę nie chcemy zawracać głowy.
- Nie zawracacie, woda się przed chwilą gotowała, a i sama się chętnie z Wami napiję. To co Wam zrobić?
- No to skoro tak nalegasz, to poproszę kawę z mlekiem.
Brat mej przyjaciółki ożenił się z dziewczyną z drugiego końca Polski, a po ślubie zamieszkali w jego rodzinnej wiosce. Na pierwsze święta zaprosili całą rodzinę męża. Małżonka nie znała tego zwyczaju, a jemu z kolei nie przyszło do głowy ją o tym informować, bo dla niego to było naturalne jak oddychanie.
W pierwszy dzień świąt goście przyszli, młoda żona posadziła ich za suto zastawionym stołem i zapytała "Napijecie się kawy lub herbaty?" Goście zgodnie odpowiedzieli "Nie trzeba, nie rób sobie kłopotu". No to dziewczyna usiadła przy stole. Potem padło "częstujcie się". Zgodnie ze zwyczajem goście odpowiedzieli "aaa, my po obiedzie przyszli", więc dziewczyna nie nalegała (bo przecież nie powinno się nikogo zmuszać do niczego, a goście jasno wyrazili swą wolę).
Połowa rodziny zdziwiona, patrzy po sobie, siedzi przy pustych talerzykach, druga (zwłaszcza starsze pokolenie) mocno obrażona, a biedna gospodyni nie wie, o co chodzi. Chwilę później przyszedł brat koleżanki (był dorzucić do pieca czy coś takiego), dopełnił obyczaju zadając właściwe pytania, spotkanie udało się jakoś uratować i wybrnąć z tej towarzyskiej "gafy".
Czasem, nawet mając bardzo dobre intencje, łatwo jest kogoś urazić.
zwyczaje goście
Ocena:
148
(168)
Odebrałam telefon z nieznanego mi numeru stacjonarnego. Przemiła pani przedstawiła się jako pracownica iPKO i zapytała, czy potwierdzam chęć wzięcia kredytu w ich banku, ponieważ otrzymali taki wniosek. Nie potwierdziłam, ponieważ nie składałam żadnego wniosku. Pani wypytała mnie, czy nie zgubiłam dokumentów, albo czy nie byłam w Gdańsku, bo właśnie z Gdańska ten wniosek wpłynął. Oczywiście nie. Pani poinformowała mnie, że w takim razie zgłosi to na policję, a je swojej strony też powinnam jechać na posterunek złożyć zeznania. A dodatkowo przekaże info do mojego banku i najlepiej żebym też się tam udała celem złożenia wyjaśnień. Zapytałam, do której placówki konkretnie, bo mam trzy w okolicy, w podobnej odległości od domu. Ulica Piekielną? Piekielkowa? Pieklowskiego? Pani odpowiedziała enigmatycznie "tak, właśnie tam", po czym życzyła mi miłego dnia i się rozłączyła.
Już po trzecim zdaniu tej pani miałam poczucie, że coś tu nieświeżo pachnie. A po zakończeniu rozmowy ewidentnie poczułam smród przekrętu.
Zadzwoniłam do swojego banku, powiedzieli mi, że mają masę zgłoszeń tego typu i że najprawdopodobniej zadzwoni do mnie za chwilę ktoś inny podając się za pracownika mojego banku i poprosi o kod blik celem "zabezpieczenia" moich pieniędzy przed kradzieżą. Albo każe mi zainstalować "antywirusa do obrony przed oszustami" z linku z smsa. Zapytałam, czy mam to gdzieś zgłosić. Poradził CERT, bo policja się tym nie zajmie, dopóki nie dojdzie do faktycznej kradzieży, bo mają za dużo tego typu zgłoszeń i nie wyrabiają.
Zadzwoniłam też do PKO z pytaniem, czy numer, z którego do mnie dzwoniono, należy do nich. Oczywiście nie należy, ale też mają dużo zgłoszeń od klientów, że się oszuści pod nich podszywają, także pani dziękuję mi za informację i tyle.
Dowiedziałam się też, że oszuści mają najczęściej tylko numer telefonu i nazwisko (na przykład z wycieku danych z firmy kurierskiej bądź sklepu internetowego), a potem manipulując emocjami, wzbudzając strach i tworząc atmosferę konieczności natychmiastowego działania wyciągają wrażliwe dane, kody blik itp.
CERT odpisał w podobnym tonie, że dziękują za zgłoszenie i że najprawdopodobniej była to próba oszustwa, ale że nie mają uprawnień do ścigania przestępców, to radzą się skontaktować z policją. A oni sami nie mogą tego przesłać? Przecież wyraziłam wszystkie zgody na przetwarzanie danych.
Czyli jak to często w Polsce bywa, spychologia stosowana w praktyce. Nie wiem, kto jest piekielny, czy to kwestia braku odpowiednich rozwiązań prawnych, braku chęci ludzkich, braku pieniędzy czy jeszcze czegoś innego, ale mam wrażenie, że w złą stronę to idzie.
Podałam numer telefonu, z którego dzwoniono. Można go namierzyć. Nawet jeśli jest już nieaktywny, można sprawdzić, gdzie był ostatnio zalogowany. Można pobrać billing, sprawdzić, do kogo jeszcze dzwonili i ostrzec. Ale po co, skoro nic się nie stało, prawda?
Do mnie drugi raz nie zadzwonili. Być może już po pierwszej rozmowie wyczuli, że się nie dam podejść.
Rozważam pójście na policję, ale nie wiem, czy na to sens. Stracę parę godzin, zgłoszenie przyjmą, bo muszą, a potem i tak trafi na stos makulatury. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy banków, z którymi rozmawiałam. A trop i tak już zdążył przestygnąć.
Już po trzecim zdaniu tej pani miałam poczucie, że coś tu nieświeżo pachnie. A po zakończeniu rozmowy ewidentnie poczułam smród przekrętu.
Zadzwoniłam do swojego banku, powiedzieli mi, że mają masę zgłoszeń tego typu i że najprawdopodobniej zadzwoni do mnie za chwilę ktoś inny podając się za pracownika mojego banku i poprosi o kod blik celem "zabezpieczenia" moich pieniędzy przed kradzieżą. Albo każe mi zainstalować "antywirusa do obrony przed oszustami" z linku z smsa. Zapytałam, czy mam to gdzieś zgłosić. Poradził CERT, bo policja się tym nie zajmie, dopóki nie dojdzie do faktycznej kradzieży, bo mają za dużo tego typu zgłoszeń i nie wyrabiają.
Zadzwoniłam też do PKO z pytaniem, czy numer, z którego do mnie dzwoniono, należy do nich. Oczywiście nie należy, ale też mają dużo zgłoszeń od klientów, że się oszuści pod nich podszywają, także pani dziękuję mi za informację i tyle.
Dowiedziałam się też, że oszuści mają najczęściej tylko numer telefonu i nazwisko (na przykład z wycieku danych z firmy kurierskiej bądź sklepu internetowego), a potem manipulując emocjami, wzbudzając strach i tworząc atmosferę konieczności natychmiastowego działania wyciągają wrażliwe dane, kody blik itp.
CERT odpisał w podobnym tonie, że dziękują za zgłoszenie i że najprawdopodobniej była to próba oszustwa, ale że nie mają uprawnień do ścigania przestępców, to radzą się skontaktować z policją. A oni sami nie mogą tego przesłać? Przecież wyraziłam wszystkie zgody na przetwarzanie danych.
Czyli jak to często w Polsce bywa, spychologia stosowana w praktyce. Nie wiem, kto jest piekielny, czy to kwestia braku odpowiednich rozwiązań prawnych, braku chęci ludzkich, braku pieniędzy czy jeszcze czegoś innego, ale mam wrażenie, że w złą stronę to idzie.
Podałam numer telefonu, z którego dzwoniono. Można go namierzyć. Nawet jeśli jest już nieaktywny, można sprawdzić, gdzie był ostatnio zalogowany. Można pobrać billing, sprawdzić, do kogo jeszcze dzwonili i ostrzec. Ale po co, skoro nic się nie stało, prawda?
Do mnie drugi raz nie zadzwonili. Być może już po pierwszej rozmowie wyczuli, że się nie dam podejść.
Rozważam pójście na policję, ale nie wiem, czy na to sens. Stracę parę godzin, zgłoszenie przyjmą, bo muszą, a potem i tak trafi na stos makulatury. Tak przynajmniej twierdzą pracownicy banków, z którymi rozmawiałam. A trop i tak już zdążył przestygnąć.
oszustwo bank policja
Ocena:
141
(157)
1
« poprzednia 1 następna »