Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

AimeeSi

Zamieszcza historie od: 28 maja 2011 - 9:49
Ostatnio: 22 lipca 2023 - 23:04
Gadu-gadu: 6460111
  • Historii na głównej: 12 z 28
  • Punktów za historie: 3865
  • Komentarzy: 180
  • Punktów za komentarze: 575
 
zarchiwizowany

#89976

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj mieliśmy montaż nowej kuchni. Przesunięty w czasie, bo miał być 16.12, a był wczoraj, czyli 09.12. Mieliśmy zamówionego gazownika na 16.12, ale że wyszło, jak wyszło, ten zamówiony nie mógł wczoraj ani dziś przyjechać, od wczorajszego popołudnia wydzwaniałam po innych. Dostałam dwa namiary od szefa, przy kontakcie z pierwszym dostałam informację, że dziś o 11 dostanę telefon. No i dostałam, tyle że o 9 i z hasłem „będę w poniedziałek”. Ja mówię, że poniedziałek to mnie średnio urządza, bo dzieciom nawet obiadu nie ugotuję w weekend (gwoli wyjaśnienia - ja wiem, że weekend i nikt nie ma mi obowiązku robić dobrze, ale wczoraj była inna rozmowa, dlatego nie szukałam dalej). No to szukaj se babo kogo innego. Więc szukam. Zadzwoniłam do drugiego polecenia od szefa, pan odpowiedział, że jest na wyjeździe, ale daje mi numer do kolegi. Zanim zdążyłam zadzwonić, oddzwania ten pierwszy. Że on się kontaktował z kolegą i kolega będzie dzwonił o 12, bo w sumie to tylko podłączenie, a nie cały montaż, to kolega sam da radę. No i czekam - 12, 12.30, 13.30… Napisałam smsa z prośbą o bezpośredni numer do kolegi, po jakimś czasie zadzwoniłam, nie odebrał. No to wujek Google i szukam dalej. Dodzwoniłam się do człowieka, u którego w tle słyszałam dziecięce głosy i nawet go mocno nie prosiłam, jedynie umówiliśmy się, że jakbym nikogo nie znalazła, zadzwonię w poniedziałek.
Ale przypomniało mi się o koledze drugiego polecanego pana. Niestety, nie odebrał. Pokłóciliśmy się z mężem, bo z mojego punktu widzenia, on powinien się o to zatroszczyć już w czwartek, za to on uważał, że skoro zaczęłam dzwonić, to powinnam to doprowadzić do końca.
Ale pan oddzwonił. Ja już lekko zmarnowana, wcale nie liczyłam na usługę dziś, ale obiecał, że będzie. I przyjechał. Nawet kilka minut wcześniej niż obiecał. Zrobił wszystko w niecałą godzinę, miał ze sobą dysze, obejrzał sobie kawałek meczu Maroko-Portugalia (swoją drogą - wielki szacun dla Maroko), podbił, co trzeba i zainkasował tylko 80 zł.
Opowiedziałam mu o swoich przejściach, że mnie jeden świńsko wystawił i okazało się, że to jego pracownik… I że wcale się nie zdziwi, jak zacznie do mnie wydzwaniać jeszcze dziś. Na szczęście nikt nie dzwonił, ale kurczaki! Jakim trzeba być dziadem, żeby obiecać i przestać odbierać telefony. I to jeszcze po dodzwonieniu, że „jak chodzi o obiad dla dzieci, to zrobimy”…
Jedno, co pozytywne, to pan, który przyjechał, zyskał, nie dość, że klienta, to jeszcze potencjalnych innych, bo z czystym sumieniem będę go polecać.
P.S. Mam piękną, nową kuchnię i w końcu (5 miesiącu) mogę znów gotować na gazie, a nie na jednym elektrycznym palniku, który jajecznicę smażył godzinę :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (22)
zarchiwizowany

#88421

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam w 11-lokalowym bloku. Na samej górze my (małżeństwo, chłopcy 2 i 4 lata), para z dzieckiem (3 lata) i para w średnim wieku. Niżej starsza pani, starsze małżeństwo i młode małżeństwo z mamą. Jeszcze niżej małżeństwo z dziewczynką ok. 10 lat, stary dziad i stara baba. Rzecz będzie o Starym Dziadzie i Starej Babie.

SD „był dyrektorem w Krakowie” i zatrzymał się w tamtym ustroju. SB nie wiem, kim była, mogę się tylko domyślać. Oboje całą swoją życiową energię czerpią z zatruwania życia innym. Dziadowi nie podobało się, że pani z drugiego piętra zatrzymała drzwi od podwórka na nóżce, kiedy wynosiła graty z mieszkania (jej syn i wnuk latali pół dnia góra-dół z pełnymi rękami). Wyobraźcie sobie, że schodził prawie za każdym razem, jak oni wchodzili/wychodzili i zamykał te drzwi. W końcu zeszła właścicielka gratów i stała przy tych drzwiach, przy okazji uskuteczniając „pogawędkę” z dziadem.

Na strychu pełniącym rolę suszarni zaniosłam kilka kartonów z ubraniami moich dzieci. Postawiłam je w kąciku za moją suszarką - nikomu nie zawadzały, były schludnie ułożone i jak wisiało pranie, to praktycznie niewidoczne. Po kilku miesiącach dostaliśmy pismo z administracji, aby uprzątnąć rzeczy, bo stwarzają zagrożenie pożarowe. Postraszyli rewiztą z komendantem Straży Pożarnej. Uprzątnęłam, choć zadowolona nie byłam, bo w końcu tyle czasu tam to stało, a nagle zaczęło przeszkadzać (tak, wiem, że w świetle przepisów mieli rację, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto na wspólnym strychu nie zostawił nigdy ani jednej swojej rzeczy na przechowanie - szwagierka pracuje w spółdzielni - to, co opowiada, jak wyglądają czasem części wspólne, to jakiś kosmos).

Ostatnio Baba z Dziadem zabrali się za wspólne podwórko. „Zabrali”, czyli poucinali iglaki od góry, przez co drzewo już nie urośnie, zasiali trawę na gruzie, powsadzali w ten gruz w randomowych miejscach jakieś badyle udające kwiatki tak, że nie ma teraz dostępu do trzepaka. I w sumie to mała piekielność, bo niech se robią, jak im się nudzi, ale dzisiaj Baba zaczęła się czepiać mojego starszego syna, że bawił się na trzepaku i deptał trawę. Próbowała coś do niego mówić, bo nie wiedziała, że stoję w oknie i wszystko słyszę. Nie dałam jej właściwie nawet zacząć, tylko powiedziałam, że nie życzę sobie, żeby rozmawiała z moim dzieckiem, a jak ma coś do powiedzenia, zapraszam, ja z nią chętnie porozmawiam. Nie powiedziała już w naszym kierunku ani słowa, za to gdzieś dzwoniła, podejrzewam, że do dziada. Usłyszałam, że „trawę deptają i nic sobie nie robią z zasad”. Jakich zasad, ja się pytam?

Dodatkowo, po powrocie z urlopu tydzień temu, w skrzynce było pismo od samej kierowniczki administracji, że mamy uprzątnąć spod schodów wózek i rowerek (o rowerek męża prosiłam już chyba pół roku, ale to nieważne). Wózek stoi w tym samym miejscu nieprzerwanie odkąd urodził się starszy syn, czyli ponad cztery lata. Wcześniej stał tam wózek sąsiadów, którzy wyprowadzili się dwa lata temu (ich córka jest pół roku starsza). 5 lat, a teraz nagle zaczęło im to przeszkadzać? Bo „utrudniamy dostęp do części wspólnych” - owszem, jest tam zawór z wodą, z którego korzystają panie sprzątające co tydzień klatkę, ale wózki w żaden sposób go nie zastawiają, a nawet jeśli, to te panie nie mają absolutnie żadnego problemu z przestawieniem go (pytałam). W dodatku pismo sygnowane, przypominam, przez kierowniczkę było nieskładne i z błędami ortograficznymi.

Generalnie Baba przegięła dzisiaj z odzywianiem się do syna (kiedyś, zaraz po naszej wprowadzce, powiedziała synowi sąsiadki, że jego mama pójdzie do więzienia, a on do domu dziecka, bo jego tata się powiesił, jak się dowiedział o zdradzie żony). Iść do niej nie będę, bo przez to okno powiedziałam, co chciałam, ale teraz wiem, że jak dziecko idzie na podwórko się bawić, nie mogę nadrobić roboty, tylko muszę stać w oknie i pilnować, żeby mu podobnych głupot nie naopowiadała.

Kurczę, jakim człowiekiem trzeba być, żeby tak strasznie i to bez większego powodu robić innym pod górkę? Po nas to generalnie spływa i więcej mamy z tego ubawu, ale jednak męczy coś takiego.

Edit: Żeby ukrócić wasze zarzuty, że wózek faktycznie przeszkadza i to ja jestem piekielna - https://ibb.co/BfRV5fr
https://ibb.co/G7jzT8Y

sąsiedzi

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 34 (80)
zarchiwizowany

#87711

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na fali historii o sprzedaży (co prawda nie samochodu, ale miałam klienta wypisz wymaluj, jak ten z opowieści TajgaNaMorzu).

Sprzedawaliśmy wózek i fotelik z bazą. Wózek po dwójce dzieci, codzienne spacery, dużo jeździliśmy samochodem, więc stelaż swoje przeżył, co było po nim widać. Zdjęcia wszystkich rys były bardzo wyraźne, dodatkowo to opisałam. Fotelik po dwójce dzieci (Cybex Aton, więc nie gunwo z zestawu 3w1) i baza kupiona w sierpniu 2019, więc jeszcze na gwarancji. Za wózek (samą gondolę, ale dodatkowo miała torbę, mufki i cupholder) chcieliśmy 400 zł, za fotelik z bazą 600 zł. W komplecie 800 zł.

Zadzwonił facet, że daje 700 i jest wieczorem. Jako że ogłoszenie wisiało już pół roku, a wózek stał na klatce i lekko przeszkadzał, zgodziliśmy się.

No i przyjechali. Facet pierwsze co, ruszył do tych rys (z lewej strony były zdecydowanie większe) i z tekstem: „On jest porysowany!”. Odpowiedziałam, że wiem i że te rysy były dobrze obzdjęciowane, więc widział, co bierze. Zaczął kręcić nosem, że mufki mu niepotrzebne, bo żona rodzi w marcu, że zaciągnięcia na osłonce i torbie (owszem - materiał taki, że tylko się dotknie rzepem i już się zaciąga, ale to też było opisane w ogłoszeniu). W końcu, po pół godzinie, wyskakuje, żebyśmy obniżyli cenę, to on weźmie. 650 nam da. Mąż (do tego momentu bardzo spokojny) odparował, że już na samo wejście, bez oglądania utargował stówę i to i tak jest duża okazja i niech nie przesadza. On daje 650 i koniec.

Najśmieszniejsze było to, że było widać, że im zależy na tym wózku, bo niby się targowali, ale do wyjścia bez sprzętów spieszno im nie było. W końcu mówię, że krakowskim targiem niech da 675 i zabiera wszystko. Z lekkim fochem, ale się zgodzili, bo widzieli, że już więcej nic nie ugrają.

No i teraz najlepsze - czy my mamy wydać, bo on ma 50, a żona całe 100. Rozbroiliśmy skarbonki dzieciaków i mieliśmy wydać, co wprawiło ich w osłupienie. Ale zapłacili, zabrali, poszli.

Tylko zamknęły się za nimi drzwi i razem z mężem zaczęliśmy się śmiać przez łzy - pieniądze, które mieli przy sobie ewidentnie przecież świadczyły o tym, że od początku planowali utargować jeszcze te 50 zł. Nie spodziewali się mojej propozycji, a jeszcze bardziej byli zdziwieni, że mieliśmy wydać.

Wiem, że z pieniędzmi jest zawsze ciężko, mamy dwójkę dzieci, ja nie mogę znaleźć pracy. Jednak wózek dobrej firmy (no, dobra, porysowany, ale dla chcącego nic trudnego - jeśli aż tak mu to przeszkadza, to sprej i już) i dobry fotelik z nową bazą za 700 zł, to naprawdę grosze, a dziewczyna w ciąży była nie od wczoraj.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (72)
zarchiwizowany

#84277

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj zmarł mój tata. Kiedy mama zadzwoniła do jego byłej żony, żeby ją o tym poinformować, ta bez pardonu zakomunikowała: "To ja już zabiorę jego prochy do Anglii, żeby go pochować obok jego rodziców".

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (16)
zarchiwizowany

#71044

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historii o piekielnych sąsiadach było tu już więcej niż dużo, dlatego dopiero wczorajsza sytuacja z naszym osobistym Piekielnym sprawiła, że postanowiłam dodać opowieść.

Otóż, ze dwa miesiące temu do naszego bloku (3 piętra, 10 mieszkań, 2 lokale użytkowe) wprowadził się Piekielny. Właściwie nie od razu został Piekielnym mianowany, jak chyba każdy ;)

Piekielny już kiedyś mieszkał w naszym bloku, nawet w tym samym mieszkaniu, ale pewnego razu je sprzedał, a teraz kupił z powrotem (ani mąż, ani ja nie pamiętamy czasów, kiedy mieszkał tu po raz pierwszy). I tu przechodzimy do sedna historii...

Mąż poszedł do pracy na trzecią zmianę. Ja jeszcze trochę poogarniałam mieszkanie i około 22.30 udałam się do łazienki celem wieczornej toalety. W międzyczasie wstawiłam jeszcze pranie i w pewnym momencie tak dziwnie zassało wodę. Trochę się wystraszyłam, że roczna pralka mi się psuje, ale zasys trwał kilka sekund i wszystko wróciło do normy. Umyłam zęby i chciałam wypłukać usta. Odkręcam wodę, a z kranu wyleciały może ze trzy krople. Odkręciłam więc drugi kurek, sytuacja podobna. Brodzik i zlew w kuchni to samo. I tak chodzę po całym domu z pianą na ustach (dosłownie i w przenośni). W końcu wzięłam z blatu butelkę mineralnej (nigdy nie płuczcie ust wodą gazowaną...) i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie ma wody. Wtedy nasza beagielka zaczęła niespokojnie chodzić przy drzwiach wejściowych. Wyjrzałam przez wizjer, światło się świeci i słychać głosy. Biorę więc sierściucha na smycz i wychodzimy. Na półpiętrze spotkałam sąsiada, który mówi, że mam się cofnąć do domu po kalosze, bo mamy powódź. Cóż się okazało? Szanowny pan Piekielny włączył pralkę i poszedł do drugiego pokoju rozmawiać przez telefon. Niby nic, sama tak robię, ale (co okazało się później, jego pralka miała już kilku właścicieli, a sama około 15 lat na karku) akurat tego dnia pralka postanowiła zakończyć swój żywot i wypluć wodę na podłogę. Podobno pan zorientował się w stanie rzeczy dopiero, jak mu woda ciurkiem zaczęła zalewać stopy (z łazienki do pokoju ma jakieś 2 metry). W międzyczasie woda zaczęła mu się wylewać progiem na korytarz i oczywiście płynąć pionem po ścianie.

Wspomniałam, że na parterze mamy dwa lokale użytkowe? Otóż w pionie pana Piekielnego jest sklep komputerowy. Nie wiem, co dokładnie uległo zniszczeniu, ale głośne wyrazy nienadające się do cytowania, sugerują, iż nie była to tylko ściana.

Co w tym wszystkim piekielnego, zapytacie? W końcu każdemu może się zdarzyć awaria pralki, prawda?

Otóż, moi drodzy, kiedy sąsiad, który jest w zarządzie zapytał, właściwie retorycznie: "Ubezpieczenie pan ma, prawda?", Piekielny odpowiedział: "A skąd ja mam to wiedzieć, jak ja to mieszkanie dopiero przed chwilą kupiłem?".

Cóż... Popatrzyłyśmy na siebie z sąsiadkami, uśmiechnęłyśmy się z politowaniem, życzyłyśmy dobrej nocy i wróciłyśmy do swoich mieszkań.

Epilogiem historii niech będzie zdziwione pytanie mojego męża wracającego do domu: "A co na korytarzu tak śmierdzi mokrym tynkiem?".

Natomiast morałem stwierdzenie: Ubezpieczajcie mieszkania w ryzyku OC. To ledwie 100-150 zł w skali roku, a możecie zaoszczędzić grube tysiące.

sąsiedzi

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (115)
zarchiwizowany

#68940

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dowiedziałam się dzisiaj od męża, że jego siostra wzięła psa ze schroniska. Powiecie pewnie: "Fajnie, szlachetnie, dobrzy ludzie". Może i tak by było, gdyby nie to, że szwagrostwo ma dwoje dzieci (oba nieplanowane), pracuje tylko szwagier (za wcale nieduże pieniądze), a dzieci mają 3 lata i rok.

Dlaczego więc wzięli tego psa? Bo starszy syn chodził za nimi i cały czas mówił: "hau, hau" (tak, trzylatek nie potrafi mówić; kolorów odróżniać też nie umie; nie, nie jest chory, jego rodzice uważają, że wszystko jest w jak najlepszym porządku). Kiedy próbowałam powiedzieć, że może mówił "hau, hau", bo chciał się pobawić z naszym psem, to mnie zakrzyczeli, że jestem samolubna (sic!).

Właściwie ok. Wzięli psa, bo dziecko chciało i chociaż nie pochwalam takiego zachowania, to przeżyłabym, gdyby nie to, że za dwa tygodnie mamy rodzinny wyjazd. Nie będzie nas od 7 rano do 19-20. Zgadnijcie, gdzie oni chcą zamknąć tę biedną suczkę.

W szklarni na działce. W połowie października. Na 12 godzin. Dlaczego? "Bo będzie mogła tam sobie biegać"...

rodzina ach

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (36)
zarchiwizowany

#64730

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Perypetii przedślubnych ciąg dalszy.

Do historii z obrączkami (która notabene jeszcze się nie wyjaśniła, choć minęły dwa tygodnie) doszła nowa - Goście.

Otóż, mój ojczym jest Anglikiem. Tam się urodził, wychował i mieszkał, dopóki 13 lat temu nie przyjechał na stałe do Polski, jasne więc jest, że ma tam rodzinę. Przy ustalaniu listy gości prosił o wysłanie zaproszeń do swoich synów (nie ma problemu, i tak chciałam ich zaprosić). Zdziwiłam się nieco, gdy nie chciał zapraszać nikogo ze swojego rodzeństwa (czterech braci i siostra), ale ok, nie chce, nie będę nalegać.

Zaproszenia do braci zostały wysłane już w lipcu (ślub w marcu, ale oni muszą odpowiednio wcześniej zabukować bilety). Teraz, kiedy do ślubu zostały dwa miesiące, ojczymowi się nagle przypomniało, że to jednak głupio nie zapraszać swojego rodzeństwa na ślub córki (co prawda nie przysposobił mnie, ale żyjemy dobrze). Nie spodobało mi się to, bo lista gości już zamknięta, poza tym, jak mi się zwali 10 osób na łeb kilka dni przed ślubem, którzy narobią harmidru (wiadomo, że im więcej ludzi w domu, tym głośniej i ciężej zapanować nad porządkiem), to ja nie będę miała żadnych warunków, żeby wypocząć przed ważnym dniem. Nie wspominając już o tym, że mamy jedną łazienkę. Ale dobra. Kłótnia się odbyła, a najważniejszym argumentem było: "Ja płacę, więc mogę zapraszać, kogo chcę!".

Bardzo mi się nie spodobała taka argumentacja, ale cóż robić. Nie stać mnie na to, żeby samej opłacić wesele. Zgodziłam się, szczególnie, że ojczym zapowiedział, że z Anglii przyjadą maksymalnie 3 osoby, bo wiek, bo zdrowie, bo cośtam.

W piątek dostałam maila. Zjawia się pięcioro Anglików (w tym dwie córki brata ojczyma, które zaproszenia nie dostały i nawet nikt nie raczył mnie zapytać, czy mogą przyjechać).

I teraz najlepsze. Ślub jest 28 marca. A oni zarezerwowali sobie lot na 27 marca. W sumie ok, gdyby nie to, że samolot ląduje w Polsce o 22.00. We Wrocławiu. 150 km w jedną stronę od mojego miasta.

ślub

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (43)
zarchiwizowany

#64045

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Myślałam, że problemy związane z organizacją ślubu już dawno za nami (wszak do Wielkiego Dnia ich zaledwie 67 zostało), ale życie pokazało, że się myliłam.

Otóż w piątek poszliśmy z Narzeczonym do złotnika zamówić obrączki. Byliśmy tam wcześniej oglądać, popytać i w końcu się zdecydowaliśmy na tę panią. Szczególnie Narzeczony naciskał, bo tam wszystko nosi Teściowa i szwagierki, on tam pierścionek zaręczynowy kupował. Słowem - jubiler idealny.

Ustaliliśmy, że nazbieramy złota (ok. 10 gramów) i zapłacimy tylko za robociznę, bo kruszcu się w każdym domu trochę znajdzie, a jak zsumujemy z dwóch, to będzie akurat, tym bardziej, że Narzeczony obrączki po dziadkach miał. Ja dołożyłam jakieś pozrywane łańcuszki, pojedynczy kolczyk i stary pierścionek po nielubianej babci. I właśnie z jednym naszyjnikiem wiąże się ta historia.

Pani Złotniczka (PZ) po uprzednim sprawdzeniu, wkłada biżuterię na wagę. Wrzuciła wszystko i zabiera się za łańcuszek z motylkiem.

PZ - Zapięcie nie jest złote.
J - Możliwe. Babcia tyle razy go naprawiała, że w końcu mogli dać sztuczne, bo się tamto już nie nadawało do niczego.
PZ - On cały też nie jest złoty.

Zdziwiłam się, bo przecież po co by mi Babcia dawała nieprawdziwy wyrób, wiedząc, co chcę z nim zrobić. No, ale cóż. Skoro "fachowiec" tak twierdzi...

Zajechałam do domu i mówię Babci, co powiedziała PZ. Babcia w szoku. Opowiedziała mi historię naszyjnika. Że jak się budowali 40 lat temu, to sąsiadka pożyczała od nich pieniądze i węgiel i płaciła im w złocie. Babcia każdy otrzymany od niej wyrób sprawdzała u jubilera. Poza tym, akurat ten jubiler, u którego łańcuszek zawsze był naprawiany, naprawia tylko złote wyroby (nawet srebrnego pierścionka z "wylecianym" oczkiem nie chciał wziąć).

Dzwonię więc do Narzeczonego i mówię, że ma iść do innego złotnika i zapytać o prawdziwość naszyjnika. Poszedł. Jak powiedział: "W tym zakładzie, czas zatrzymał się w latach 50.". Starszy, dystyngowany pan popatrzył, pomacał i orzekł, iż jest to złoto próby 0,500. Nam w to graj, Narzeczony leci do PZ i wyłuszcza sprawę, na co PZ: "Skoro mówię, że to nie złoto, to to nie jest złoto!". Narzeczony prosi o sprawdzenie. PZ porobiła jakieś magiczne sztuczki z odczynnikami i jest! eureka! Złoto, ale z dużą domieszką innych metali (skoro próba 0,500, to jasne), ale ona tego nie weźmie bez analizy. Narzeczony płaci 20 zł, wynik analizy za dwa tygodnie.

Konkluzja sprawy jest dla mnie taka - PZ sama powiedziała, że, choć cały naszyjnik waży 4,5 g, to po "odparowaniu" zbędnych metali zostanie 3,5 g. Do 10 gramów złota potrzebnego nam na obrączki, brakuje dokładnie 2,73 grama (wg jej wagi). I nie wiem, co jest bardziej piekielne - to, że chciała od nas wyciągnąć dodatkowo około 300 złotych za dołożone złoto, czy to, że nie chce się jej "odparowywać" naszyjnika.

Wiem jedno - po ślubie się tam przeprowadzam i zaręczam, że nigdy do niej nie pójdę. Odwiedzę raczej pana z lat 50., który za "czary - mary" wziął 5 złotych :)

jubiler uslugi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (305)
zarchiwizowany

#63647

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może to nie moja sprawa, może się czepiam, ale właśnie weszłam na Piekielnych po tygodniu nieobecności. Myślę sobie - ale się naczytam historii! Tak, naczytałam się. Aż jedną stronę głównej...

Ja rozumiem święta, rozumiem, że weekend, ale dawniej (a jestem tutaj, od kiedy na głównej było zaledwie niecałe 100 stron) można było pół dnia stracić na codziennym przeglądaniu strony (cały czas mówię tu o głównej).

Admini, skoro Wam nie pasuje Wasza praca, przekażcie ją komuś innemu.

piekielni.pl

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (495)
zarchiwizowany

#63250

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakież dziwne połączenia myślowe mogą czasem przyjść człowiekowi do głowy. Patrząc na psa pomyślałam, że trzeba go wyczesać. Musiałam sobie jednak przypomnieć, gdzie jest szczotka i kiedy zobaczyłam ją w głowie, przypomniałam sobie, że kiedyś mama szczotkowała nią swój płaszcz (takie kudełki przy rękawach, kołnierzu i u dołu), co z kolei prowadzi do historii właściwej, czyli sytuacji, w której mama miała płaszcz na sobie.

10 lat temu (a więc niedługo po 11 września i wielkim strachu na lotniskach) moich rodziców wygnało na weekend do Anglii (ojczym jest Anglikiem i musieli razem załatwić sprawy w banku). Polecieli więc. Tanimi liniami, a jakże.

Podróż do Anglii przeszła bez przeszkód. Problem pojawił się, gdy wracali. Spodziewaliśmy się ich w niedzielę wieczorem. Dziadek już miał wyjeżdżać na lotnisko, kiedy zadzwonił telefon. Zdenerwowana mama mówiła, że jednak wrócą jutro po południu. Na pytanie, co się stało, nie chciała za bardzo odpowiadać. "Pogadamy w domu".

Co się okazało?

Otóż panowie celnicy upatrzyli sobie rodziców już w Poznaniu, ze niby ich zachowanie jest "podejrzane". Do dziś nie wiemy, co według nich znaczy "podejrzane", ale stanęło na tym, że w niedzielę nie przepuścili ich przez bramki, a w zamian zrobili taką rewizję, o jakiej mamie się nie śniło, że jest możliwa. Przetrzepali dosłownie wszystko - od bagażu (który stanowiła jedna podręczna walizka z majtkami i skarpetami na zmianę oraz mamina torebka, w której jedynym podejrzanym przedmiotem był papierowy pilniczek do paznokci) aż po kieszenie i spody butów. Wtedy też zniszczyli ojczymowi telefon, bo "zapikał" (ojczym, nie telefon), ale nie wiedzieli, co dokładnie pika, więc rozbebeszyli wszystko, co się dało (na końcu okazało się, że pikał metalowy grzebyczek, który miał w tylnej kieszeni i o nim zapomniał).

Efekt końcowy był taki, że nie polecieli w niedzielę, bo samolot odleciał w momencie, kiedy oni byli w połowie kontroli. Musieli kupić bilety na lotnisku na najbliższy lot, które to bilety kosztowały tyle, że można by było polecieć sobie na dziesięciodniowy wypoczynek do Hiszpanii.

W domu zastanawialiśmy się, dlaczego rodzice stali się "podejrzani". I nic, poza tym, że mają ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną karnację, nie przychodziło nam do głowy.

Teraz już i tak nic z tym się nie zrobi, ale zaczęłam się zastanawiać, czy to wszystko było na prawie? Można posądzić człowieka o Bóg wie co tylko dlatego, że ma niekoniecznie polską urodę?

zagranica

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (27)