Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

AimeeSi

Zamieszcza historie od: 28 maja 2011 - 9:49
Ostatnio: 22 lipca 2023 - 23:04
Gadu-gadu: 6460111
  • Historii na głównej: 12 z 28
  • Punktów za historie: 3865
  • Komentarzy: 180
  • Punktów za komentarze: 575
 
zarchiwizowany

#84277

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj zmarł mój tata. Kiedy mama zadzwoniła do jego byłej żony, żeby ją o tym poinformować, ta bez pardonu zakomunikowała: "To ja już zabiorę jego prochy do Anglii, żeby go pochować obok jego rodziców".

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (16)

#83559

przez (PW) ·
| Do ulubionych
5 września 2015 roku podpisałam umowę o pracę. We wrześniu 2016 roku zaszłam w ciążę. Umowę miałam wtedy na czas określony do 31 grudnia 2016 roku. Jako że w momencie zakończenia umowy ciąża była wyższa niż 12 tygodni, uległa ona przedłużeniu do dnia porodu, który teoretycznie miał się odbyć 13 czerwca 2017 roku.

Szybko, bo już w październiku, poszłam na zwolnienie (w miejscu, w którym pracowałam nie było żadnego ogrzewania). Szefowa szybko uporała się z zastępstwem, ja, w roli inkubatora, ze spokojem przygotowywałam się do wielkiego dnia. Urodziłam syna 4 czerwca 2017 roku.

Kiedy już doszłam do siebie, zaczęłam załatwiać papierki, których, jak część z was zapewne wie, jest niemało. Między becikowym, ubezpieczeniem i zasiłkiem macierzyńskim, musiałam odebrać również świadectwo pracy. Zrobiłam to jakoś pod koniec czerwca. Przed podpisaniem sprawdzam, a tam, pod datą rozwiązania umowy, 3 czerwca. Mówię, że błąd. Ona mówi, że mam dzwonić do księgowej. Dzwonię. Tłumaczę. "Co też pani wymyśla?! Ja tu jestem księgową, pani się nie zna!". No, ok. Skoro tak. Być może.

Idę do ZUSu z tym świadectwem. Pani w ZUSie mówi mi, że błąd. Tłumaczę, jak to wyglądało i pytam, czy mi przyjmie, czy mam załatwiać od razu. Mówi, że przyjmie, ale muszę to wyprostować, bo jak się Urząd kiedyś tam dopatrzy, to mi cały zasiłek każe oddać. Jeszcze tego samego dnia skontaktowałam się z szefową, która odesłała mnie do księgowej. Okazało się, że nie prowadzi już ksiąg szefowej, ale że ona wystawiała mój dokument, ona musi go poprawić. Dzwoniłam do kobiety, pisałam maile. Nic. Stwierdziłam, naiwnie, no wiem, że kicham, nie mam teraz sił na taką walkę, muszę się zająć dzieckiem, kiedyś do tego wrócę.

Skończył się macierzyński, zarejestrowałam się w UP. Urząd Pracy wysyłał mnie tu i tam, nigdzie nie chcieli młodej karmiącej matki. W końcu sama sobie znalazłam pracę. Wiadomo, że nowy pracodawca za chwilę poprosi mnie o dotychczasowe świadectwa pracy, więc trzeba sprawę załatwić. Piszę do pani księgowej maila o tytule: "Korekta dokumentów" i treści: "Proszę w trybie pilnym o poprawienie świadectwa pracy (tu dokładne wyjaśnienie). W przeciwnym razie przerzucę na panią wszelkie konsekwencje wynikające z pomyłki". W odpowiedzi otrzymałam stek gróźb i polecenie udania się do szefowej. Odpisałam, że to nie szefowa popełniła błąd, tylko ona i że ona ma go poprawić, bo nikt za nią nie będzie tego robił. Po 5 minutach otrzymałam soczyste: "Jest pani nieuprzejma". Zadzwoniłam do szefowej, wyjaśniłam sprawę. Powiedziałam, że ZUS może mi kazać zwracać pieniądze. Obiecała, że to załatwi, w co średnio wierzyłam, ale dałam szansę.

Następnego dnia rano pomknęłam do Lidla. Między pieluchami a papierem toaletowym dostaje SMSa: "Cześć, mam dla ciebie świadectwo pracy, podejdź". Nie powiem, byłam w szoku. Odebrałam, wszystko w porządku.

I moje pytanie - potrzebne to wszystko było? Jak bardzo trzeba być zadufanym w sobie, żeby z taką obrazą przyjąć skorygowanie? Rozumiem, że nie jestem księgową, ba! na studiach ledwo księgowość zaliczyłam, ale staram się mocno zgłębić temat, który mnie dotyczy.

Bądźmy pokorniejsi. To nie boli, a oszczędza nerwów.

uslugi ksiegowosc

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (134)

#77952

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele już było opowieści o matkach roku, dorzucę swoją.

Na wstępie napiszę, że jestem aktualnie w 33 tygodniu ciąży, a więc brzuszek już od dłuższego czasu jest mocno widoczny, co jest ważne dla dalszej części historii. Drugą, nie mniej ważną rzeczą jest fakt, iż nie wykorzystuję swojego stanu do żądania przepuszczenia w kolejce (nawet w Rossmannie jest mi głupio, jak kasjerki mnie przyuważą i wołają na początek). Czuję się dobrze. A jak się czuję źle, to nie wychodzę na zakupy.

Otóż, wybrałam się pewnego dnia do Lidla na małe zakupy, ot raptem mleko, banany i piwo oraz oliwki dla męża. Otwarta jedna kasa, ja na końcu, a kolejka ogromna, ale nie reaguję, bo wiem, że bardzo sprawnie to wszystko tu działa, za chwilę na pewno usłyszę: "Szanowni klienci, za chwilę otworzymy dla państwa kasę nr 3".

Komunikat poszedł, więc się ustawiłam jako pierwsza w nowej kolejce. Za mną już konkretne zakupy innych ludzi, a tu nagle słyszę ze starej kolejki: "Ja z wózkiem!". Pierwsze, co pomyślałam, to, że przecież w tym sklepie, to każdy praktycznie z wózkiem i o co babie chodzi (ach, ta ciążowa naiwność i problem w łączeniu faktów), ale po zlokalizowaniu głosu, okazało się, że należał on do kobiety z wózkiem, ale dziecięcym plus do tego jeszcze pięciolatka u boku.

Rozumiem, że babce łatwo z takim balastem nie było, ale po szybkim ogarnięciu scenografii, jaką był fakt, iż Matka Roku (wait for it) była druga w starej kolejce, miała podobną ilość zakupów do moich, a przed nią był chłopak z bodaj drożdżówką i jakimś piciem i to już kasowany, uprzejmie odparłam, że ja jestem w ciąży. Pani to jednak nie zraziło i odkrzyknęła, że w takim razie ona za mną i zaczęła się przepychać. Najpierw przez starą kolejkę, a potem przez nową (przypominam, że obie kolejki były już dość duże, a kobieta parła do przodu z siłą godną Rudego 102 z głębokim wózkiem i pacholęciem w wieku przedszkolnym). Mnie w międzyczasie kasjerka zaczęła już kasować, a za plecami słyszę syki, jęki i jeden zrezygnowany głos: "No jak już pani musi, to niech pani idzie...".

I doszła do mnie, ja już powoli płacę, a ona jadowitym głosem pod nosem: "Ciąża to nie choroba, a mi się dziecko zagrzeje".

I tu tłumaczę puentę: Owszem, ciąża to nie choroba, jak wspomniałam czuję się dobrze, ale 1) skąd ona to może wiedzieć?; 2) parę miesięcy temu była w identycznej do mojej sytuacji, ale widać poród kasuje pamięć i wreszcie 3) dziecko, które miało jej się zagrzać miało około 6 miesięcy i ubrane było w piękny różowy zimowy i dodatkowo ocieplany kombinezonik oraz czapkę i szalik.

Dlaczego na początku wspomniałam, że będzie to historia o Matce Roku? Bo był jeden z tych dni, kiedy wiosna budziła nasze zmysły, a na termometrze było 18 stopni. I nie, nie zaglądałam jej do wózka. Widziałam ją na sklepie, jak wyjmowała to biedne dziecko, bo płakało i tym samym jadowitym tonem, co do mnie, mówiła, że ma nie ryczeć.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (286)
zarchiwizowany

#71044

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historii o piekielnych sąsiadach było tu już więcej niż dużo, dlatego dopiero wczorajsza sytuacja z naszym osobistym Piekielnym sprawiła, że postanowiłam dodać opowieść.

Otóż, ze dwa miesiące temu do naszego bloku (3 piętra, 10 mieszkań, 2 lokale użytkowe) wprowadził się Piekielny. Właściwie nie od razu został Piekielnym mianowany, jak chyba każdy ;)

Piekielny już kiedyś mieszkał w naszym bloku, nawet w tym samym mieszkaniu, ale pewnego razu je sprzedał, a teraz kupił z powrotem (ani mąż, ani ja nie pamiętamy czasów, kiedy mieszkał tu po raz pierwszy). I tu przechodzimy do sedna historii...

Mąż poszedł do pracy na trzecią zmianę. Ja jeszcze trochę poogarniałam mieszkanie i około 22.30 udałam się do łazienki celem wieczornej toalety. W międzyczasie wstawiłam jeszcze pranie i w pewnym momencie tak dziwnie zassało wodę. Trochę się wystraszyłam, że roczna pralka mi się psuje, ale zasys trwał kilka sekund i wszystko wróciło do normy. Umyłam zęby i chciałam wypłukać usta. Odkręcam wodę, a z kranu wyleciały może ze trzy krople. Odkręciłam więc drugi kurek, sytuacja podobna. Brodzik i zlew w kuchni to samo. I tak chodzę po całym domu z pianą na ustach (dosłownie i w przenośni). W końcu wzięłam z blatu butelkę mineralnej (nigdy nie płuczcie ust wodą gazowaną...) i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie ma wody. Wtedy nasza beagielka zaczęła niespokojnie chodzić przy drzwiach wejściowych. Wyjrzałam przez wizjer, światło się świeci i słychać głosy. Biorę więc sierściucha na smycz i wychodzimy. Na półpiętrze spotkałam sąsiada, który mówi, że mam się cofnąć do domu po kalosze, bo mamy powódź. Cóż się okazało? Szanowny pan Piekielny włączył pralkę i poszedł do drugiego pokoju rozmawiać przez telefon. Niby nic, sama tak robię, ale (co okazało się później, jego pralka miała już kilku właścicieli, a sama około 15 lat na karku) akurat tego dnia pralka postanowiła zakończyć swój żywot i wypluć wodę na podłogę. Podobno pan zorientował się w stanie rzeczy dopiero, jak mu woda ciurkiem zaczęła zalewać stopy (z łazienki do pokoju ma jakieś 2 metry). W międzyczasie woda zaczęła mu się wylewać progiem na korytarz i oczywiście płynąć pionem po ścianie.

Wspomniałam, że na parterze mamy dwa lokale użytkowe? Otóż w pionie pana Piekielnego jest sklep komputerowy. Nie wiem, co dokładnie uległo zniszczeniu, ale głośne wyrazy nienadające się do cytowania, sugerują, iż nie była to tylko ściana.

Co w tym wszystkim piekielnego, zapytacie? W końcu każdemu może się zdarzyć awaria pralki, prawda?

Otóż, moi drodzy, kiedy sąsiad, który jest w zarządzie zapytał, właściwie retorycznie: "Ubezpieczenie pan ma, prawda?", Piekielny odpowiedział: "A skąd ja mam to wiedzieć, jak ja to mieszkanie dopiero przed chwilą kupiłem?".

Cóż... Popatrzyłyśmy na siebie z sąsiadkami, uśmiechnęłyśmy się z politowaniem, życzyłyśmy dobrej nocy i wróciłyśmy do swoich mieszkań.

Epilogiem historii niech będzie zdziwione pytanie mojego męża wracającego do domu: "A co na korytarzu tak śmierdzi mokrym tynkiem?".

Natomiast morałem stwierdzenie: Ubezpieczajcie mieszkania w ryzyku OC. To ledwie 100-150 zł w skali roku, a możecie zaoszczędzić grube tysiące.

sąsiedzi

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (115)
zarchiwizowany

#68940

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dowiedziałam się dzisiaj od męża, że jego siostra wzięła psa ze schroniska. Powiecie pewnie: "Fajnie, szlachetnie, dobrzy ludzie". Może i tak by było, gdyby nie to, że szwagrostwo ma dwoje dzieci (oba nieplanowane), pracuje tylko szwagier (za wcale nieduże pieniądze), a dzieci mają 3 lata i rok.

Dlaczego więc wzięli tego psa? Bo starszy syn chodził za nimi i cały czas mówił: "hau, hau" (tak, trzylatek nie potrafi mówić; kolorów odróżniać też nie umie; nie, nie jest chory, jego rodzice uważają, że wszystko jest w jak najlepszym porządku). Kiedy próbowałam powiedzieć, że może mówił "hau, hau", bo chciał się pobawić z naszym psem, to mnie zakrzyczeli, że jestem samolubna (sic!).

Właściwie ok. Wzięli psa, bo dziecko chciało i chociaż nie pochwalam takiego zachowania, to przeżyłabym, gdyby nie to, że za dwa tygodnie mamy rodzinny wyjazd. Nie będzie nas od 7 rano do 19-20. Zgadnijcie, gdzie oni chcą zamknąć tę biedną suczkę.

W szklarni na działce. W połowie października. Na 12 godzin. Dlaczego? "Bo będzie mogła tam sobie biegać"...

rodzina ach

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (36)

#64808

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Usłyszałam dzisiaj tę historię od znajomego, a ponieważ 4 lata w ubezpieczeniach (zwłaszcza samochodów) dały mi pewne doświadczenia w tej kwestii, nie miałam powodu uważać, że kłamie.

Otóż znajomy [R]omek miał swego czasu samochód (fiata), którego też fiata mu ukradli. Zakupił więc [R] nowe auto (seat), bo na gwałt potrzebne, a starego nie ma. [R]zdawał sobie sprawę, w jakim stanie pojazd kupuje (coś tam z silnikiem; tłumaczył mi, ale ja prosta kobieta jestem i z całej historii najbardziej zapamiętałam, że seat był czerwony). Szczęśliwym trafem fiat po dwóch miesiącach się odnalazł (w stanie nieuszkodzonym). [R] postanowił więc sprzedać seata, bo fiata bardziej lubił, poza tym stan tego pierwszego pozostawiał wiele do życzenia.

Kupiec na seata się znalazł szybko. [R] wytłumaczył klientowi, jakie są jego wady, klient się zgodził, podpisali umowę gawędząc sobie przy tym, kto będzie na co dzień samochód użytkował (bodaj żona). Rozstali się w zgodzie, a [R] ma w zwyczaju maksymalnie tydzień po sprzedaży zgłosić ten fakt w Wydziale Komunikacji. Tak też postąpił i tym razem.

Minęło kilkanaście dni. [R] dostaje telefon od wzburzonej kobiety, mieszkanki górniczego miasta na Dolnym Śląsku niedaleko innego miasta, w którym odbywa się Giełda Dolnośląska. Kobieta ta ma pretensje do [R], że sprzedał jej bubel, a nie samochód, że ona prawie wypadek miała, bo jej się silnik w trasie rozleciał. [R] zdziwiony, bo i owszem seata o takich numerach sprzedawał, ale nie na giełdzie i nie kobiecie, a ona twierdzi, że na umowie ma jego dane i jego podpis.

W tym momencie [R] już się domyślał, o co chodzi. Zasięgnął języka i okazało się, że pan, któremu sprzedał samochód jest handlarzem i kupował seata z zamiarem odsprzedaży. Proceder ten sam w sobie nie jest zły, jednak złe jest to, że zamienił umowy i podpisał się cudzym nazwiskiem.

[R] na drugi dzień skserował umowę i pojechał do pana handlarza. Urządził z nim sobie "przemiłą" pogawędkę, podczas której padły słowa "oszustwo", "policja" i "nieuczciwość". [R] przekazał mu numer do klientki i nakazał rozwiązać sprawę.

Kilka dni później [R] odebrał telefon od wdzięcznej kobiety z informacją, że sprawa została zamknięta.

Chciałabym was ostrzec przed tego rodzaju procederami. Zdarza się to nader często, a jeszcze częściej sprzedający zgadza się podpisać umowę in blanco. Wtedy już w ogóle jesteście na przegranej pozycji. Można się wybronić z takiej sytuacji, kiedy macie jakąś pieczątkę. Jakąkolwiek. Najlepiej z Wydziału Komunikacji o wyrejestrowaniu. Ale może być też z ubezpieczalni o zgłoszeniu sprzedaży. Pilnujcie tego. Prawnie jest na to 30 dni od dnia sprzedaży, jednak nie ma żadnych kar za nieprzestrzeganie tego przepisu, dlatego gro osób tego nie robi.

Róbcie. Warto.

samochód giełda handlarz oszust

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 264 (336)
zarchiwizowany

#64730

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Perypetii przedślubnych ciąg dalszy.

Do historii z obrączkami (która notabene jeszcze się nie wyjaśniła, choć minęły dwa tygodnie) doszła nowa - Goście.

Otóż, mój ojczym jest Anglikiem. Tam się urodził, wychował i mieszkał, dopóki 13 lat temu nie przyjechał na stałe do Polski, jasne więc jest, że ma tam rodzinę. Przy ustalaniu listy gości prosił o wysłanie zaproszeń do swoich synów (nie ma problemu, i tak chciałam ich zaprosić). Zdziwiłam się nieco, gdy nie chciał zapraszać nikogo ze swojego rodzeństwa (czterech braci i siostra), ale ok, nie chce, nie będę nalegać.

Zaproszenia do braci zostały wysłane już w lipcu (ślub w marcu, ale oni muszą odpowiednio wcześniej zabukować bilety). Teraz, kiedy do ślubu zostały dwa miesiące, ojczymowi się nagle przypomniało, że to jednak głupio nie zapraszać swojego rodzeństwa na ślub córki (co prawda nie przysposobił mnie, ale żyjemy dobrze). Nie spodobało mi się to, bo lista gości już zamknięta, poza tym, jak mi się zwali 10 osób na łeb kilka dni przed ślubem, którzy narobią harmidru (wiadomo, że im więcej ludzi w domu, tym głośniej i ciężej zapanować nad porządkiem), to ja nie będę miała żadnych warunków, żeby wypocząć przed ważnym dniem. Nie wspominając już o tym, że mamy jedną łazienkę. Ale dobra. Kłótnia się odbyła, a najważniejszym argumentem było: "Ja płacę, więc mogę zapraszać, kogo chcę!".

Bardzo mi się nie spodobała taka argumentacja, ale cóż robić. Nie stać mnie na to, żeby samej opłacić wesele. Zgodziłam się, szczególnie, że ojczym zapowiedział, że z Anglii przyjadą maksymalnie 3 osoby, bo wiek, bo zdrowie, bo cośtam.

W piątek dostałam maila. Zjawia się pięcioro Anglików (w tym dwie córki brata ojczyma, które zaproszenia nie dostały i nawet nikt nie raczył mnie zapytać, czy mogą przyjechać).

I teraz najlepsze. Ślub jest 28 marca. A oni zarezerwowali sobie lot na 27 marca. W sumie ok, gdyby nie to, że samolot ląduje w Polsce o 22.00. We Wrocławiu. 150 km w jedną stronę od mojego miasta.

ślub

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (43)
zarchiwizowany

#64045

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Myślałam, że problemy związane z organizacją ślubu już dawno za nami (wszak do Wielkiego Dnia ich zaledwie 67 zostało), ale życie pokazało, że się myliłam.

Otóż w piątek poszliśmy z Narzeczonym do złotnika zamówić obrączki. Byliśmy tam wcześniej oglądać, popytać i w końcu się zdecydowaliśmy na tę panią. Szczególnie Narzeczony naciskał, bo tam wszystko nosi Teściowa i szwagierki, on tam pierścionek zaręczynowy kupował. Słowem - jubiler idealny.

Ustaliliśmy, że nazbieramy złota (ok. 10 gramów) i zapłacimy tylko za robociznę, bo kruszcu się w każdym domu trochę znajdzie, a jak zsumujemy z dwóch, to będzie akurat, tym bardziej, że Narzeczony obrączki po dziadkach miał. Ja dołożyłam jakieś pozrywane łańcuszki, pojedynczy kolczyk i stary pierścionek po nielubianej babci. I właśnie z jednym naszyjnikiem wiąże się ta historia.

Pani Złotniczka (PZ) po uprzednim sprawdzeniu, wkłada biżuterię na wagę. Wrzuciła wszystko i zabiera się za łańcuszek z motylkiem.

PZ - Zapięcie nie jest złote.
J - Możliwe. Babcia tyle razy go naprawiała, że w końcu mogli dać sztuczne, bo się tamto już nie nadawało do niczego.
PZ - On cały też nie jest złoty.

Zdziwiłam się, bo przecież po co by mi Babcia dawała nieprawdziwy wyrób, wiedząc, co chcę z nim zrobić. No, ale cóż. Skoro "fachowiec" tak twierdzi...

Zajechałam do domu i mówię Babci, co powiedziała PZ. Babcia w szoku. Opowiedziała mi historię naszyjnika. Że jak się budowali 40 lat temu, to sąsiadka pożyczała od nich pieniądze i węgiel i płaciła im w złocie. Babcia każdy otrzymany od niej wyrób sprawdzała u jubilera. Poza tym, akurat ten jubiler, u którego łańcuszek zawsze był naprawiany, naprawia tylko złote wyroby (nawet srebrnego pierścionka z "wylecianym" oczkiem nie chciał wziąć).

Dzwonię więc do Narzeczonego i mówię, że ma iść do innego złotnika i zapytać o prawdziwość naszyjnika. Poszedł. Jak powiedział: "W tym zakładzie, czas zatrzymał się w latach 50.". Starszy, dystyngowany pan popatrzył, pomacał i orzekł, iż jest to złoto próby 0,500. Nam w to graj, Narzeczony leci do PZ i wyłuszcza sprawę, na co PZ: "Skoro mówię, że to nie złoto, to to nie jest złoto!". Narzeczony prosi o sprawdzenie. PZ porobiła jakieś magiczne sztuczki z odczynnikami i jest! eureka! Złoto, ale z dużą domieszką innych metali (skoro próba 0,500, to jasne), ale ona tego nie weźmie bez analizy. Narzeczony płaci 20 zł, wynik analizy za dwa tygodnie.

Konkluzja sprawy jest dla mnie taka - PZ sama powiedziała, że, choć cały naszyjnik waży 4,5 g, to po "odparowaniu" zbędnych metali zostanie 3,5 g. Do 10 gramów złota potrzebnego nam na obrączki, brakuje dokładnie 2,73 grama (wg jej wagi). I nie wiem, co jest bardziej piekielne - to, że chciała od nas wyciągnąć dodatkowo około 300 złotych za dołożone złoto, czy to, że nie chce się jej "odparowywać" naszyjnika.

Wiem jedno - po ślubie się tam przeprowadzam i zaręczam, że nigdy do niej nie pójdę. Odwiedzę raczej pana z lat 50., który za "czary - mary" wziął 5 złotych :)

jubiler uslugi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (305)
zarchiwizowany

#63647

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może to nie moja sprawa, może się czepiam, ale właśnie weszłam na Piekielnych po tygodniu nieobecności. Myślę sobie - ale się naczytam historii! Tak, naczytałam się. Aż jedną stronę głównej...

Ja rozumiem święta, rozumiem, że weekend, ale dawniej (a jestem tutaj, od kiedy na głównej było zaledwie niecałe 100 stron) można było pół dnia stracić na codziennym przeglądaniu strony (cały czas mówię tu o głównej).

Admini, skoro Wam nie pasuje Wasza praca, przekażcie ją komuś innemu.

piekielni.pl

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (495)
zarchiwizowany

#63250

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakież dziwne połączenia myślowe mogą czasem przyjść człowiekowi do głowy. Patrząc na psa pomyślałam, że trzeba go wyczesać. Musiałam sobie jednak przypomnieć, gdzie jest szczotka i kiedy zobaczyłam ją w głowie, przypomniałam sobie, że kiedyś mama szczotkowała nią swój płaszcz (takie kudełki przy rękawach, kołnierzu i u dołu), co z kolei prowadzi do historii właściwej, czyli sytuacji, w której mama miała płaszcz na sobie.

10 lat temu (a więc niedługo po 11 września i wielkim strachu na lotniskach) moich rodziców wygnało na weekend do Anglii (ojczym jest Anglikiem i musieli razem załatwić sprawy w banku). Polecieli więc. Tanimi liniami, a jakże.

Podróż do Anglii przeszła bez przeszkód. Problem pojawił się, gdy wracali. Spodziewaliśmy się ich w niedzielę wieczorem. Dziadek już miał wyjeżdżać na lotnisko, kiedy zadzwonił telefon. Zdenerwowana mama mówiła, że jednak wrócą jutro po południu. Na pytanie, co się stało, nie chciała za bardzo odpowiadać. "Pogadamy w domu".

Co się okazało?

Otóż panowie celnicy upatrzyli sobie rodziców już w Poznaniu, ze niby ich zachowanie jest "podejrzane". Do dziś nie wiemy, co według nich znaczy "podejrzane", ale stanęło na tym, że w niedzielę nie przepuścili ich przez bramki, a w zamian zrobili taką rewizję, o jakiej mamie się nie śniło, że jest możliwa. Przetrzepali dosłownie wszystko - od bagażu (który stanowiła jedna podręczna walizka z majtkami i skarpetami na zmianę oraz mamina torebka, w której jedynym podejrzanym przedmiotem był papierowy pilniczek do paznokci) aż po kieszenie i spody butów. Wtedy też zniszczyli ojczymowi telefon, bo "zapikał" (ojczym, nie telefon), ale nie wiedzieli, co dokładnie pika, więc rozbebeszyli wszystko, co się dało (na końcu okazało się, że pikał metalowy grzebyczek, który miał w tylnej kieszeni i o nim zapomniał).

Efekt końcowy był taki, że nie polecieli w niedzielę, bo samolot odleciał w momencie, kiedy oni byli w połowie kontroli. Musieli kupić bilety na lotnisku na najbliższy lot, które to bilety kosztowały tyle, że można by było polecieć sobie na dziesięciodniowy wypoczynek do Hiszpanii.

W domu zastanawialiśmy się, dlaczego rodzice stali się "podejrzani". I nic, poza tym, że mają ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną karnację, nie przychodziło nam do głowy.

Teraz już i tak nic z tym się nie zrobi, ale zaczęłam się zastanawiać, czy to wszystko było na prawie? Można posądzić człowieka o Bóg wie co tylko dlatego, że ma niekoniecznie polską urodę?

zagranica

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (27)