Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armageddonis

Zamieszcza historie od: 2 czerwca 2014 - 18:37
Ostatnio: 26 kwietnia 2019 - 17:06
  • Historii na głównej: 62 z 132
  • Punktów za historie: 26777
  • Komentarzy: 303
  • Punktów za komentarze: 1374
 

#73188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciłem z Tesco, z wieczornych zakupów.
Historia będzie długa, więc ostrzegam.

Jak pewnie większość z was wie, jutro jest święto Bożego Ciała. W związku z tym większość sklepów (w tym sieć Tesco) jest zamkniętych.
Nawet dzieci wiedzą więc, że w dzień przed podobnymi świętami sklepy są tłumnie oblegane do ostatniej minuty.

Z uwagi na brak czasu w ostatnich dniach musieliśmy wraz z lubą dołączyć niestety do tłuszczy oblegającej tenże sklep w dniu dzisiejszym.
W sklepie zjawiliśmy się nieco po godzinie 20. Wyszliśmy po 22:30. Z zakupami wartymi 30 zł. Stanie w kolejce zajęło nam prawie 1,5 godziny. Już wyjaśniam dlaczego.

I.
Powiedzcie mi, z jak wysokim stężeniem spier**lenia umysłowego trzeba się w życiu mierzyć, aby jako osoba układająca grafik w wieczór przed długim weekendem do obsługi kas na zmianie popołudniowej wpisać... 3 osoby. Tak. W dzień przed długim weekendem, wieczorną zmianę w hipermarkecie wyposażonym w 25 kas ciągnęły trzy osoby.

Sklep, o którym mowa (Tesco w Galerii Chełm) jest sklepem wielkopowierzchniowym przez duże W. Do tych trzech kas ciągnęły się kolejki liczące po kilkudziesięciu ludzi. Końca nie było widać.

W sklepie tym są również kasy samoobsługowe. Konkretnie osiem. Wszystkie zajęte. Kolejka do nich podobnej długości co do reszty.

Po 1,5-godzinnym czekaniu, podchodząc do kasy i wyładowując na nią skromne zakupy, czułem się jak gówno, widząc kasjerkę, która skończyła zmianę o 22 (była 22:15) po 8 godzinach nieprzerwanej (jak mogę się domyślać) pracy i która ze łzami w oczach musiała obsługiwać klientów z managerem na karku, pilnującym chyba tego, aby nie zdezerterowała (czego nie miałbym jej za złe).

Zakupy wyłożyłem tylko dlatego, że manager stwierdził, iż ktoś za chwilę panią zmieni.
Podejrzewam, że do "łaski" managera przyczyniło się kilku obsłużonych wcześniej klientów, którzy stojąc za kasami domagali się, by pozwolił kobiecie zejść do domu.

W końcu udało mu się ściągnąć na kasę... magazyniera. Po udzieleniu przyspieszonego kursu obsługi kasy, roztrzęsiona poprzedniczka mogła w końcu opuścić miejsce pracy.

II.
OK, powiedzmy, że jestem w stanie zrozumieć, że pracownicy odpowiedzialni za grafik są zwyczajnie upośledzeni umysłowo, grafikując na wieczór przed długim weekendem trzech kasjerów (dwaj kończą pracę o 22, sklep czynny do północy).

Ale nie jestem w stanie zrozumieć, jakim skur***nem trzeba być, aby, będąc ostatnim klientem w kolejce, przekazaną przez wykończoną kasjerkę tabliczkę z napisem "Ostatni Klient. Przepraszamy" odłożyć na bok, i z uśmiechem ignorować ludzi, którzy ustawiają się w kolejce za tobą. Nie potępiam ludzi, którzy w pełnej nieświadomości ustawiali się za jełopem, który tabliczkę wrzucił do zamrażarki. A przynajmniej nie potępiałbym, gdyby nie fakt, iż jakieś 15 minut po podaniu tabliczki ostatniemu klientowi, podszedł do stojących za nim ludzi pracownik sklepu, z informacją, że kasa, po obsłużeniu tegoż jegomościa, zostanie zamknięta.
Kilku klientów pokiwało głowami i odeszło w poszukiwaniu innej kolejki, reszta, pomimo usłyszanych wieści, została.

Winą tutaj obarczyłbym jednak głównie osoby układające grafik. Gdyby wykazali się jakąkolwiek głębszą inteligencją, zagrafikowaliby na ten konkretny wieczór więcej osób. Nikt nie musiałby zostawać (zapewne nieodpłatnie) po godzinach ani gnić w kolejce.
Bo jestem w stanie zrozumieć irytację kogoś, kto stojąc w kolejce od 30 minut nagle dowiaduje się, że gówniarz stojący 15 metrów przed nim zwyczajnie zignorował tabliczkę z informacją o ostatnim kliencie i musi przez niego zmienić kolejkę i znowu czekać godzinę na obsłużenie.

Sytuacja pozostawiła ogromny niesmak do sieci Tesco. Przykro mi, że w Polsce nadal traktuje się wielu pracowników jak niewolników. Szczególnie że powodem jest brak zdolności oceny sytuacji przez managera.
Źle mi też z samym sobą, że swoją obecnością nieświadomie przyczyniłem się do przedłużenia pracy kasjerki. Zwyczajnie nie spodziewałem się, że wchodząc po godzinie 20 do sklepu czynnego do północy, na krótkie zakupy, spędzę tam dwie godziny.

PS Do zakupów akurat tego dnia skłonił mnie wyjazd następnego dnia z samego rana (kupowałem jakieś drobiazgi na podróż).

supermarkety

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (343)

#73016

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po wczorajszym spotkaniu pierwszego stopnia z menelem w tramwaju (http://piekielni.pl/73001) myślałem że wiem już wszystko na temat rzeczy mogących mnie spotkać w komunikacji miejskiej.

Otóż myliłem się. Srogo. Nie spodziewam się że ktokolwiek mi uwierzy bo gdyby mi ktoś powiedział że 2 dni z rzędu zetknął się z dwoma menelami, to bym sobie raczej uciął nos niż uwierzył. I bym kurka nie miał nosa (może to i dobrze).

Ale do rzeczy.
Przystanek: Brama Wyżynna.
Tramwaj: Linia 11.
Kierunek: Chełm.

Kto trochę czasu w trójmieście spędził wie że tramwaje tej linii, niezależnie od pory dnia, są zawalone ludźmi po brzegi.
Toteż, podchodząc do drzwi z zamiarem wejścia zdziwiłem się gdy ujrzałem prawie pusty skład.

Zdziwienie ustąpiło miejsca odruchowi wymiotnemu i olśnieniu z chwilą otwarcia drzwi, gdy do moich nozdrzy dotarł odór... domyślacie się czego. Powiem tylko iż jegomość który usadowił się mniej więcej po środku składu śmierdział tak, że skutecznie oczyścił skład z większości pasażerów na przystanku na którym wsiadł. W promieniu 8 metrów w obie strony nie było nikogo.

I jak w poprzedniej historii pisałem że to smutne, tak teraz napiszę że mnie ku**ica strzela jak widzę menela w tramwaju. Dlaczego?

Po pierwsze - jedzie za ciężko zarobione pieniądze uczciwych obywateli. Bo jeśli nie ma biletu (wątpię by miał) to otrzymany mandat, z racji braku możliwości ściągnięcia należności pokrywa skarb państwa z podatków.

Po drugie - Gdy płacę choćby te głupie 3zł za bilet, to chyba mam prawo oczekiwać w miarę godnych warunków podróżowania. Capiący gównem menel skutecznie to prawo mi odbiera.

I jak wczoraj jeszcze marzyłem o wdrożeniu przez nasz ukochany rząd programu pozwalającego na wyłapywanie i resocjalizowanie takich jednostek, to teraz marzy mi się rzecz niestety ścigana prawem.

PS: W drodze powrotnej udało mi się spotkać jegomościa z wczoraj. Oczywiście w niezmienionej garderobie. Chyba dla jaj pomiędzy dwoma przystankami zmienił miejsce trzykrotnie. Strzelałbym, oj strzelał...

komunikacja miejska i jej pasażerowie

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (281)

#73001

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie krótko i obrzydliwie.

Komunikacja miejska i jej pasażerowie. Z rodzaju tych pachnących.

Na przystanku do tramwaju pakuje się jeden z takich jegomości. Wokół siebie roztaczał woń świeżych ekskrementów. I nic dziwnego, bo z tyłu, wzdłuż dziurawej nogawki spodni spływała brązowa struga... wiadomo czego. Żul usiadł, sprawiając że tramwaj na następnym przystanku stracił wszystkich pasażerów.

I teraz powiem co mi w duszy gra. Smutek. Bo smutne jest to, że ktoś prędzej czy później, w pełnej nieświadomości na tym miejscu usiądzie, paskudząc sobie spodnie.

Smutne jest to że ktoś taki, mając w pełnym poważaniu zdanie innych sprawia że żyć się odechciewa samą swoją obecnością.

I smutne jest to że takiemu człowiekowi nic zrobić nie można. Wystawić mandat? Jak spłaci i z czego ściągnie należność komornik?

Wyrzucić z tramwaju? Wsiądzie w następny.

Zabrać na wytrzeźwiałkę? Dostanie nowe ciuchy, posiłek i kwaterę. Na koszt społeczeństwa.

Aż się marzy nie powiem co...

komunikacja miejska i jej pasażerowie

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 235 (257)

#72814

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed kilku dni.
Przyszło mi podróżować naszymi ukochanymi kolejami z Białegostoku do Olsztyna. Relacja z przesiadką w Ełku. Pogoda piękna, pociąg podstawiony, wszystko wydawało się idealne.

Dlatego też nie będzie to historia o PKP ale o pasażerach. Konkretnie dwóch. Matka z córką. Matka wyglądająca jak typowa Karyna, włosy w odcieniu platynowy blond, różowe tipsy itp. Córka na oko jakieś 5 lat, czyli wiek w którym dzieciak powinien już wiedzieć co i jak, pod warunkiem że rodzic mu to do głowy wpoił. Okazało się że nie wpoił.
(Uwaga, będzie hejt na upośledzone społecznie matki nie potrafiące zapanować nad swoją latoroślą.)

Pierwszy zgrzyt nastąpił kilka minut po wyjeździe z Białegostoku. Dzieciak zaczyna krzyczeć na cały wagon (pociąg z typu tych starszych - poczwórne, pseudoskórzane, czerwone siedziska). Krzyczy "Czy już jesteśmy w Olsztynie". Wraz z lubą uśmiechamy się pod nosem. Miny rzedną nam gdy w ciągu dziesięciu minut to pytanie pada jakieś 40 razy. Rzedną jeszcze bardziej gdy uzmysławiamy sobie że również jedziemy do Olsztyna. Oczywiście matka - zero reakcji, prośby o odrobinę ciszy ignorowane.

Po tej kakofonii nastąpił czas na rozładowanie energii przez dzieciaka. Zaczęło się bieganie, skakanie, krzyczenie. Uwagi zwracane matce nie odnoszą skutku, gdyż rodzicielka piekielnego dzieciaka uważała, iż powiedzenie dzieciakowi że "nie jest sam w pociągu" nie odnosi skutku. Surpise, surprise.

OK, jakoś przeżyliśmy te 1,5 godziny. Wysiadamy w Ełku, pociąg do Olsztyna podstawiony. Zawalony ludźmi po brzegi, jednak staramy się znaleźć wolne miejsce z daleka od mamuśki. Bezskutecznie. Udało jej się zająć miejsce na przeciwko nas. Trudno.

Myśleliście że zachowanie w pierwszym pociągu było nieodpowiednie? No to czytajcie dalej.
Dzieciak zaraz po wyruszeniu zaczyna piszczeć jakby go ze skóry obdzierali. Bynajmniej nie dlatego że tak się dzieje. Zaczął się bawić pluszakiem. Próby uspokojenia?
"Ciszej" "Tu też są ludzie" - wypowiedziane głosem obojętnym jak u syntezatora mowy IVONA.

Zwracanie uwagi przez ludzi - "przepraszam" - po czym nadal totalna zlewka na zachowanie dzieciaka.
W końcu dochodzi do tego że dzieciak zaczyna matkę kopać i szczypać. Co robi matka? To co każdy normalny rodzic, czyli sprowadza dzieciaka do parteru i pod groźbą kary zakazuje podobnych zachowań?
Nie. Równie obojętnym tonem jak poprzednio słyszymy "nie kop mnie" "nie szczyp mnie". I tak w kółko przez 2,5 godziny. Ludzie w pociągu już przestali zwracać uwagę, choć po minach widać było że kobietę z dzieciakiem wyrzuciliby przez okno.

Dlaczego o tym piszę? Bo dwa metry dalej, podczas podróży drugim pociągiem, siedziała kobieta z psem, który przez cały okres podróży nie wydał z siebie nawet pisku. To smutne że są ludzie, którzy nie potrafią wychować swojego dziecka tak dobrze, jak inni wychowują swoje psy. Może się mylę, ale jak się dziecka nie potrafi wychować, to się dziecka nie powinno robić. Ale co ja tam mogę wiedzieć.

pkp i piekielna mamuśka

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 394 (424)

#72088

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o ludziach, którzy wszystko chcą zrobić na ostatnią chwilę. A konkretnie o jednym człowieku, moim kliencie sprzed kilku dni. Zaczynajmy.

W czwartek około południa dzwoni do mnie pan w sprawie pożyczki. Sprawa ponoć pilna (btw, uwielbiam jak ludzie się budzą z takimi sprawami przed weekendem, w które to banki pieniędzy nie księgują).
Przyjechać do biura nie może, bo pracuje po 12 godzin na ochronie, ale klient nasz pan, więc pomimo procedury nakazującej spotykanie się w biurze, ładuję się do samochodu i jadę. Na miejscu proszę o skany dokumentów, które pan miał przygotować. Nie ma. Cóż zrobić, cykam jak najwyraźniejsze fotki, coby się "góra" nie czepiała, i wracam do biura.

Dokumenty wrzucam, po kilku minutach spodziewana notatka: "Skany dokumentów nieczytelne". Cóż, o godzinie 16 dzwonię więc do człowieka z prośbą, aby na jutro przygotował skany tak jak prosiłem wcześniej, oraz aby podesłał mi ostatni wpływ wynagrodzenia.

W piątek o 6 rano budzi mnie dźwięk otrzymanego maila.
Wstaję, sprawdzam i oczom nie wierzę. Zamiast wysłać pobrany plik z wpływem wynagrodzenia, facet skopiował tekst widoczny w pliku. Klasyk. Pomimo wczesnej godziny dzwonię i mówię co i jak.
Po trzech próbach w końcu otrzymałem upragniony plik, można działać.

W biurze wrzucam wpływ, raz jeszcze jadę do człowieka po skany umowy. Tak, zgadliście, nie ma. Więc znów staram się robić jak najwyraźniejsze zdjęcia. Przy okazji pytam na jaki cel przeznaczy pieniądze (pytanie do statystyk). Wtedy właśnie dowiedziałem się, że czekał od początku roku na protezę zębów i do piątku musi wpłacić 1000 zł (rychło w czas sobie o tym przypomniał, nie ma co).

Wracam ponownie do biura, punkt 11:00 wrzucam potrzebne dokumenty.
O 11:30 mam umowę, jadę do gościa. Podpisujemy i mówię mu, tak jak mówiłem kilkukrotnie wcześniej, że przelew wyjdzie od nas najbliższą transzą, czyli o godzinie 13:30 w tym przypadku. To, czy dostanie pieniądze dzisiaj zależy więc od tego, jak szybko księguje jego bank. Rozumie, oczywiście, ale pieniądze musi mieć dzisiaj. No nie dotrzesz do człowieka.

Po podpisaniu umowy wracam do biura, wypłacam umowę i spokój. Prawie.

O 17:30 odbieram telefon. Od pana. Z pretensjami, dlaczego jeszcze nie ma pieniędzy. Powtarzam więc po raz kolejny, że pieniądze wysłaliśmy o 13:30 i to, czy dostanie je dzisiaj nie zależy już ode mnie. Oczywiście nie dociera, wkurzyłem się więc nieco, bo za godzinę pociąg do rodzinki odjeżdża, a muszę się wykłócać z gościem przez telefon.

Powiedziałem więc wprost, że to, że nie otrzyma dziś przelewu, jest wyłącznie jego zasługą. W końcu miał 3 miesiące na wpłatę. Ale nie, lepiej palnąć się w łeb na dwa dni przed terminem, w dodatku przed świętami, a potem wyżywać się na człowieku, który z fantem nic zrobić nie może.

Pominąłem już fakt, iż wcale nie musiałem jechać do niego po te dokumenty, oficjalnie powinienem spotykać się z klientami w biurze. Pominąłem fakt, iż nie przygotował odpowiednich skanów, co wydłużyło procedurę o prawie cały dzień (gdyby dał mi je w czwartek, pieniądze wyszłyby już w piątek rano).
Nie wspomniałem też o tym, że specjalnie dla niego nie wyjechałem na święta rano (jak miałem w planach), tylko rozbijałem się po mieście, bo nie potrafił dostarczyć poprawnych dokumentów.

I na koniec dodam tylko, że takich klientów mamy na pęczki. Co tydzień w piątek rozdzwaniają się telefony od ludzi, którzy potrzebują gotówki na cito. Nieważne, że w weekend banki nie działają, nieważne, że on nie ma żadnych dokumentów. Pieniądze chce do ręki albo na konto w ciągu godziny od podpisania umowy. Tak jakby to ode mnie zależało.
Delikwentów dzwoniących w sobotę o 7 rano z prośbą o natychmiastową pożyczkę nie skomentuję, bo by wyszło niecenzuralnie.

biuro pożyczkowe

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (266)

#71908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka słów o komunikacji miejskiej, a raczej jej pasażerach.

W dniu wczorajszym liczba piekielności związanych z tematem osiągnęła apogeum, co zmusza mnie do napisania tej historii.

I. JA NIE CHCĘ TU.
Wyobraźmy sobie sytuację jaka panuje w godzinach szczytu w komunikacji miejskiej. Zrobić to nietrudno, bo wystarczy pomyśleć o tym jak zatłoczone są tramwaje w tych godzinach. Do niektórych często nie da się wejść.
Tym bardziej nie rozumiem ludzi, którzy wsiadają losowo wybranym wejściem, a następnie, przy użyciu łokci i pięści przeciskają się w inne, mniej zatłoczone według nich miejsce w tramwaju. Tak jakby stanie nad tym konkretnym siedzeniem, 2 metry od przedniego wejścia, jest wygodniejsze, niż stanie gdzieś indziej.

II. BO MNIE SIĘ NALEŻY.
Z tym spotkał się już chyba każdy. Starsza pani, bądź generalnie starszy człowiek, którzy widząc, że nie ma wolnych miejsc siedzących, zamiast zapytać o możliwość zwolnienia miejsca, stają nad wybraną ofiarą i dyszą jej w kark.
Osobiście zasadę mam taką, że jeżeli widzę człowieka o kuli/lasce/ledwo chodzącego, to zwalniam mu miejsce, jeśli oczywiście jest wystarczająco blisko. W innych przypadkach wyznaję zasadę taką, że jeżeli czegoś chcesz, to musisz sam po to sięgnąć. Czyli w tym przypadku, poprosić o ustąpienie miejsca.
Stanie i dyszenie mi w kark nie da, tak samo jak krzyki w stylu "jestem starszy i mi się należy". Podejdź z szacunkiem, a ustąpię bez problemu, podejdź z krzykiem. a usiądziesz dopiero po moim trupie. Lub wyjściu z tramwaju.

III. JA CHCĘ DO ŚRODKA.
Najbardziej irytujący typ pasażera. Piekielność ujawnia stojąc na przystanku, gdy podjedzie upragniony środek transportu.
Zasady Savoir Vivre w przestrzeni publicznej mówią, iż najpierw należy wypuścić pasażerów z pojazdu/pomieszczenia, a dopiero później do niego wchodzić. Chyba wszyscy jesteśmy tego uczeni od dziecka przez rodziców i przedszkolanki, zresztą, wystarczy odrobinę logicznego myślenia, aby dojść do wniosku, że skuteczniej zapełnimy jakiś pojazd, jeśli najpierw wyjdą zeń zajmujące go osoby.

Niektórzy najwyraźniej pominęli tę lekcję. I wcale nie jest to "ta niewychowana młodzież", o nie. Ilekroć chcę wysiąść z tramwaju/autobusu, przed wejściem, z nosem przyklejonym do szyby czeka ONA. Stereotypowa babcia po 70-tce, która to pod sklepem może stać godzinami ale obecność młodocianych w pobliżu odbiera jej siły witalne. Tak więc, po otwarciu drzwi, pani przełącza się w tryb BERSERK i wbija się w tłum ludzi wewnątrz pojazdu, zanim ktokolwiek zdąży mrugnąć. Łokcie i laski oczywiście latają na wszystkie strony, bo to oczywiste że kierowca, widząc tę panią, zamknie jej drzwi przed nosem i odjedzie wciskając gaz do dechy.
Naprawdę, to jest jedyna hipoteza jaka przychodzi mi do głowy, która mogłaby w jakiś sposób wyjaśniać takie zachowanie.
I gdyby to wszystko to były jakieś odosobnione przypadki, wychwycone w tłumie. Ale nie. Tak jest codziennie.

Napisałem to, bo ilość podobnych zachowań w ostatnich dniach przekroczyła punkt krytyczny.

komunikacja_miejska

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (201)

#71956

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie historia o współlokatorach. Długa. Wiem co prawda, że zostanę zjechany na wstępie, ale muszę to gdzieś napisać, bo inny sposób uwolnienia frustracji oznaczałby wyrzucenie czegoś przez okno.
Zaczynajmy.

Wraz z lubą przeprowadziliśmy się rok temu do nowego pokoju. Jako współlokatorów mamy dwie dziewczyny zza wschodniej granicy oraz, do stycznia, pewną studentkę.

Już na wstępie dało się wyczuć, że dwie dziewczyny mają problem ze studentką. W sumie nic dziwnego. Jak to zwykle bywa, ustalono grafik sprzątania. Dziewczyna grafiku się nie trzymała (wyjeżdżała w weekendy, w które była jej kolej sprzątania), a jak już sprzątała, to po łebkach i niedokładnie. Czasami zdarzyło się, że zostawiała niedokończone danie (jakieś obierki i warzywa w misce) na wierzchu, po czym wychodziła z domu. Uwielbiała też gotować na śniadanie mannę i nie domywać garnków.
To były tak naprawdę jedyne minusy naszej współlokatorki.
Przynajmniej według nas, bo wtedy jeszcze nie przeczuwaliśmy, co nas czeka.

Według naszych zagranicznych współlokatorek nie w porządku było to, że późno wracała z pracy (dziewczyna pracowała w godzinach od 9 do 19) i że śmiała sobie coś smażyć na kolację (jedna z dziewczyn ma pokój na poddaszu i ponoć niemiłosiernie cuchnie w jej pokoju spalenizną za każdym razem, gdy ktoś coś smaży).

W końcu nastąpił przełom, gdzieś pod koniec stycznia studentka wyprowadziła się do chłopaka. I wtedy się zaczęło.
Mieszkanie znajduje się w starej kamienicy, więc, siłą rzeczy, nie wszystko jest nowe. Drzwi, podłogi i niektóre sprzęty kuchenne pamiętają pewnie lata 90. Z uwagi na fakt, iż jestem dość postawnym facetem, podłoga skrzypi, gdy się po niej poruszam. To pierwszy problem. Mam chodzić ciszej - czyt. skradać się. W mieszkaniu, które współdzielę. Już się robi.

Drzwi od pokoju. Jak mówiłem - drzwi są dość stare, więc pomimo założenia odpowiednich uszczelek na framugę, zdarza się, że trzasną, szczególnie że stare, nieszczelne okna sprzyjają przeciągom. Według nich specjalnie trzaskamy drzwiami, gdy one śpią. Czyli po godzinie 20.

Drzwi od łazienki - zamykane na wiekowy klucz. Zamek stary i zużyty, zdarza się więc, że podczas przekręcania klucza zamek zgrzytnie bądź nie trafi za pierwszym razem w odpowiednie wycięcie.
Według nich celowo przekręcam klucz tak, aby było jak najgłośniej.

Rozmowy. Które prowadzę z lubą w naszym pokoju. Według współlokatorek jesteśmy za głośno. Zrozumiałbym, gdybyśmy wrzeszczeli, krzyczeli, rzucali talerzami czy puszczali głośno muzykę. Ale nic takiego się nie dzieje. Prowadzimy normalne rozmowy, czasem się śmiejemy (jeszcze nam wolno) i to tyle. Tym bardziej że my nie słyszymy ich rozmów, telewizorów czy muzyki przez dwie pary drzwi i pięć metrów korytarza. Dziwne.

Gotowanie. Wspominałem wcześniej, że poprzednia współlokatorka dostawała opier***l za każdym razem, gdy próbowała ugotować coś wieczorem? Teraz ten sam problem mamy my. Nieważne, że okna są otwarte na poddaszu oraz w kuchni, dodatkowo drzwi od kuchni są zamknięte. W ciągu 20 sekund od rozpoczęcia gotowania współlokatorka zbiega z pretensjami dlaczego gotujemy. Bo jej przeszkadza.
W końcu stwierdziłem, żeby nie robiła nieistniejących problemów, bo to niemożliwe, aby przy otwartych dwóch oknach, i dwóch parach zamkniętych drzwi (kuchenne i od jej pokoju) zapach w jej pokoju był nie do zniesienia.

Hipokryzja. Punkt wcześniej było o gotowaniu. Teraz też będzie. Jak już wspomniałem, gdy cokolwiek gotujemy, musimy zamknąć drzwi i otworzyć wszystkie okna (najlepiej, to żebyśmy się przerzucili na sałatki, bo sałatki nie cuchną, jak się je przyrządza). Nadmienię, że nie gotujemy przez pół dnia śmierdzącego żarcia czy nie wiadomo czego. Ograniczamy się do jakichś pierożków, zup, od czasu do czasu makaronu z sosem i coś pieczonego, słowem - coś, co da się zrobić na szybko. Też im to przeszkadza, ale nauczyłem się już zbywać cięte uwagi.

Oczywiście zamykanie drzwi nie dotyczy naszych współlokatorek.
Przykład? Któregoś dnia wracam z pracy i czuję, jakby ktoś w kuchni wypatroszył zabitego tydzień temu świniaka i zaczął gotować jego trzewia.
Okazało się, że dziewczyny robiły mięsną galaretkę. Nie chcę wiedzieć z czego. Oczywiście drzwi szeroko otwarte, jeśli ktoś w przedpokoju powiesił kurtkę, to nadawała się tylko do prania. Na pytanie dlaczego nie zamkną drzwi, skoro tak im przeszkadza wszelkie gotowanie, stwierdziły, że "muszą czuć co się z tym dzieje". Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią było według mnie "gnije", ale się powstrzymałem.

Goście.
Wraz z lubą gości miewamy rzadko. Może ze trzy razy w ciągu całego okresu przemieszkiwania. Aż się zdziwiłem, że i z tym nie miały problemu.
Nasze współlokatorki zaś mają gości co weekend. Koledzy z pracy, znajomi, rodzinka, wiadomo. Gdzie przesiadują? W pokojach, jak normalni ludzie? Nie. W kuchni.
I spróbuj, człowieku, wejść coś ugotować albo wziąć z lodówki. Przy drugim punkcie jeszcze pół biedy, po prostu rozmowa milknie i wszyscy czekają aż się usunę.
Przy chęci ugotowania czegoś (potrafią tam siedzieć cały dzień, a powietrzem się człowiek nie żywi) zaczyna się grymaszenie.
Mój ulubiony tekst - "Włosy mi przesiąkną tym spaghetti, bo myłam niedawno". Nie powstrzymałem się i wyrwało mi się krótkie "więc wyjdź". Dzień później oczywiście pogadanka o kulturze. Jak w przedszkolu.

Ogółem - od czasu wyprowadzki studentki wszystko co się w domu wydarzy to nasza wina. Okruszki na stole - nasza wina. Naczynia nie zdjęte z suszarki - nasza wina (od kiedy to należy do zakresu tylko moich obowiązków, btw.) Zaciek na lustrze w łazience - nasza wina. Rozlana kropla wody w kuchni - nasza wina.
Generalnie, szukają dziury w całym.

Dzisiaj jednak zdarzyło się coś, co przelało czarę goryczy i zmusiło mnie do napisania tej historii.
Z uwagi na fakt, iż w weekendy uczęszczam do szkoły policealnej, wstałem o godzinie 6:30, otworzyłem okno w pokoju, coby się wywietrzył, i udałem się do łazienki. Pierwszy zgrzyt - przewiew, oczywiście okno na poddaszu otwarte, bo ostatnio z kuchni cuchnie permanentnie przecież. Wiedziałem, że będę miał wykład z rana.
I się nie pomyliłem, wyszedłem z łazienki, dopadły mnie obie dziewczyny.

"Dlaczego jestem tak głośno" albo "Ile razy mówiliśmy" - to wszystko poprzetykane jakimiś wstawkami w ichnim języku (pomijam fakt, iż uważam za niegrzeczne mówienie w obcym języku przy kimś, szczególnie jeśli mówi się o tej osobie).
Przeszły same siebie w momencie, gdy jedna z nich wymieniła listę rzeczy, do której mamy się zastosować:

- Chodzić ciszej (w moim przypadku oznacza to dosłownie skradanie się na palcach)
- Nie przebywać w kuchni po godz. 20 (bo hałas i cuchnie jak gotujemy)
- Rozmawiać ciszej (we własnym pokoju, oddzielonym od ich kwater dwiema parami drzwi i korytarzem, nasz pokój łączy się ścianą tylko z kuchnią)
- Broń Boże nie śmiać się wieczorami (tak, naprawdę to usłyszeliśmy)
- Nie brać prysznica po 21
- Najlepiej by było, gdybyśmy również chodzili spać o 19
- I na koniec najlepsze - spać za dnia, aby nie hałasować.
Cyt: "Mam dosyć spania po 7 godzin dziennie, możecie spać w ciągu dnia, a nie budzić mnie o 6 rano". Bo to przecież oczywiste, że praca dostosuje się do mnie i będę mógł spotykać się z klientami o 3 nad ranem.
Ważne, aby ciągnąca zasiłek, nie robiąca nic oprócz przygotowania sobie przez 2 godziny musli, słuchania głośnej muzyki i jazdy na rowerze 37-letnia kobieta mogła się wyspać. Żyć nie umierać.

Na koniec dodam tylko, że również jesteśmy przez nie budzeni o dziwnych porach, przeszkadza nam głośna muzyka, która w kuchni panuje weekendami, ale nie pompujemy tego do ogromnych rozmiarów, bo zdajemy sobie sprawę, że gdzie ludzie, tam hałasy. Gdy czujemy jakiś nieciekawy zapach dobiegający z kuchni - prosimy o zamknięcie drzwi. Nie rozkazujemy. Prosimy. Gdy muzyka jest za głośno - prosimy o jej ściszenie, nie nakazujemy wyłączyć. Gdy zostaniemy przez nie obudzeni o piątej nad ranem, nie wstajemy z łóżka tylko po to, aby je opie****ić (co powinniśmy zrobić) - śpimy dalej.

Już. Musiałem to napisać, bo mam ochotę wyrzucić coś (a raczej kogoś) przez okno. Teraz tylko odliczam czas do wyprowadzki. Jeszcze tylko 2 tygodnie i witaj, nowa kawalerko. W końcu będę mógł sobie zrobić kolację później niż o 19.

Współlokatorki

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 289 (329)

#71521

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko o zjawisku jakim jest karma.

Sopot, Bohaterów Monte Cassino.
Przed restauracją Gessler jest rząd ławeczek. Co kilka z nich śmietnik.
Przy którymś śmietniku stoi matka roku z dwoma synami. Matka pali fajkę, synowie zgodnie napierdzielają kijami po śmietniku.

Po minie faceta siedzącego na ławce obok widać że ma ochotę wstać i przypierdzielić jednemu z drugim. Nie musi.
W pewnym momencie kij jednego z dzieciaków odbija się od pokrywy śmietnika i uderza w głowę najpierw jego, a potem jego brata. Obaj w ryk.
Co robi matka roku? Kończy bez słowa fajkę i oddala się z ryczącymi pociechami.

dzieci

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (249)
zarchiwizowany

#71979

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nawiązanie do historii http://piekielni.pl/71956.

W dniu dzisiejszym nasz pokój oglądały dwie osoby chcące wynająć go po naszej wyprowadzce.

Pierwsza przyszła jakaś kobieta z przyjaciółmi. Wszystko pięknie, pytań niewiele, odezwą się.

Na godzinę 17 umówiony był mężczyzna. Przybył o godzinie 19 w stanie wskazującym na spożycie kilku głębszych. Gość grubo po 40-tce, dodatkowe atrakcje w formie kilkudniowego zarostu, woni zatęchłego potu zmieszanej z alkoholem i w ciuchach przypominających robocze, sprawiły że na starcie był spalony zarówno w oczach naszych współlokatorek jak i naszych (choć nas nie do końca obchodzi to kto się wprowadzi na nasze miejsce).

No ale dobra, przybył, niechaj zobaczy.
Pokazujemy pokój, gość nieco zbyt ruchliwy, kilkukrotnie wchodził i wychodził z pokoju, rozglądał się po kątach, aż się zaczęliśmy martwić o rzeczy na wierzchu.
W pewnym momencie padło kilka dziwnych tekstów:
- A ta reszta pokoi pusta?
- A bo ja z kumplem bym zamieszkał. (kumpel przyjdzie za tydzień, ciekawe dlaczego dziś nie był w stanie :D)
- A wy to w ogóle nie pijecie?
Jego odpowiedź na pytanie dziewczyn czy często pije:
- "Ja tylko w weekendy, właściwie to w soboty bo w poniedziałek do pracy a tam alkomaty na wstępie, to w Niedzielę nie piję" Bo dziś przecież nie mamy Niedzieli.
- W tym pokoju to nawet ze cztery osoby mogłyby mieszkać! (zabrzmiało jak chęć przyprowadzenia kogoś na waletowanie)
- A czemu się wyprowadzacie? - pytanie bezpośrednio do nas (Nie, też nie pamiętam kiedy przeszliśmy z gościem na "Ty")
- (Do współlokatorek, gdy jedna z nich z grzeczności spytała czy ma żonę) A co, męża szukacie? (huehue) Nie, no ja się na takie zabawy nie piszę, jakbym chciał cyrku to bym bilet sobie kupił (nastąpiła cisza, wszyscy zgodnie patrzymy na gościa jak na debila).
- Co się nie śmiejecie? (odnośnie poprzedniego "żartu").

Ostatecznie jedna ze współlokatorek uprzejmie ale stanowczo stwierdziła że gość tu więcej stopy nie postawi, po czym wyprosiła go za drzwi.
A ja wraz z lubą, patrząc na miny dziewczyn doszliśmy do ciekawego wniosku - najwyraźniej nie jesteśmy aż takimi złymi lokatorami :D

potencjalny najemca

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (117)

#71427

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie nie tyle piekielna historia co porcja wynurzeń. Długa.

Zanim jednak zacznę, pora powiedzieć kilka słów o sobie. Lat mam 21, moja luba tyleż samo. Mieszkamy razem już od 3 lat, skacząc po trójmieście w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy zostać na dłużej.
Z racji młodego wieku oraz ogromnej niechęci do niepełnoletnich przedstawicieli własnego gatunku, dzieci mieć nie zamierzamy. Ani teraz, ani za 10 lat. I o tym właśnie będzie opowieść, a właściwie o ludziach, którzy tego faktu nie chcą przyjąć do wiadomości.

Ostatnio do naszego zespołu (pracujemy z lubą w tym samym miejscu) dołączyło kilka sympatycznych, starszych pań. Kobiety do rany przyłóż, można się i pośmiać i pogadać bardziej poważnie. Jest jedno ale. Odkąd tylko dowiedziały się że jesteśmy z lubą razem, prowadzą nieustanne oblężenie celem przeforsowania wizji gromadki otaczającej nas dzieci.

Z uwagi na fakt iż oboje mamy z dziewczyną kręcone włosy, codziennie słyszymy teksty typu: "Boże, jakie wy byście mieli śliczne dzieci z tymi włoskami kręconymi". Gdy której pomożemy w sprawie czysto technicznej (obsługa komputera nie jest mocną stroną tych pań) słyszymy: "Jezu, jacy wyście pomocni, świetne dzieciaczki byście mieli".

Nie pomaga mówienie że rzygamy tymi tekstami, i do dziecka się nie zbliżamy bez 3 metrowego kija. Ciągle to samo.
Ale jestem jeszcze w stanie je zrozumieć, w końcu starsze kobiety z reguły mają to do siebie, że kochają dzieci. Im ich więcej tym lepiej.

Nie rozumiem jednak mojej rodzicielki.
Z domu wyprowadziłem się kilka miesięcy po ukończeniu liceum. Gdy tylko przyszły wyniki matur, zaczęło się nagabywanie o to, abym znalazł pracę. Rozumiem, zresztą też nie bardzo mi się uśmiechało życie na garnuszku kogokolwiek. Udało mi się załapać jakąś pracę w październiku 2013, z umową do końca roku. Oświadczyłem wtedy matuli, że gdy umowa się skończy, wyprowadzam się do dziewczyny (która już od kilku miesięcy w Gdańsku mieszkała).

Reakcja mocno mnie zdziwiła, bo jak wcześniej zachęcano mnie, a nawet wymagano ode mnie samodzielności, ostrzegano przed każdą wizytą u lubej o stosowaniu antykoncepcji i byciu odpowiedzialnym, tak teraz co 2-3 tygodnie dostawałem wykłady o tym jak to będzie trudno i żmudnie i żebym został jednak w domu u mamusi. Trochę męczące, jakoś przetrwałem, wyprowadziłem się w zgodzie i tak sobie mieszkam.

Ale gdyby wszystko było różowe, to bym "rodzinnego" wątku nie poruszał. Odkąd się wyprowadziłem, gdy tylko przyjeżdżamy z lubą w odwiedziny, są pytania o to kiedy rodzinę zakładamy, albo kiedy ślub. Bo to chyba oczywiste że wynajmując pokój w kamieniczce, z umową zlecenie, gdzie nie wiem czy w następnym miesiącu będę głodował czy żył jak król, moim marzeniem jest pakowanie się w wychowywanie dziecka. Pytania zadawane niby półżartem, ale gdy w końcu stwierdziłem że w tej dekadzie babcią na pewno nie zostanie, to na jakiś czas się skończyło.

Tak przynajmniej myślałem, niestety, okazało się że matula zmieniła taktykę. Od tamtej pory, gdy tylko przyjeżdżaliśmy w domu były jakieś dzieci. To kuzynostwo, to sąsiadka przyszła z jakimś berbeciem to jakaś koleżanka na kawkę, aby pokazać zdjęcia pociechy. Nie wiem czy było to zaplanowane, ale kilkukrotnie zdarzało się też, że kilkuletni kuzyn czy kuzynka podbiegali i wywrzaskiwali pytanie o to kiedy będę miał dzieci. W tle oczywiście matula z niewinnym uśmieszkiem.

Często też i gęsto, gdy luba szła pod prysznic, czy wychodziła z moja siostrą na zakupy, rodzicielce zbierało się na poważne tematy. Nigdy w obecności mojej dziewczyny. Pytała wtedy czy planujemy ślub, dzieci, może jakieś mieszkanie kupimy na kredyt (bo na pewno ktoś by mi udzielił kredytu mieszkaniowego w mojej sytuacji). No i co zrobisz, przecież się na kobietę nie wydrę i nie trzasnę drzwiami. Mówię najspokojniej jak mogę, żeby dała sobie spokój, bo nic nie wskóra po czym wychodzę.

I wszystkie te sytuacje są nie tyle piekielne, co straszliwie irytujące, szczególnie że setki razy mówiliśmy że dzieci nie chcemy, bo zwyczajnie ich nie znosimy. Ale nie, jak grochem o ścianę. "Oj, za parę lat się wam odwidzi".
Być może. Ale jeszcze nie teraz. Więc proszę uprzejmie, w imieniu swoim, i każdego w podobnej sytuacji. To nie jest w porządku. Przestańcie, bo w końcu ktoś was dosadnie poprosi abyście się odstosunkowali. A wtedy już nie będzie miło.

rodzinka i chęć wnucząt

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 225 (369)