Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armageddonis

Zamieszcza historie od: 2 czerwca 2014 - 18:37
Ostatnio: 26 kwietnia 2019 - 17:06
  • Historii na głównej: 62 z 132
  • Punktów za historie: 26777
  • Komentarzy: 303
  • Punktów za komentarze: 1374
 

#71369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia o naszej ukochanej służbie zdrowia.

Jakiś czas temu, a mianowicie 8 lutego, miałem usuwane migdałki. Nic przyjemnego, boli, piecze, puchnie itp. Generalnie nihil novi, historii o nieprzyjemnościach po zabiegu mnóstwo.

16 lutego, około 1 w nocy, jedna z jam po migdałku zaczęła krwawić. Srogo. Tak srogo, że po godzinie, gdy wszelkie zalecane metody nie odniosły skutku, zapakowałem się w taksówkę, i jadę na SOR. (wyszedłem z założenia że do "zwykłego krwawienia" karetka nie przyjedzie.)

Na SORZE niezły ZONK mnie spotkał, gdy się okazało, że pacjenta z krwotokiem (bo tylko tak można nazwać nieprzerwane, trwające od 1,5h krwawienie z gardła) oznakowano zieloną opaską.

2 godziny później, po nałykaniu się ilości krwi, wystarczającej do zapchania zwymiotowanymi skrzepami zlewu w toalecie (torsje przychodziły tak nagle, że gdybym spróbował przenieść się znad umywalki nad toaletę, zanieczyściłbym całe pomieszczenie) w końcu przyjęto mnie do pomieszczenia w którym "kwalifikuje" się pacjenta.

Czemu tak długo? Trzeba było czekać na laryngologa, co całkowicie rozumiem, nie musi być na miejscy 24/7, ale krwotok stwierdził już ratownik przy przyjęciu, więc krok ten można by przy odrobinie rozsądku pominąć i jechać na salę operacyjną.

Dalej historia potoczyła się dobrze, nie zdążyłem się wykrwawić (w końcu piszę tę historię), a pielęgniarki na oddziale spisały się na medal.

Przyznaję, być może zajęto by się tym szybciej gdybym wezwał karetkę, zgadzam się. Ale karetka, do kogoś zdolnego mówić i poruszać się (jeszcze) o własnych siłach, raczej by nie przyjechała, takie realia.

Nie daje mi jednak spokoju jeden drobny szczegół - kto o zdrowych zmysłach kwalifikuje pacjenta z krwotokiem do zielonej opaski?

EDIT: Dzięki za poprawki natury biologicznej. Człowiek ciągle się czegoś uczy :D

słuzba_zdrowia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (222)

#71495

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy chyba znają już Armageddonisa wyzyskiwacza i Armageddonisa dupka z infolinii. Nikt jednak nie zna chyba Armageddonisa z okresu poprzedzającego zajmowanie tych jakże haniebnych posad. Nadeszła więc pora na opowieść o Armageddonisie młodym... i niekoniecznie gniewnym.

Gimnazjum
Jak wygląda w większości dzisiejsza "gimbaza" każdy wie.
Nadaktywna, agresywna, popalająca szlugi dzicz, których hasłem rozpoznawczym jest "kitraj szlugi", gdy tylko widzą nauczyciela lub któregoś z rodziców. Ot, zachciało im się "dorosnąć" wcześniej. Moi rówieśnicy z czasów gimnazjum wyglądali w dużej części podobnie.
Ale do rzeczy. Mówiąc krótko - nie należałem do jednych z nich. I chyba był to jedyny "grzech", którym sobie zasłużyłem na traktowanie, jakie mnie spotkało.

Ignorowanie, gdy mówiłem "cześć" było na porządku dziennym.
Przekrzykiwanie, gdy próbowałem coś powiedzieć - nawet podczas lekcji wychowawczej - również.
Wyzwiska i próby "ustawek" 10 na 1 po lekcjach (nie, nie miałem wtedy dostępu do gazu i maczety :D) - klasyk.

Ale jako iż wtedy starałem się być miły dla wszystkich (błąd, być może gdybym raz, drugi, trzeci obił komuś mordę, to miałbym spokój) i miałem głęboko w czterech literach ich zdanie o mnie, to tego typu sytuacje były coraz częstsze. Moja obojętność zwyczajnie ich nakręcała.

W końcu dochodziło do tego że mięso latało również w szatni przed czy po WF-ie. Skończyło się na jakiś czas, gdy naprawdę któremuś obiłem mordę. Wtedy zadziałała męska solidarność, i pomimo krwi widocznej podczas lekcji WF-u na koszulce obitego chłopaka nikt nie puścił pary z ust. Przez jakiś czas było cicho, aż nadeszły wakacje.

Wakacje, podczas których prawie codziennie czułem się jak Harrison Ford w "Ściganym". Gdy ktoś jednak próbował "złapać mnie" samotnie - dostawał bęcki. W końcu nauczyli się, że w grupie mniejszej niż trzech się nie opłaca (już wtedy byłem dość postawny). Do przemocy jednakże uciekałem się tylko wtedy, gdy dyplomacja zawiodła (a zawodziła zawsze), co również tylko ich nakręcało.

Taki schemat powtarzał się przez trzy lata gimnazjum. Gdy gimnazjum się skończyło, wybrałem celowo liceum, w którym nie było prawie żadnego z dawnych "kolegów". Może woleli fach w ręku, nie moja sprawa.

Od tamtej pory minęło kilka lat. Jakoś udało mi się wyjść na ludzi. Mam stałą, satysfakcjonującą pracę, trwały związek i dach nad głową.
Dlaczego akurat teraz to wszystko piszę?, zapytacie.

Otóż ostatnio, podczas wizyty w rodzinnym mieście, zobaczyłem kilkoro z dawnych "kolegów". Chyba tylko osoba, która przeszła coś podobnego i wyszła na ludzi, może zrozumieć jaką rozkosz sprawia widok niegdysiejszych "kozaków" kupujących szlugi za kieszonkowe od mamusi, żebrzących teraz wraz z miejscowymi żulami o 2 złote na sikacza z pobliskiego monopolowego.
Bezcenne.

Na koniec mały apel do każdego w podobnej sytuacji - nie poddawaj się presji otoczenia. Bądź sobą, zawsze. Dąż do celu, jaki sobie obrałeś, bez względu na to, co mówią "koledzy". Trzymaj się!

"koledzy" ze szkolnej ławy

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 366 (432)

#71389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia świeża jak ciepłe bułeczki.

Jakąś godzinę temu wychodzę z Galerii Bałtyckiej.
Kto był ten wie, że chyba od zawsze niedaleko głównego wejścia codziennie stoją świadkowie Jehowy w towarzystwie stojaka z książkami/ulotkami.
O ile osobiście uważam religię w przestrzeni publicznej za kiepski pomysł, to dopóki nie rzucają się na ludzi próbując wcisnąć im swoją wersję bajki, nie mam z tym problemu.

Problem miała jednak grupka dresopodobnych przedstawicieli gatunku homo sapiens, która podbiegła do stoiska, i szarpiąc za stojaki krzyczała:
Dres [1],[2] oraz [3]:

D[1]: Spie***ać Jehowcy!
D[2]: Wypie***lać z Polski!
D[3]: Je**ć islam! (WTF?)

Po wygłoszeniu swych wybitnie inteligentnych postulatów, grupka przedstawicieli gatunku homo dressus wbiegła do Galerii. Miny ludzi za stojakami - bezcenne.

A ja się do tej pory zastanawiam, jak musiały zadziałać trybiki w umyśle D[3], aby skojarzyć świadków Jehowy z wyznawcami islamu.

Galeria bałtycka Świadkowie Jehowy

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (251)
zarchiwizowany

#71666

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Krótka historia ze sklepu z owadem w nazwie.

Stoję właśnie w kolejce do kasy, przede mną jakaś para z dużą liczbą zakupów.
Jak kasowanie wygląda, wiadomo. Kasjer się śpieszy, bo klientów sporo. Co robi chłopak? Ładuje flegmatycznie zakupy jego luba stoi i wlepia w niego wzrok (nie wiem czemu).
W końcu nadchodzi rozkoszny moment, w którym facet pakuje ostatnią rzecz do torby i przechodzi do płatności.
Płacą kartą, transakcja zakończona, wszyscy są szczęśliwi. Prawie. Po zabraniu karty z terminala chłopak "przypomina" sobie o najważniejszym:
[PC]- Piekielny chłopak, [K]- Kasjerka.

[PC]- Ach, jeszcze wagon fajek poproszę. (przez kolejkę przetacza się zbiorowe, nienawistne westchnięcie)
[K]- Nie sprzedajemy na wagony.
[PC]- No to 10 paczek Viceroyów poproszę.
Kasjerka patrzy na gościa jak na karalucha, ale sięga do szafki. Wyjmuje 4 paczki, po czym wstaje i przeszukuje połowę kas w poszukiwaniu pozostałych sześciu. Ile to trwa, wiadomo, a klima w sklepie symuluje Karaiby w sezonie letnim.
Facet w końcu płaci i wraz z lubą wychodzą.

A ja mam dwa pytania:
I. Dlaczego każdy palacz przypomina sobie o najważniejszym zakupie już po zapłaceniu za całą resztę.
II. I czy jest w piekle specjalne miejsce dla tego typu "klientów". Mam nadzieję że tak.

palacze w sklepach

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (28)

#71067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie historia o naszej wspaniałej służbie zdrowia. Tym razem jednak z happy endem.

Historia zaczyna się jakiś rok temu, kiedy to zostałem skierowany na usunięcie migdałków. Skierowanie wystawione w marcu 2015 roku, na luty 2016. Wraz ze skierowaniem kartka z wszelkimi instrukcjami co do procedur, terminów badań i co najważniejsze, terminem w którym muszę potwierdzić chęć poddania się zabiegowi, w tym przypadku, 10 dni przed zabiegiem potwierdzenie obecności poprzez podany na kartce numer telefonu.

Termin zabiegu wypada na 12.02, wczoraj był 02.02, więc dzwonię. Termin w którym można potwierdzić zabieg: od poniedziałku do piątku w godzinach 11-13 (nie ma co, niezłe widełki). No dobra. Akurat byłem w pracy, jednakże nic ważnego do roboty nie miałem, więc wraz z wybiciem godziny 11:01 dzwonię. Numer zajęty. No nic, najwyraźniej nie ja pierwszy i nie ostatni w podobnej sprawie dzwonię. Po pięciu minutach ponowna próba. To samo. Godzina 11:10, dzwonię ponownie - zajęty. Tu lekki wku*w się włączył, bo po pierwsze mam w telefonie opcję powiadomienia o zakończeniu rozmowy przez ostatnio wybierany numer co oznacza że ktoś od 15 minut potwierdza swą obecność, a po drugie, ile można wisieć na słuchawce u lekarza.

Godzina 11:30, nadal to samo, więc zapada szybka decyzja - zwijam manatki i jadę do szpitala. Ląduję pod gabinetem o 12:00, na drzwiach jak wół: godziny pracy lekarza - 09:00 - 15:00. Dzwonię pod numer na drzwiach, identyczny z numerem na kartce z instrukcjami - słyszę telefon po drugiej stronie drzwi. Nikt nie odbiera. No więc pukam, na razie grzecznie do drzwi ponoć czynnego gabinetu. Bez odzewu. Dzwonię więc i pukam jednocześnie. To samo.

Idę do Informacji (w tym konkretnym szpitalu informacja i rejestracja były w osobnych pomieszczeniach i dzięki Bogu, bo kolejka do rejestracji ciągnęła się przez cały oddział). Pytam pani w okienku dlaczego nie mogę się dodzwonić do lekarza w godzinach jego pracy.
[P]ielęgniarka: Ale przecież pan X jest w gabinecie.
[J]a: Czy pan X mógłby w takim razie odebrać telefon?
[P]: Podejdzie pan pod gabinet na pewno tam jest.
[J]: Właśnie stamtąd przychodzę, 10 minut się dobijam i dzwonię na zmianę, bez odzewu.
[P]: Pan idzie i tam czeka.

Cóż, doszedłem do wniosku, że z logicznymi argumentami kobieta raczej nie ma za często do czynienia, więc, co bym jej nie przeciążył, wracam pod gabinet. Tym razem jak typowy Janusz prawie wywalam drzwi pukaniem. Nic. Lekarz martwy albo głuchy. Choć, co bardziej prawdopodobne, nieobecny.
Wymieniłem jeszcze kilka zdań z panią z informacji, nie wydusiłem z niej nic więcej poza "idzie pan pod gabinet", więc dałem sobie spokój. Wracam do domu z przeświadczeniem że zabieg oczekiwany od roku przepadł, w międzyczasie układając plan zamordowania lessera którego nie było tam gdzie być powinien.

I dziś nadchodzi nieoczekiwane: Rano budzi mnie telefon. Odbieram, okazuje się że to pani z rejestracji, pyta dlaczego nie potwierdziłem obecności na zabiegu i czy nadal jestem nim zainteresowany. Mówię więc że jestem i pytam dlaczego lekarz wczoraj pod podanym numerem nie odbierał.
W odpowiedzi słyszę "nie wiem" oraz:
- Widzi pan, bo ja dzwonię też zapytać, czy by pan nie chciał zabiegu na poniedziałek przenieść, bo w piątek mamy zaplanowane operacje kilku ważnych pacjentów, i to koliduje.

Zgodzić się zgodziłem, bo i czemu nie, ale na pytanie dlaczego wczoraj się przez nieobecnego lekarza najadłem stresu, nie otrzymałem odpowiedzi.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (199)
zarchiwizowany

#70925

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czy ktoś mi może wyjaśnić, co kierowało działaniami pewnej kobiety, która na końcowym przystanku linii tramwajowej, w niezbyt zatłoczonym pojeździe, dosłownie przeczołgała mi się pomiędzy nogami przy wysiadaniu, byle tylko szybciej znaleźć się na zewnątrz?
Bo ja do tej pory nie jestem w stanie sobie tego wytłumaczyć.

komunikacja_miejska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (37)

#70450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/70406 zmusiła mnie do napisania kilku słów o automatach w Olsztynie.

Tak się składa że spędzam tu urlop i zwiedzając miasto zauważyłem pewną prawidłowość. Pewnie niektórzy wiedzą, że Olsztyn w końcu zafundował sobie środki komunikacji miejskiej w postaci tramwajów. Na każdym przystanku jest więc nowiutki automat biletowy. Ale jest jeden problem. Automaty te nie do końca działają. Można wybrać bilet, ulgę i przejść do płatności, ale w tym momencie automaty strzelają focha i nie przyjmują pieniędzy, bądź je wypluwają. Po 30 sekundach transakcja jest anulowana i albo bawisz się dalej albo rezygnujesz i kupujesz bilet u kierowcy.

I jestem w stanie zrozumieć fakt iż wszystko zostało uruchomione niecały miesiąc temu, ok, ma prawo nie działać perfekcyjnie. Ale taki sam problem jest z automatami w autobusach. Przechodzę cały proces po to by automat nie przyjął płatności. I gdyby w takim momencie wpadli Canarinhos to byłby mandacik. Ktoś powie że od kupna biletu w autobusie jest kierowca, i będzie miał rację. Ale od czegoś te automaty tam są, i raczej nie jest to funkcja ozdobna.

komunikacja_miejska

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (274)

#70251

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie historia pewnej pani. Perypetie z jej udziałem zaczęły się ponad miesiąc temu, przy podpisywaniu umowy o pożyczkę. Ile się obie strony przy tym nażarły nerwów to materiał na osobną historię. Klient przynosi dokument, "góra" odrzuca i prosi o inny, albo umawiam się z panią 3 razy i nic z tego nie wychodzi. Wieki by tłumaczyć.

Klientka na pierwszy rzut oka ogarnięta życiowo. Ma własne mieszkanie, dziecko, narzeczonego, dobrą pracę, cud, miód, maliny. Gdyby jednak wszystko było w porządku, to bym tej historii nie pisał.

Otóż okazało się, że klientka ta ma nietypowe pojęcie do swych zobowiązań. Ma u nas dwie pożyczki. Na każdej inny numer konta do wpłaty rat. I do tej pory nie było problemu. Pierwszą pożyczkę spłaca zawsze w terminie, czasami z nadpłatą. A tu nagle zonk. W piątek widzę że rata i jednej i drugiej pożyczki nieopłacona, 7 dni po terminie. Cóż, dzwonię więc z przypomnieniem.

I zostaję zmieszany z błotem. Klasycznie: Że jak ja śmiem jej przypominać, i co to w ogóle za pisma wysyłam do niej, że to jest niekompetencja itp. Tak jakbym to ja osobiście siedział za biurkiem i kleił znaczki z pomocą języka.
No ale tak się nie bawimy, mówię pani, nadal grzecznie, że jest rata po terminie, i dobrze byłoby spłacić bo po co się mają odsetki naliczać. Oczywiście znowu bluzgi. No nic, rozłączyłem się i czekam na rozwój sytuacji.

Wczoraj mija 11 dzień, czyli w poniedziałek pewnie dostała kolejne pismo. Już się szykuję żeby pisać sms'a, a tu nagle dostaję powiadomienie o mailu. Otwieram, patrzę, i oczom nie wierzę.

Oto całkiem rozgarnięta kobieta zmieniła się w typową Grażynę, która kulturalne pismo z przypomnieniem o obowiązku spłaty raty, traktuje jak to sama określiła, jako nękanie. Ponoć jej jakiś prawnik z rodziny powiedział że pod nękanie to podpada i może nas pozwać. Do maila dołączyła skan przelewu. Jednego. Na kwotę odpowiadającą dwóm ratom. Numer konta na który tę płatność przelała, wytrzasnęła nie wiem skąd. Zgadza się tylko bank w jakim są założone konta. Nie jest to na pewno żaden z numerów do którego przypisane są jej pożyczki.

Piszę więc z odpowiedzią, że numer konta ni w kij ni w drewko się nie zgadza. Odpowiedź? "Ja raty wam opłaciłam i wy tam sobie szukajcie tego". Bardzo dorosłe z jej strony. Napisałem tylko iż opłacona rata, to taka, która została zaksięgowana na odpowiadającym jej rachunku.

Nie dotarło.

Klienci

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 312 (330)

#70232

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie nie tyle historia, co apel do każdego, kto spłaca kredyt/pożyczkę. Apel prosty, bo tylko dwa słowa: ODBIERAJCIE TELEFONY.

Wiem że pewnie niewiele osób posłucha "tej hieny od żydowskich kredytów", ale jeśli trafi to do choć jednego użytkownika, to być może ułatwię komuś życie.

Dlaczego właściwie to piszę? Śpieszę z wyjaśnieniami:
W większości firm zajmujących się udzielaniem pożyczek, obowiązkiem pracownika, po minięciu 3 dni od terminu spłaty raty, jest wysłanie do danego klienta sms'a bądź wykonanie telefonu celem przypomnienia o terminie. Dzwonimy więc często i gęsto do wielu klientów.

I pal licho tych, którzy wydzierają się i wyzywają Cię od debili, bo śmiałeś przypomnieć o tym, iż termin spłaty minął. Przynajmniej już wiedzą że tak jest i opłacą. Albo powiedzą Ci żebyś się odpi****lił bo oni płacić nie będą. Przynajmniej wiesz, co wpisać w notatce w panelu klienta.

Gorzej się dzieje, gdy klient nie odbiera telefonu. Mam czasami wrażenie że niektórzy, widząc numer swojego agenta na wyświetlaczu, dostają zawału. Albo boją się że rzucimy na nich urok przez telefon. Nie wiem co jest przyczyną, wiem jednak iż ignorowanie takiego telefonu nie jest najlepszym pomysłem. Ja dzwonię z uprzejmym przypomnieniem o racie. Jeśli klient sprawę oleje, po miesiącu jeden telefon zamieni się w kilkanaście dziennie od windykatora, który raczej nie będzie przebierał w słowach.

W tym momencie, większość z was pomyśli pewnie, że chodzi o pieniądze takiego pracownika. Otóż nie. Pracownik jest pewien iż otrzyma prowizję, po minięciu 14-stu ustawowych dni, które klient ma na rozwiązanie takiej umowy. A termin pierwszej raty nigdy nie wypada wcześniej niż miesiąc po podpisaniu umowy.
Więc po upływie tych 14-stu dni, chodzi wyłącznie o dobro klienta. Bo w końcu klient, który pożyczkę spłaci, może kiedyś mieć ochotę na wzięcie kolejnej, korzystając przy okazji ze zniżek dla stałych klientów czy innych bonusów.

Ale żeby to wiedzieć, trzeba czasami odebrać telefon.
Jeżeli zaś nie jesteście w stanie spłacić danej raty, to zadzwońcie i podajcie powód. Niezależnie od tego czy będzie to utrata pracy, pobyt w szpitalu czy wydatki związane ze śmiercią kogoś bliskiego, zadzwońcie. Agent będzie wiedział, że jest to zdarzenie losowe i zrobi wszystko by wam pomóc, bo od tego właśnie jest. W dzisiejszych czasach w większości firm jest możliwość odroczenia spłaty raty nawet na kilka miesięcy. Ale aby to wiedzieć, trzeba, jak już mówiłem, odebrać telefon.

To by było na tyle. Me wypociny pewnie nawet nie wyjdą z poczekalni, ale być może przeczyta je jedna osoba, która uważa ignorowanie telefonów od swego agenta za świetny pomysł. I być może zmieni zdanie. A to już będzie coś.


Dziękuję za uwagę.

pożyczkobiorcy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (398)
zarchiwizowany

#70025

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opiszę dziś historię, która powtarza się tak często, że powinienem się już przyzwyczaić. Jak pewnie niektórzy z was wiedzą, pracuję od jakiegoś czasu w firmie udzielającej kredytów, bądź "u tych żydowskich pożyczek" jak często słyszę. Jak kto woli. Zdarza się, że aby potwierdzić zatrudnienie klienta (aby o cokolwiek się starać, zarobki muszą być udokumentowane) klient musi dostarczyć wpływ wynagrodzenia na konto. Mówię wtedy że chodzi o jedną, konkretną operację, dotyczącą przelewu wynagrodzenia.

I tu tkwi szkopuł, który robi z ludzi bezmózgie bestie. Do tej pory myślałem że jest tylko jedno znaczenie zwrotu "wpływ wynagrodzenia", mianowicie plik pdf z konkretną operacją, przelewem wypłaty klienta. Otóż nie. Oto kilka perełek:

I. Proszę klienta aby doniósł wpływ wynagrodzenia. Wszystko pięknie, klient "wie o co chodzi". Przychodzi po godzinie... z całkowitym wyciągiem z konta za ostatni miesiąc, a tam kilka rat, jakieś zajęcie komornicze (oczywiście gdy pytałem czy jest coś takiego, to czysty jak łza). Za trzecim razem udało się klientowi donieść zaświadczenie od pracodawcy. Cudnie.

II. Sytuacja jak powyżej, potrzebny wpływ. Pani przybyła z opasłą teczką... zawierającą wyciągi z konta, od czasu jego założenia, czyli z jakichś 4 lat. Z trudem zachowując spokój wyjaśniłem że chodzi o jedną operację, z ostatniego miesiąca. Okazało się że pani to wszystko w bibliotece drukowała, więc za każdą kartkę (jakieś 100 stron) zapłaciła niemało. Na próżno, bo w tej chwili to makulatura.

III. Sytuacja z dnia dzisiejszego, w końcu udało się z klientem umówić, twierdzi że wszystko przyniesie. Świetnie, zjawił się na czas i przyniósł... no właśnie. Wyciąg z ostatnich 3 miesięcy. Tłumaczę więc jak najspokojniej, że potrzebuję jednej operacji (trudno zachować spokój w sytuacji, kiedy KAŻDY, naprawdę KAŻDY klient nie potrafi przyjąć do wiadomości, że chodzi o jedną operację). Ok, dośle mi wieczorem.

I dosłał. Dokładnie to samo, wyciągi z ostatnich trzech miesięcy, z tym że przysłał ich... zdjęcie. Nie plik. Zdjęcie tych trzech stron, na którym nie widać absolutnie nic.
Walnięcie łbem w stół nadal boli. Napisałem więc esej, tłumacząc jak 5-latkowi, jak pobrać ten jeden konkretny plik. Podziałało. Prawie. Dostałem wpływy wynagrodzenia z ostatnich 6 miesięcy.


Naprawdę zrozumiałbym, gdyby coś takiego zdarzało się starszym ludziom, dla których w większości kontakt z techniką kończy się na obsłudze telewizora i odebraniu sms'a na Samsung Solid.
Ale ostatni przypadek to mój równolatek...

trochę techniki i człowiek się gubi

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (85)