Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armageddonis

Zamieszcza historie od: 2 czerwca 2014 - 18:37
Ostatnio: 26 kwietnia 2019 - 17:06
  • Historii na głównej: 62 z 132
  • Punktów za historie: 26778
  • Komentarzy: 303
  • Punktów za komentarze: 1374
 

#69686

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Frankensteina: http://piekielni.pl/69683 przypomniała mi perypetie mojej rodzicielki, gdy lat temu kilka, chorowała na białaczkę.

Rozwodzić się nie będę nad ponurymi aspektami choroby i leczenia, co przechodzi osoba chora chyba każdy wie, przejdę więc od razu do sedna, czyli do rodzinki.
Piekielnej rodzinki od strony mamy w składzie: Brat, ojciec, siostra i siostrzenica.

Mieszkamy jakieś 80km od Gdańska, więc gdy mama zachorowała, to właśnie do tego miasta została wysłana na leczenie. Mój ojciec przejął się straszliwie i, co tu dużo mówić, spisał się na medal. Co weekend spędzał w pociągu po 1,5 godziny w jedną stronę, aby tylko dodać chorej otuchy. Ja z siostrą jeździliśmy również w miarę możliwości, z reguły co 2-3 tygodnie. A reszta rodzinki?

Przez prawie rok nieustannego leżenia w szpitalu, rodzinka w wyżej wymienionym składzie, nie odwiedziła jej ani razu. Zero jakiegokolwiek kontaktu, oczywiście poza sporadycznym telefonem.
Powód? "Oni nie chcą się zarazić jakimś świństwem" - takie tłumaczenie usłyszeliśmy. Przykrość to łagodne określenie tego, co moja rodzicielka odczuwała.

A mi nasuwają się dwa pytania: Jak bezdusznym człowiekiem trzeba być, aby własnej córki nie odwiedzić w tak ciężkiej chorobie, i co trzeba mieć we łbie aby myśleć, że białaczka przenosi się poprzez przebywanie z chorym w jednym pomieszczeniu?

Chłopska mentalność, czy zwyczajne zbydlęcenie?

rodzinka ach

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 235 (329)
zarchiwizowany

#69957

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj spotkałem się z sytuacją, przez którą do tej pory zastanawiam się czy piekielny byłem ja, czy jej główna bohaterka.

Jak pewnie niektórzy wiedzą, dziś w Gdańsku miało miejsce otwarcie Jarmarku Bożonarodzeniowego. Jak to zwykle bywa, tłumów multum. Choć za ludźmi nie przepadam i wiedziałem że będzie nielekko, to jednak chciałem wykorzystać wolny wieczór w sposób bardziej kreatywny niż przeglądanie kwejka.

Wybraliśmy się więc wraz z lepszą połówką na otwarcie. Nie zawiodłem się, tłum taki że ledwo się idzie przecisnąć. I tu właśnie pojawia się bohaterka historii.

Po jakimś czasie stwierdziliśmy z lubą że pora się ewakuować. Pragnąc wcielić swój zamiar w życie, obróciłem się i próbuję przedzierać się przez tłum w kierunku wyjścia. A tu nagle zonk - coś mnie pchnęło do tyłu na wysokości pasa. Podejmuję kolejną próbę - to samo. I nagle, 30 cm od mojej twarzy wyrasta czerwona (chyba ze złości) twarz kobiety i słyszę:
"JA MAM TU DZIECKO!"

Patrzę na nią jak na wariatkę, bo najbliższe źródło światła 5 metrów stąd, więc szanse ujrzenia zgiętej w pasie kobiety zerowe, a czarnowłosa matka polka, w czarnym płaszczu i czarnym berecie wydziera się na mnie, bo jakimś cudem nie zauważyłem jak wraz z odzianym na czarno mężem pochylają się nad odzianym w tenże sam kolor synem... w samym środku strumienia poruszających się ludzi choć 1,5 metra w prawo była wolna, nieuczęszczana przestrzeń przy barierkach.

Cóż zrobić... przeprosiłem że nie zostałem przeszkolony w wykrywaniu skradających się ninja i się zmyłem.

masówki i ludzie

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (28)

#69663

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/69475 przypomniała mi moje ostatnie spotkanie z rowerzystą.

Wracałem akurat z pracy, późnym wieczorem.
Szedłem, jak na przykładnego obywatela przystało chodnikiem. Chodnik dość szeroki, bo jakieś 5 metrów, oddzielony od drogi rowerowej wąskim pasem zieleni. W miejscu gdzie chodnik łączy się ze ścieżką rowerową, znajduje się budka Lotto.

Idę więc chodnikiem, już mam minąć budkę Lotto, gdy pod nogi, a właściwie w nogi, ładuje mi się pan na rowerze. Dosłownie ładuje, bo musiał się zatrzymać aby na mnie nie wpaść.

[J]- Ja [R]- Rowerzysta

[R]- Z drogi!
[J]- Powie mi pan, co pan właściwie odpie***la?
[R]- No jadę!
[J]- To widzę, ale dlaczego nie po ścieżce rowerowej?!
[R]- Nie twoja sprawa! (próbuje ruszyć)
[J]- Ścieżka rowerowa jest tam. - wskazuję na ścieżkę.
[R]- A ch*j mnie to, hehe, jadę sobie gdzie chcę.
[J]- To zechciej pan jechać po ścieżce!
[R]- Bo co?!
[J]- Bo w ryj dać, mogę dać! - odparłem cytując klasyka, po czym obserwowałem jak [R] blednie (facet dwukrotnie mniejszy ode mnie) i nie schodząc z roweru, wycofuje się na ścieżkę i rusza w swoja drogę.

Chamstwo trzeba chamstwem, czy jak?

rowerzyści

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 380 (498)
zarchiwizowany

#69800

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pozdrawiam kierowcę dostawczaka z "Tesco", który przed godziną wyminął skręcający w osiedle pojazd wjeżdżając na wysoki krawężnik.

Jeśli ktoś zamawiał jajka, to otrzymał jajecznicę.

dostawcy

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (24)
zarchiwizowany

#69581

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam pytanie do mieszkańców trójmiasta.

Czy ktoś z was wie może, gdzie i jak motorniczy tramwajów zdobywają uprawnienia? Pytam, ponieważ miała dziś rano (w tramwaju linii 5) miejsce poniższa sytuacja:

Tramwaj odjeżdża właśnie z przystanku Galeria Bałtycka, w kierunku Wojska Polskiego. Droga prosta jak drut, jedyny zakręt tuż przed przystankiem Wojska Polskiego, gdzie z racji iż jest to skrzyżowanie, tramwaj tak czy siak musi się zatrzymać, więc o rzucaniu na zakręcie nie ma mowy.

A teraz do rzeczy. Tramwaj odjeżdża spod Galerii. Prosta droga, jakieś 800 metrów, ale motorniczy ma chyba jakieś problemy z głową, bo co 50 metrów daje ostro po heblach. Rozpędza się, po czym hamuje, i tak w kółko. Dziś omal nie doszło do sytuacji w której po starszą panią musiałaby przyjechać karetka, a może i inne służby, bo prawie doszło za sprawą motorniczego do śmiertelnego wypadku.

Tak jak mówiłem, tramwaj jedzie, motorniczy co 50 metrów zwalnia jakby zobaczył ducha. W pewnym momencie do drzwi podchodzi starsza pani poruszająca się o kulach. I właśnie wtedy motorniczy ponownie daje po heblach, a kobiecina dosłownie wystrzeliwuje w kierunku przedniej szyby wagonika. Szczęście miała, że na jej drodze stał jakiś ogarnięty chłopak, co złapał ją w porę. Gdyby go tam nie było, kobiecina pewnie połamałaby sobie połowę kości, a może i stałoby się coś jeszcze gorszego.

I tu moje pytanie do ZKM - dajecie swoim motorniczym specjalne zniżki, co by sobie lipne uprawnienia kupili na bazarze? Bo jeśli ich jakkolwiek szkolicie, to wam to nie idzie.
Skarga wysmarowana, pewnie nie tylko ode mnie, ciekawe tylko czy odpowiedź dostanę.

EDIT: Nie jest to pojedyncza sytuacja, podróżuję tramwajami dość często i przynajmniej raz dziennie trafi się taki przypadek. Niezależnie od tego czy tramwaj "stary ale jary" czy najnowszy wprost od PESY.

komunikacja_miejska

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (242)
zarchiwizowany

#69568

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia która zdarzyła się mojej siostrze. Będzie dość długa i nużąca, ostrzegam.


Siostra jest od dwóch miesięcy fryzjerką. Szkołę skończyła, egzaminy zdane, pora realizować marzenia. Marzeniem jej zaś był wyjazd za granicę. Jako iż dobrze zna angielski, a w dodatku mieszka tam jej dobra znajoma, zdecydowała się na wyjazd do Wielkiej Brytanii, aby tam zdobywać dalsze doświadczenie w zawodzie.

Tak się akurat składało, że kobieta u której siostra robiła praktyki, organizowała wyjazd do zaprzyjaźnionego zakładu w Londynie. Celem było właśnie zdobycie przez jej praktykantki doświadczenia.

Warunki dosyć dobre, bo mieszkanie i wyżywienie opłacane z góry przez właściciela zakładu w Londynie, co tydzień 300 funtów do ręki, po prostu cud, miód, malina.

Siostra zgadała się więc z koleżanką z którą odbywała praktyki, i zdecydowały się na wyjazd. Trochę kasy uzbierały, bilety opłacone, a więc jazda.

Pierwszy zgrzyt nastąpił po wylądowaniu. Otóż, z racji tego że nie mogły sobie pozwolić na przewóz wszystkich rzeczy w samolocie, wysłały je do Wielkiej Brytanii w paczce. Tu trochę ich wina, bo poleciały w piątek, a nie pomyślały że przez weekend paczka wysłana nie zostanie. W kieszeni po 50 funtów, w bagażu podręcznym podstawowe środki higieny osobistej + bielizna i ciuchy na 3 dni. No dobra. Jakoś dały radę, prowiant miały zapewniony, więc oszczędzając jakoś dotrwały do następnej środy, czyli do przybycia paczki. Tyle jeśli chodzi o podróż.

Teraz pora na opisanie tego, co działo się na miejscu. Praca ciężka, to trzeba przyznać. Szef był, jak się okazało, Pakistańcem, który wymagał od dziewczyn spódniczek do połowy ud, ostrego makijażu + dekoltu do pępka (przypominam - zakład fryzjerski, nie burdel).
Inną piekielnością był fakt, iż fryzjerstwem dziewczyny się tam właściwie nie zajmowały. "Kierownik" bowiem stwierdził, iż po 4 latach nauki w zawodzie (tak, 4 latach) nie umieją nawet 10% tego co potrafi on, i on im nożyczek do rąk nie da. Co więcej, z racji tego że są kobietami, które (co według pakistańca było oczywiste) "uczą się wolniej", stwierdził że się będą u niego uczyły zawodu przez następne sześć miesięcy (tak, PÓŁ ROKU!) zanim zacznie im płacić, bo to z jego strony łaska, że on im się w ogóle pozwala uczyć w JEGO zakładzie. Już sam fakt, że im opłaca mieszkanie i wyżywienie, to z jego strony wielka łaska.

Cóż, dziewczyny aż tak głupie nie są, za darmo pracować nie będą, więc stwierdziły że wracają do Polski. Najpierw jednak szybki telefon do Szefowej która ich tam wysłała, i wyjaśnienie o co chodzi. A no chodzi o to, według szefowej, że ona tam nie ustala warunków, i że muszą się z Pakistańcem dogadać same.

No i tu pojawia się kolejny problem. Kasy zero, bilet do Polski więc nieosiągalny. Telefon do Mamy. To, co moja rodzicielka przeżyła i jak się z szefową siostry pożarła, to jest temat na inną historię. Ważne, że zdołała jakoś załatwić im bilety, poprzez zapożyczenie się u sąsiadów. Ok, bilety powrotne zarezerwowane, teraz trzeba się dostać na lotnisko. Znowu problem braku pieniędzy. Dziewczyny nie miały grosza przy duszy, nawet na taksówkę. Pakistaniec, w akcie ostatecznej łaski, z marudzeniem, zawiózł je na lotnisko.

I teraz pora na piekielność z drugiej strony barykady. Mianowicie:
Odbierałem siostrę z lotniska. Jakiego obrazu się spodziewałem, po telefonach z błaganiami o zabranie ich z powrotem?
Nie takiego, jaki mnie zastał, czyli siostruni w skowronkach, uśmiechniętej i roześmianej. No dobra, pierwszy szok minął, pytam co u niej ("wszystko świetnie") i odwożę młodą na pociąg do domu. Tu nastąpiłby koniec historii. Ale nie.

Siostra znalazła pracę w rodzinnym mieście, sąsiadów już spłaciła, więc co jeszcze mogę mieć do powiedzenia, zapytacie?

Otóż siostra ma nowy plan. Mianowicie wyjazd do Holandii. Do kraju, o którym wie tylko tyle, gdzie leży, a wie dlatego, bo mieszka tam jej chłopak. Z którym widziała się 2 razy, nie licząc rozmów na Skype.
Do kraju, w którego języku nie zna ani jednego słowa. Co ma zamiar tam robić? "Nie wiem jeszcze, ale jadę" - taka jest jej odpowiedź na to pytanie, pomijając oczywiście wrzaski w stylu "Czemu chcecie mi zniszczyć życie!?" i "Nie rozumiecie naszej miłości!".

Matka jest załamana, ale zadeklarowała, że jeżeli (tfu!) przydarzy się analogiczna sytuacja co poprzednio, nie kiwnie palcem by siostrę z kłopotów wyciągnąć. W końcu, jak sama siostra stwierdziła "Jestem już dorosła!"

PS: Była szefowa siostry chce się procesować, bo, jak stwierdziła "jej uczucia zostały urażone". Aha.

siostra praca za granicą i pakistaniec

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (44)

#69556

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z podróży do pracy.

Jadę sobie jak codziennie tramwajem do pracy, gdy na którymś z przystanków wsiadają kontrolerzy. Procedura wiadomo jak wygląda, nie o nich jednak dzisiaj będzie, a o [P]iekielnej.

Po zakończeniu rutynowej kontroli, kanary opadły na wolne siedzenia, czekając na swój przystanek. W międzyczasie do pojazdu wpadła [P]. Usiadła naprzeciw mnie, jak na razie wszystko OK. Tramwaj odjechał już z przystanku, gdy [P] pochyla się do mnie i mówi:

[P] - Piekielna [J] - Ja [K] - Kontroler

[P]- Kontrola już była?
[J]- Była. - odpowiadam zgodnie z prawdą, zerkając na zaciekawionego kanara. - Ale sugerowałbym skasować bilet.
[P]- A po co, będę kasę marnować!
[J]- Kontrola była, ale kontrolerzy... - i zdania skończyć nie zdołałem, bo Piekielna usłyszała magiczne zdanie:
[K]- Witam, kontrola biletów.
[P]- Ale jak to... przecież była już! - I do mnie - Kłamałeś gówniarzu!
[J]- Nie przypominam sobie byśmy byli na "Ty". I nie tym tonem proszę.
[P]- Przecież...
[K]- Chłopaka pani zostawi, pani obowiązkiem po wejściu do pojazdu jest skasowanie biletu. Poproszę o ważny bilet.
[P]- Nie mam. - odparła mordując wzrokiem na zmianę mnie i kanara.

Tutaj nastąpiła standardowa procedura, wyjście na przystanku, i tyle kobietę widziałem. Pytanie tylko - skąd pretensje do postronnych osób w związku z faktem, iż biletu nie raczyła skasować?

Swoją drogą, tak się kończy zbytnie cwaniakowanie - nie skasować biletu za 3zł, by potem płacić mandat w wysokości 180zł.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 483 (535)

#69233

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed godziny.

Stoję przy kasie, w sklepie z robalem w nazwie. Przede mną jakaś kobitka, a przed nią Piekielna. Przyszło do kasowania zakupów Piekielnej. W trakcie kasowania jej zakupów, piekielna patrzy tępo w przestrzeń.
Po chwili zakupy już skasowane, przychodzi do płacenia. Piekielna wyciąga więc z koszyka rolkę torebeczek na warzywa, po czym do każdej ładuje po 2-3 produkty ze stosiku. My patrzymy ze zdumieniem, kasjerka też z karpikiem na twarzy, robi się nieco zniecierpliwiona, a piekielna dalej swoje. Po jakichś 7-8 torebeczkach przestałem liczyć. W końcu piekielna spakowała wszystko, po czym te torebeczki wrzuca do... jednej z dwóch wielkich parcianych toreb które przytargała ze sobą.

Wszystkich już ku... cholera strzela, kasjerka z rządzą mordu w oczach wpatruje się w Piekielną. Piekielna tymczasem spojrzała na nas, rozejrzała się... po czym ruszyła do kasy obok po kwiatki.
Kasjerka dzwoni po wsparcie bo kolejka na 10 osób się zdążyła zrobić.

Piekielna rzuca kwiatki, kasjerka skasowała, przychodzi do płacenia. Piekielna wyjmuje więc niespiesznie portfel, równie powoli kartę, po czym płaci i wybywa ze sklepu z prędkością błyskawicy.

Ja zaś mam tylko jedno pytanie:

To była czysta złośliwość, czy zwyczajne spie****enie umysłowe?

klienci

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 307 (461)
zarchiwizowany

#69318

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Służba zdrowia, temat rzeka.

Nieco ponad tydzień temu dość mocno dziabnąłem się nożem w dłoń. Na tyle mocno że potrzebne były szwy. Tu wszystko pięknie, szwy założone, skierowanie na zdjęcie za 10 dni z zaleceniem, że do najbliższego szpitala. Jako iż dzisiaj termin mija, rany bardziej nie ma niż jest, idę na zdjęcie. Do najbliższego szpitala 15 minut piechotą, idę więc raźnym krokiem.

Z pielęgniarką na rejestracji wywiązuje się taki dialog:
[J]- Ja [P]- Pielęgniarka

[J]- Dzień dobry, przyszedłem na zdjęcie szwów (podaję skierowanie).
[P]- (Patrzy przez chwilę na świstek, następnie na mnie i znów na skierowanie)... Ale to nie tutaj.
[J]- (Lekki zonk) - Ale jak to. To w końcu szpital.
[P]- No tak, ale my tu się czymś takim nie zajmujemy.
[J]- Ok... W takim razie czym się państwo zajmują, i gdzie jeśli nie w szpitalu, mogę to zrobić?
[P]- (Patrząc jak na debila) Nie tutaj. W czymś jeszcze mogę pomóc?
[J]- (Jeszcze większy zonk) Wygląda na to że nie. Do widzenia w takim razie.

Zostałem na lodzie, a z racji iż kolejny szpital godzinę drogi stąd, do tego komunikacją miejską z kilkoma przesiadkami, zabieg który potrwałby góra dwie minuty, musiałem sam wykonać w domu, bo najwyraźniej szpital to nie miejsce na zdejmowanie szwów.
Pozostaje tylko jedno pytanie: Za co ja w takim razie, kurde płacę?

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (217)

#69016

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś, podczas przeglądania wraz z dziewczyną jakiegoś wątku o Januszowaniu, przypomniała mi się sytuacja sprzed jakiegoś miesiąca.

Robię właśnie zakupy w sklepie z robalem w nazwie. Dochodzę do działu z pieczywem, i mym oczom ukazuje się taka oto sytuacja:
Babcia typu moherowy beret, stoi przy gablocie z pączkami... dźgając każdy z osobna palcem i wygrzebując nadzienie. Po każdym dźgnięciu oczywiście oblizując paluch. Aż mną wzdrygnęło. Podchodzę bliżej i pytam:
- Co pani robi?!
- ...
- Halo, co pani robi z tymi pączkami?! - raz jeszcze pytam, może nie usłyszała.

Nagle, babcia odwraca się, patrzy na mnie jak na demona, po czym w długą w kierunku kas, nie biorąc ani jednego z pączków, które przed chwilą wzbudziły w niej tak wielkie zainteresowanie.

Jako iż nie miałem zamiaru się z babą siłować, podchodzę do najbliższego pracownika i tłumaczę sytuację, po czym oddalam się również w kierunku kas. Babcia jakimś sposobem rozpłynęła się w powietrzu, ja zaś zastanawiam się:
Na cholerę macała te wszystkie pączki, i jak często się coś takiego zdarza?

mohery w przestrzeni publicznej

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 310 (362)