Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armagedon

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2012 - 15:36
Ostatnio: 29 marca 2024 - 1:43
  • Historii na głównej: 9 z 10
  • Punktów za historie: 3129
  • Komentarzy: 8333
  • Punktów za komentarze: 67665
 

#88115

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o wrednych babach i prawdziwych facetach.


EPIZOD PIERWSZY

Poznali się, pokochali i pobrali. Żyli zgodnie i szczęśliwie, przynajmniej tak się zdawało. Po jakimś czasie żona oświadczyła, że jest w ciąży. Mąż lekko spanikował, bo na dziecko nie był gotów. W sumie jednak pogodził się z faktem, powtarzał tylko, że jeśli już - niech to będzie dziewczynka.

Urodziła się dziewczynka i facet z miejsca stracił dla niej głowę. Robił wszystko przy małej, wyręczał żonę w czym się dało, najchętniej zabrałby jej cycki, żeby sam mógł karmić. W tej sytuacji żona coraz częściej "usuwała się w cień", czyli wychodziła z domu. Tatusia niezbyt to obchodziło. Miał swoją małą księżniczkę i kochał ją nad życie.

Gdy mała skończyła trzy lata, żona niespodziewanie oświadczyła, że odchodzi. Mąż na to, że bardzo proszę, ale dziecko zostaje z nim. Na co ona, że to nie będzie takie proste, bo to NIE JEST JEGO DZIECKO. Po pierwszym szoku on oświadczył, że ma to w dupie, córkę uważa za swoją i w sądzie będzie o nią walczył jak lew.

Niestety, niczego nie wywalczył. Po rozwodzie matka wraz z córką wyjechała, nie wiadomo dokąd. Od tamtej pory ten facet jest już innym człowiekiem.


EPIZOD DRUGI

Mąż, żona, dwoje dzieci. Dziewczynka lat 12 i chłopiec lat 9. Zgodna, kochająca się, szczęśliwa rodzina. Do czasu.

Dziewczynka zaczyna chorować. Okazuje się, że jest to niewydolność nerek. Po jakimś czasie niezbędne stają się częste dializy. Wobec tego lekarze proponują przeszczep rodzinny.

Okazało się jednak, że matka nie może być dawcą. Przebadano zatem ojca. No i tu wyszło na jaw, że dziewczynka nie jest jego córką. Zrobiło się całkiem beznadziejnie, bo przeszczep był pilny, a na odpowiedniego dawcę można długo czekać.

W tej sytuacji mąż odbył z żoną poważną rozmowę. Przyznała, że trzynaście lat temu, gdy w ich związku gorzej się układało, miała krótki romans z pewnym mężczyzną. W tym czasie zaszła w ciążę, ale miała nadzieję, że sprawcą ciąży jest mąż, bo było to równie prawdopodobne.

Mąż, zamiast lać żonę i patrzeć czy równo puchnie, postanowił - z jej pomocą - odnaleźć byłego kochanka. Okazało się to możliwe i w krótkim czasie już wiedział, gdzie facet pracuje.

Wybrał się do niego sam. Powiedział kim jest, uświadomił facetowi, że spłodził on córkę, opisał całą sytuację i zapytał, czy nie byłby skłonny uratować życia JEGO córce i oddać jej swojej nerki? I wiecie co? Ten facet się na to zgodził.

Z tego co wiem - operacja się odbyła, a małżeństwo przetrwało. Dalszych szczegółów już, niestety, nie znam.


EPIZOD TRZECI

Przeciętne, wieloletnie małżeństwo, ani lepsze, ani gorsze niż inne. Oboje pracują, on jest policjantem.

Wychowują jedno dziecko - ośmioletniego syna. Choć właściwie wychowuje głównie ona. Tatuś nie bardzo ma czas, wcześnie wychodzi, późno wraca. Dzieckiem interesuje się o tyle o ile.

Za to mały wpatrzony w ojca jak w obraz święty. Tata jest najważniejszy, tata jest najmądrzejszy, wszystko wie najlepiej, na wszystkim się zna. Ojciec mu imponuje.

Facet nabrał podejrzeń, iż syn może nie być jego, gdy ktoś ze znajomych wspomniał (żartem), że "dziwna rzecz, ojciec i matka mają oczy niebieskie, a dziecko zielone". Podobno, zaś, z niebieskookich rodziców ma prawo "wyjść" tylko niebieskookie dziecko.

Zatem zaniepokojony małżonek zrobił po cichu testy DNA. No cóż, podejrzenia się potwierdziły, syn nie był jego.

Z wynikami testów w ręku wpadł do mieszkania i najpierw dał żonie parę razy po buzi. Awantura była ciężka i głośna. On głównie wrzeszczał, ona głównie chlipała. Ryczało też dziecko, które nie wiedziało o co właściwie chodzi.

Następnie facet trzasnął drzwiami. Nie było go trzy dni, po czym wrócił już spokojny i zaczął się pakować. Synowi wyjaśnił, że matka go oszukała, nie jest on jego prawdziwym ojcem, wobec tego już dłużej nie będzie go wychowywał i na niego łożył.

Jeszcze tego samego dnia przeprowadził się do tajnej kochanki, która - w tej sytuacji - przestała być tajna. W sądzie złożył pozew o rozwód i wniosek do prokuratury o zaprzeczenie ojcostwa.

A po wszystkim zniknął z horyzontu, jak by go nigdy nie było.


EPIZOD CZWARTY (cokolwiek nieprzystający)

Mąż po kilku latach wychowywania córki dowiaduje się, że nie jest jej biologicznym ojcem. Fakt ten wychodzi na jaw przy okazji jakichś tam badań szpitalnych.

Pierwsza rzecz, którą mąż robi - to katuje żonę do nieprzytomności. Mimo, że kobieta na kolanach przysięga, że nigdy go nie zdradziła, on nie daje temu wiary. Zaczyna pić i po każdym "większym pijaku" leci z łapami do żony. Co prawda nie chce rozwodu, ale przeboleć zdrady nie może. Życie małżonki zmieniło się w piekło.

Jednakże wie doskonale, że dziecko musi być męża, więc sądząc, że nastąpiła pomyłka w badaniach, udaje się do szpitala z nadzieją wyjaśnienia sprawy. Tu dowiaduje się, że żadnej pomyłki nie ma, córka, faktycznie, nie jest spokrewniona z mężem.

Zagadkę genetyczną rozwiązuje lekarz, który wpada na pomysł, by testy DNA zrobić również kobiecie. I tu wychodzi na jaw, że także ona nie jest biologiczną matką dziewczynki. Zatem wygląda na to, że dziecko zamieniono na położniczym.

Tym razem o rozwód wystąpiła żona, srodze zawiedziona postawą małżonka, a przede wszystkim - całkowitym brakiem zaufania i kompletną niewiarą w jej słowa. Rozwód otrzymała.

przypadki małżeńskie

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (311)
zarchiwizowany

#88436

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zamieszczono tu dwie historie o gwałtach, wiec - prawem serii - dorzucę kolejną. Ostrzegam - będzie dramatycznie, bez lukrowania, niedomówień i owijania w bawełnę. Jeśli ktoś nie chce - niech nie czyta.

Zdarzyło się to jakieś 15 lat temu. Wtedy jedną z moich najlepszych "psiapsiółek" była Baśka.

Baśka - po pierwsze - należała do kobitek mocno rozrywkowych, po drugie - była "świeżą" mężatką. Wraz z mężem zamieszkała na jednym z dużych warszawskich osiedli, w odziedziczonej po jakimś pociotku kawalerce.

Mąż Baśki okazał się człowiekiem bardzo spokojnym, tolerancyjnym, pogodnym, wyrozumiałym, choć imprezki również lubił i często balowali wspólnie. A czasem osobno. Nie robili sobie z tego powodu wymówek.

Niedługo po przeprowadzce Baśka załapała się do roboty w osiedlowym warzywniaku. Chwaliła sobie tę pracę, bo blisko domu, dobra pensja i szef do rany przyłóż.

Tam - na swoje nieszczęście - zakumplowała się z drugą pracownicą, Jolką, również młodą mężatką, kutą na cztery kopyta cwaniarą, w dodatku trzy razy bardziej rozrywkową niż Baśka. Dziewczyna mieszkała na tym samym osiedlu, dwa bloki dalej, w dużym trzypokojowym mieszkaniu, wraz z mężem, dzieckiem i jej rodzicami.

Pewnego dnia (mroźna zima to była), wieczorem po pracy i po wypłacie, obie panienki poszły na piwo do pobliskiego pubu. Tam się wstępnie ululały, po czym podochocona Baśka zaprosiła Jolkę do siebie na dalszą "konsumpcję". Po drodze zakupiły więc jakieś winko.

Ale, że zrobiło się już trochę późnawo, mąż Baśki zachwycony wizytą nie był, tym bardziej, że za Jolką jakoś nie przepadał. Odmówił poczęstunku, stwierdził, że jest zmęczony i chce się położyć.

Wobec tego dziewczynki z dalszą imprezką przeniosły się do łazienki. Na pralce zrobiły sobie bufet, popijały, plotkowały - ale po cichu, żeby małżonka nie obudzić. Na tym etapie Baśka była już mocno wstawiona. Natomiast Jolka - nie. Mocny łeb babsko miało.

No i tu zaczyna się historia właściwa.

Gdy "procenty" się skończyły i, w zasadzie, Jolka powinna już łapać desant na dom - nagle wpadła na pomysł, żeby sobie kobitki na dalszą popijawę pojechały taryfą do nocnego klubu. Baśka nie bardzo miała ochotę, niemniej, alkohol i silne namowy zrobiły swoje, tak więc - pojechały. Baśka wzięła ze sobą torebkę, a w niej - całą miesięczną wypłatę.

Dalszy bieg wypadków Baśka pamięta mgliście. Jolka w taryfie usiadła z przodu, zadysponowała jakiś klub, wylądowały gdzieś nad Wisłą. Tyle Baśka kojarzy.

Wewnątrz usiadły przy barze, zamówiły jakieś drinki, ktoś się do nich dosiadł, jacyś młodzi mężczyźni zaprosili je do stolika... i tu się film Baśce urywa, choć nie do końca.

Pamięta, że w pewnym momencie poczuła się słabo, jeden z facetów ofiarował się, że wyprowadzi ją na zewnątrz, żeby zaczerpnęła trochę świeżego powietrza. Wyszła z nim zostawiając przy stoliku torebkę, a w szatni ciepłą kurtkę.

Następne co Baśka kojarzy to to, że siedzi z facetem w samochodzie, chyba gdzieś na parkingu, nie wie czy przed klubem, czy gdzieś indziej, a facet każe jej ściągać spodnie. Ponieważ Baśka nie chce - facet ją zachęca. Ciosami pięści w twarz i duszeniem do utraty przytomności. Baśka jest tak pijana, że nawet nie ma siły się bronić. Kilkukrotnie odzyskuje przytomność na śniegu, w pobliżu samochodu, prawie zupełnie naga.

Pamięta duszenie, bicie, szarpanie za włosy, także gwałt, w trakcie którego często traci świadomość. Nie wie, jak długo to wszystko trwało, bo również kompletnie traci poczucie czasu.

Kolejny raz odzyskuje świadomość na śniegu przy samochodzie, o dziwo, ubrana i w butach. Nie wie, czy ktoś ją ubrał, czy zrobiła to sama, wie, że jej strasznie zimno, bo przecież nie ma kurtki. Faceta w pobliżu nigdzie nie widać. Wstaje, rozgląda się, nie kojarzy okolicy, jest ciemno, a ona zupełnie bezradna.

A jednak miała Baśka farta. Spostrzegła jadącą w jej kierunku wolną taryfę. Wybiegła chwiejnym krokiem na środek uliczki, zaczęła krzyczeć i machać rękami. Taksówkarz się zatrzymał.

Najpierw kazała się zawieźć do Jolki. Przecież musiała mieć jej torebkę i kurtkę, a za kurs trzeba było zapłacić. Taryfiarzowi kazała czekać, uwiesiła się na domofonie i ktoś ją wpuścił.

Zaspana Jola zdziwiona, oddała Baśce kurtkę i torebkę, w której portfel był, a jakże, ale w portfelu - ani grosza. Baśka WIE, że koleżaneczka ją po prostu okradła, ale przecież nie miała jej tego jak udowodnić. Baśka "na ostatnich nogach", taryfiarz czeka, nie czas na awantury, więc "pożyczyła" od Jolki kasę na taryfę i podjechała jeszcze te dwa bloki dalej - do domu.

Ale to historii nie koniec.

Kiedy Baśka weszła do mieszkania - mąż już nie spał. Spojrzał na nią - i właściwie nie musiał o nic pytać. Zmierzwione włosy, siniaki na twarzy, rozdarty suwak w spodniach. Ale Baśka sama mu wszystko opowiedziała, niepytana.

I nagle zauważyła, że - w miarę rozwoju opowieści - mężowi oczy zaczynają dziwnie błyszczeć, a oddech przyspiesza. W pewnym momencie dotarło do niej, iż ta cała sytuacja niebotycznie go podnieca i nie umie tego ukryć. Na koniec wybąkał jakieś tam słowa pociechy, a potem spytał, czy ją "tam na dole" coś boli? Baśka - zgodnie z prawdą - powiedziała, że nie. Wobec tego małżonek delikatnie ją rozebrał, zdjął ze swetra kłąb wyrwanych włosów, po czym położył Baśkę w pościel i zwyczajnie przeleciał. Nawet nie chciał, żeby weszła pod prysznic.

Baśka przeżyła i to. Wykąpała się, odespała i jeszcze tego samego dnia poszła na drugą zmianę do roboty w warzywniaku. Joleczka za to - nie mając najmniejszych wątpliwości co Baśkę spotkało - poinformowała o sprawie wszystkie klientki.

I teraz podsumowanie. Okazuje się, że są kobiety twarde jak stal, których nic nie jest w stanie złamać. Baśka z całej historii wyszła psychicznie nietknięta, po prostu odsunęła cały dramat daleko od siebie, nie użalała się, nie rozpaczała. Zamknęła ten rozdział jak zamyka się za sobą drzwi. Natychmiast i całkowicie. Pewnie dlatego mogła spokojnie opowiedzieć o wszystkim - choć nie wszystkim.

Może tylko do męża zmieniła podejście. Chyba, po prostu, przestała go szanować. Rozwiedli się zresztą jakieś pięć lat później, nie doczekawszy się potomstwa.

historia na pewno prawdziwa

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 41 (103)

#85688

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest afera. Naprawdę piekielna. Dlaczego dotąd nie "wybuchła" z wielkim hukiem, stanowi dla mnie tajemnicę.

Czy ktoś z was korzysta z serwisu Zalukaj.com? (Zalukaj.tv? Zalukaj.cc?)

Ja korzystałam przez kilka ładnych lat. Początkowo można było oglądać tam filmy, nawet nie posiadając konta. Później należało się jednak zarejestrować. Można było wtedy coś tam obejrzeć, ale późno w nocy, kiedy to "serwery nie były przeciążone". Po jakimś czasie dostęp do filmów mieli wyłącznie posiadacze konta VIP. A konto VIP, oczywiście, było płatne.

I wszystko sprawnie działało, serwis umożliwiał różne formy płatności, na przykład można było zapłacić doładowaniem z telefonu na kartę, co było łatwe i wygodne. Później tę możliwość zablokowano.

Ostatnimi czasy zaś płatności można było dokonać na dwa sposoby. Przelewem z konta, poprzez Dotpay, lub kryptowalutą Bitcoin, którą należało najpierw zakupić gdzieś tam. Osobiście wybrałam tę pierwszą możliwość i nie ja jedna, zapewne. Większość obywateli zgłębianie ekonomii bitcoinowej ma gdzieś.

Serwis najwyraźniej nie miał gdzieś, ponieważ opcję płatności w złotówkach CAŁKOWICIE wycofał. Ktoś, kto chciał opłacić VIP, mógł to zrobić wyłącznie bitcoinami. W tej sytuacji uznałam, że serwis Zalukaj JA mam gdzieś, nikt mnie nie będzie zmuszał do zakupu kryptowaluty. Gdybym chciała, zrobiłabym to już dawno temu, gdyż bezustannie jestem bombardowania na poczcie elektronicznej dziesiątkami takich propozycji.

Niemniej, postanowiłam sprawdzić, co inni użytkownicy serwisu mają na ten temat do powiedzenia. Poszukałam, pogrzebałam i wyczaiłam taką oto stronkę.

https://jakoscobslugi.pl/profil-firmy/18325-zalukaj-tv?str

Oto kilka losowo wybranych wpisów z ostatnich miesięcy.


"Zakupiłem konto VIP , zero kodu aktywującego , zero odpowiedzi na maile... złodzieje";

"Pieniądze wpłacone zero kodu na pakiet 30 dni zero odzewu kontakt nie ważny";

"Kolejne konto do tego Vip w połowie okresu ważności konta wyskakuje mi komunikat że błędne hasło lub login.";

"Witam zapłaciłam 15 zl za 30 dni VIP,kodu nie otrzymałam.Zaplacilam drugi raz 30 zl za 60 dni,otrzymałam kod który nie istnieje";

"Zapłacilam za te smieszne bitcoiny i vipa nie mam do dziś....";

"nie ma mozliwosci zakupu konta vip bez kupienia bitcoin, a kiedy już wykupisz bitcoin jesteś w plecy z kasą, bo konto nie wymienia się na vip. aktualnie jestem 30 zł w plecy, żenada.... żadnego kontaktu z firmą, nic.";

"Mam tam konto VIP od kilku lat. Opłacane na początku SMSami później voucherami teraz zrobili tylko Bitcoiny, ale opłaciłem. Teraz jak chcę oglądać to owszem jestem na koncie VIP ale Film jest niedostępny.”;

"Coś mi się wydaje, że dill z kryptowalutą nie wyszedł. Gdzie nie wiadomo o co chodzi - zwykle chodzi o kasę. Ale raczej nie uda się zmusić tysięcy użytkowników do zajęcia się handelkiem bitcoinami. Może, gdyby zorganizowano to w uczciwy sposób? Ale czytam, że to kasa wyrzucona w błoto, ani konta, ani pieniędzy. Jest jeszcze opcja, że Zalukaj pali się koło tyłka, chcą jeszcze zgarnąć jak najwięcej kasy i zniknąć…";

"Konto VIP wykupione a brak dostępu. Błędny login lub hasło, a do podstrony "przypomnij hasło, pomoc" czy też "kontakt" magicznie trzeba mieć dostęp do vipa. Nie za taką obsługę się płaci.”.

Takich i podobnych wpisów są setki. Orżniętych na bezczela klientów, prawdopodobnie, tysiące. Mnie, przypadkiem, udało się nic nie stracić. Zdążyłam jeszcze wykorzystać do końca VIP, a także wymienić zgromadzone punkty. Na tym koniec.

Bo, faktycznie, od kilku dni nie można się zalogować do konta. I nawet nie "wyskakują" żadne komunikaty. Być może, de facto, Zalukaj już nie istnieje? Właściciele zgarnęli na "do widzenia" tyle kasy, ile się dało i ulotnili po cichu tylnymi drzwiami?

No i ciekawe, co teraz? Myślę, że - skoro zdecydowali się na taki kozacki numer - doskonale wiedzieli, że można im, co najwyżej, naskoczyć na pukiel. Na zasadzie "nie mamy pańskiego płaszcza…".

ZALUKAJ

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (175)

#85439

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka sytuacja...

Dziś wieczorem zadzwoniła do mnie osiedlowa znajoma "od spacerów z psami". Znajoma "ma" po sześćdziesiątce, a do tego (starszych ode mnie) córkę i zięcia, których również znam osobiście. Małżeństwo nie zamieszkuje ze znajomą, kupili sobie mieszkanie, ale niezbyt daleko.

No i ta znajoma pyta mnie, o której wychodzę z psem? A czy nie mogłabym wyjść wcześniej, bo ona dzisiaj musi wyjść wcześniej, gdyż ponieważ jutro rano też musi wyjść wcześniej, bo potem musi jechać, zająć się psem. Trochę mnie skołowała, ale wkrótce sprawa się wyjaśniła...

Otóż, jakieś cztery lata temu, córka znajomej natrafiła w internecie na dramatyczny apel właścicielki dużej, jedenastoletniej suki. Kobieta pisała, że w ciągu dwóch tygodni musi pilnie wyjechać z Polski, raczej na stałe, psa ze sobą zabrać nie może. Czeka na pilny kontakt z osobą, która zechciałaby adoptować zwierzaka, inaczej, niestety, suczka na stare lata trafi do schroniska.

Córka znajomej skontaktowała się pilnie, omówiono szczegóły, i tym sposobem Kudłata trafiła do rodziny zastępczej, odbywszy wcześniej wielogodzinną podróż.

Córka z zięciem pokochali suczkę bardzo, bo w ogóle kochają zwierzęta, a Kudłata też przywykła do nich szybko. Szybko też okazało się, że będzie musiała przywyknąć również do znajomej. Bo Kudłata bała się zostawać sama. A im skończył się urlop. A znajoma jest na emeryturze.

Początkowo zabierali sukę na weekendy, dni wolne, święta, urlopy, a potem, jakoś tak, "siłą przyzwyczajenia" Kudłata została u znajomej, jakby, na stałe.

Czas leciał, suka się starzała, zaczęła podupadać na zdrowiu, a - przede wszystkim - mieć problemy z motoryką. Znajoma nie dawała rady dźwigać jej, mimo uprzęży podtrzymującej zad.

No i tu się mamusia zbuntowała. Przeprowadziła z dziećmi konkretną rozmowę, w wyniku której Kudłata wróciła do adopcyjnych rodziców, tym bardziej, że - okazało się - jej strach przed samotnością minął. Weterynarz zaaplikował psinie jakieś skuteczne leki "na stawy", poczuła się lepiej, więc znajoma - od czasu do czasu - jeszcze ją na kilka dni zabierała.

Dlatego - odebrawszy telefon - pomyślałam, że znajoma "dostała" Kudłatą na weekend, tylko spacerować chce wcześniej, bo... no właśnie, bo rano jedzie zająć się psem??? O co tu chodzi???

Otóż chodziło o to, że znajoma ma w domu INNEGO czworonoga, konkretnie sukę husky. A skąd ją niby ma? A od córki i zięcia. A z jakiej przyczyny?

Ano z takiej, że małżeństwo, idąc sobie ulicą, napotkało jakąś panią na spacerze z psem. Z ową husky właśnie. A że suczka śliczna, to się zatrzymali, pomiziali zwierzątko, podrapali za uszkiem, pozachwycali, potem wpadli w gadkę z właścicielką, jak to zwykle wśród "psiarzy" bywa.

I tak, od słowa do słowa, wyszło na jaw, że pani ma wielki, wielki problem. Powinna jutro (znaczy dziś) jechać pilnie do Niemiec, do starej matki, lat 85, która choruje i trzeba się nią zająć. Tak ze cztery, pięć dni, no, maksymalnie tydzień. Ona widzi, że państwo tacy mili, że na pewno kochają zwierzęta, może by państwo zechcieli zająć się Luną przez ten czas...?

Państwo ZECHCIELI. Tak dalece, że jeszcze tego samego dnia (znaczy wczoraj) wieczorem przyprowadzili Lunę znajomej do domu. Razem z właścicielką. Kobieta przyniosła ze sobą trochę suchej karmy, jakiś kocyk, miski, zabawki... za to nie dała nawet grosza za opiekę z góry, oraz nie zostawiła adresu. Podziękowała pięknie i się ulotniła.

Córka z zięciem mają do kobiety jedynie nr telefonu i wiedzą "mniej więcej" gdzie mieszka. Tak że... znajoma dostała pod opiekę kolejnego psa, być może, na zawsze.

Suczka Luna podobno ma 8 lat, ale znajoma mówi, że zdecydowanie wygląda na więcej. Robi wrażenie bardzo miłej i mądrej.

A co z tym wcześniejszym spacerem? No, znajoma chciała dziś wyjść wcześniej z Luną, bo jutro wstaje raniutko, musi się wyszykować, ogarnąć psinę, zabrać potrzebne rzeczy i szorować do "młodych". Ponieważ musi się zająć obiema sukami naraz. Które się nie znają. W tym jedną niepełnosprawną, a drugą zupełnie obcą.

No cóż, powód jest bardzo istotny...

DZIECI WYJEŻDŻAJĄ NA GRILLA!!!

Ciąg dalszy nastąpi...

"usługi"

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (180)

#77142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak świat światem, takiej akcji jeszcze nie widziałam. Sytuacja w całości jest piekielna, ale przyznam, że elementów komicznych również w niej nie brakuje.

Rzecz dzieje się w urzędzie gminy, a właściwie w jej obszernym przedsionku, przeszklonym w całości.

Do urzędu wchodzi się przez szerokie, rozsuwane automatycznie drzwi, następnie mija spory - na oko jakieś 16 m2 - przedsionek (gdzie po obu jego stronach ustawiono stojaki na bezpłatną prasę, zainstalowano jakiś bliżej nieokreślony blat na czterech podpórkach, i coś tam jeszcze), a potem mija kolejne, szerokie, rozsuwane automatycznie drzwi, za którymi dopiero zaczyna się "urząd właściwy", czyli olbrzymi hol z mnóstwem stanowisk urzędniczych.

Stoję więc sobie w owym przedsionku na uboczu, czekam na psiapsiółkę. Umówiłam się pod urzędem, ale deszczyk popaduje, więc wlazłam do środka. Ludzie wchodzą i wychodzą, ruch raczej nieduży.

Wkrótce w przedsionku pojawia się kobieta z pieskiem na smyczy. Psinka niewielka, lekko wystraszona, ogonek podkulony. Kobieta całkiem przeciętna, niewysoka, dość drobna, w ładnej kurtce, z wyglądu - co istotne - jakieś niecałe 60 lat.

Pani rozgląda się niepewnie, po czym podchodzi do stojaka (pustego!) na prasę i próbuje doń przywiązać psinę. W tym momencie materializuje się przed nią PAN OCHRONIARZ.

- Tutaj nie wolno przywiązywać psów!

- Ale dlaczego?

- Bo nie!

- Ale DLACZEGO???

- Bo ja tak mówię. Tutaj pani psa nie zostawi.

- A właśnie, że zostawię. Na zewnątrz nie ma go gdzie przywiązać, deszcz pada, a ja wchodzę tylko na chwilę pobrać formularze ze stojaka.

Co powiedziawszy, pani powróciła do przerwanej czynności. Tu ochroniarz się wkurzył i smycz z rąk pani wyrwał.

- Powiedziałem. Tutaj nie wolno. Tutaj ludzie po prasę podchodzą.

No to pani wyrwała smycz z rąk ochroniarza, podeszła parę kroków i zaczęła przywiązywać pieska do podpórki pod owym tajemniczym blatem. Ochroniarz podbiegł do niej, kolejny raz wyrwał smycz i się rozdarł.

- To tablica dla niewidomych jest!!! Nie wolno, powiedziałem!!!

Po czym zaczął ciągnąć opierającego się psa w stronę drzwi wyjściowych. Kobieta poleciała za nim. Nie wiem, co dalej się działo, bo zniknęli mi z oczu.

Po chwili ochroniarz wrócił. Dwie sekundy po nim wróciła też pani z pieskiem, która, jak widać, nie dała za wygraną. Tym razem postanowiła przywiązać psa do takiego przenośnego jakby słupka z szeroką, okrągłą podstawą, stojącego w kącie, w pobliżu wewnętrznej szyby oddzielającej przedsionek od holu. Uznałam, że w tym miejscu, przyczepiony na krótkiej smyczy pies, faktycznie, nikomu by nie przeszkadzał, ani nikomu nie zagrażał. Ochroniarz był innego zdania.

Podszedł do pani od tyłu, szarpnął ją mocno za kaptur kurtki, a gdy się wyprostowała - popchnął prosto na "słupek", z którego chciała skorzystać. Kobieta potknęła się o tę jego szeroką podstawę, nie miała jak dać kroku do przodu dla złapania równowagi, więc razem ze słupkiem poleciała na szybę przedsionka, cały czas trzymając w ręku psią smycz.

Myślicie pewnie, że stało się coś strasznego, szyba pękła, pani się pochlastała, jatka i kupa krwi???

Otóż - nic z tych rzeczy. Szyba była mocna, a uderzenie w nią - niezbyt. Pani się nawet nie przewróciła, wyhamowała na szybie, ręką amortyzując uderzenie - niemniej głową lekko w szybę stuknęła.

I tu nastąpiło coś, co mnie, normalnie, rzuciło na kolana. Kobieta, wróciwszy do pozycji pionowej, odwróciła się powoli do ochroniarza, po czym, bez słowa, z całej siły kopnęła go w dupę. Następnie, patrząc mu prosto w oczy, wycedziła "ty ..uju .ebany" i wymaszerowała z przedsionka razem z psem (który, nota bene, ani razu nie otworzył pyska) zanim ochroniarz zdążył się ogarnąć. A on, gdy już minął mu stupor, wrócił jak gdyby nigdy nic do holu urzędu pełnić swe ochroniarskie obowiązki.

PRZEDSIONEK

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (293)

#75601

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia tak kuriozalna, że aż niewiarygodna. Jednak wydarzyła się naprawdę.

Pewna pani w wieku późno-średnim ma problemy zdrowotne. Wśród wielu dolegliwości znalazło się również nadciśnienie tętnicze. Niezbyt duże, takie sobie "nadciśnionko", jednakże lubiące czasami lekko "skoczyć" nieco powyżej 160 (tylko górne).

Na okoliczność tych skoków pani dostała od lekarza środek na receptę, z zaleceniem, by w razie potrzeby zażyć sobie jedną tableteczkę, no, góra dwie, gdyby efekt był mało widoczny.

Pani lek wykupiła, schowała do szuflady i nie wyjmowała przez kilka miesięcy. Nie było takiej potrzeby.

Aż pewnego wieczora (konkretnie w zeszły piątek) tętnice pani Zosi ogłosiły bunt, zwęziły się niebezpiecznie, a ciśnienie, pomimo zażycia leku, rosło i rosło. Zatrzymało się dopiero na granicy 220 i nie chciało spadać.

Tu pani Zosia spanikowała lekko i zadzwoniła na trzy dziewiątki, żeby się dowiedzieć, co w takiej sytuacji robić ma? Zgłoszenie przyjął młody (sądząc po głosie) dyspozytor, a rozmowa wyglądała mniej więcej tak.

- Ile pani ma lat?
- Co pani zażyła?
- Leczy się pani na nadciśnienie?
- Jak to pani się nie leczy? To skąd pani ma ten lek?
- Ile pani wzięła?
- Kiedy pani wzięła?
- Jak to nie spada?

Pani Zofia wyczerpująco odpowiedziała na wszystkie pytania.

- No to trzeba wziąć więcej!
- To jest taki lek, że spokojnie może pani zażyć jeszcze dwie tabletki. Pani poczeka z pół godziny. Jak dalej nie spadnie, pani zadzwoni.

Pani Zosia proszki łyknęła, odczekała pół godziny, ciśnienie nieco spadło, nieco się uspokoiła i uznała, że późno się zrobiło (ok. 23.), czas na spacer z psem. Powolutku. Wzdłuż ulicy, pod latarniami, żeby z daleka widać ją było.

Na spacer z psem kobieta przeznacza zwykle pół godziny. Była już prawie na finiszu, gdy nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, poczuła, że umiera. Świat jej zawirował, nogi się ugięły, w gardle poczuła jakąś dziwną słodycz, zrobiło jej się duszno. Oparła się o jakiś samochód, wyjęła komórkę i zadzwoniła... do zięcia.

- Słuchaj tak i tak sprawa wygląda, jestem tu i tu, przyjeżdżaj, zajmij się psem.

Usłyszała tylko "już jadę, będę za dwadzieścia minut, trzymaj się". Drugi telefon Zosia wykonała na pogotowie. Odebrał ten sam dyspozytor. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak.

- Jak się pani nazywa?
- Piła pani alkohol?
- No wiem, że pani wcześniej dzwoniła.
- Słabo, to znaczy jak?
- No to niech pani usiądzie na ławce.
- Jak to nie ma ławek?
- Na spacerze z psem? A co pani zrobi z psem?
- Zięć? No to niech panią zięć zawiezie na SOR!

Na pytanie pani Zofii, czy ma się położyć na trawniku, żeby jakiś przechodzień wezwał ambulans (to wtedy przyjadą?) usłyszała, że jak chce, to się może położyć. No i tyle było gadki, strony się rozłączyły, nie bardzo wiadomo kto pierwszy.

Zofia zadzwoniła do zięcia, poinformowała go, że karetka nie przyjedzie, że udaje się w stronę domu, ale nie wie czy dojdzie.

Jakoś doszła, na ugiętych nogach i ledwo zipiąc, zmierzyła ciśnienie, które okazało się znowu bardzo wysokie. Wkrótce przyjechał zięć, zadeklarował, że psa zabierze, a teściową na SOR odwiezie...

Ale to historii nie koniec.

Zadzwonił telefon Zofii. Zdziwiona odebrała (zastrzeżony numer) i słyszy głos, tym razem, dyspozytorki z pogotowia.

- Wzywała pani pogotowie, karetka pani szuka, gdzie pani jest?
- Jak to w domu?
- To niemożliwe, żeby tak powiedział.
- Tak, mamy nagrania, odsłucham.
- Nie, karetka nie poczeka.
- Nie, nie może podjechać do pani, w zleceniu jest inny adres.
- Nie podajemy nazwisk dyspozytorów.
- Proszę bardzo, może pani napisać skargę.

Pani Zofia uznała, że nie ma sensu jechać na SOR, bo i tak ją "pogonią" do rodzinnego. Zrobiła się sobota, a więc miała przed sobą nerwowy weekend, nafaszerowany dużą ilością mało skutecznego leku, powodującego nieciekawe "skutki uboczne".

W poniedziałek udało jej się dodzwonić do rodzinnego. Miała szczęście! W rejestracji powiedzieli, że "ktoś zrezygnował z wizyty i zwolnił się termin JUŻ na środę", więc będzie przyjęta.

No i fajnie! Może do środy leku jej wystarczy?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (296)

#74179

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dodam na szybko, bo bulwers mam spory, więc pewnie będzie chaotycznie.

Dziś do mieszkania mojej mamuchny zapukała zapłakana sąsiadka. Wycierając łzawy katar w chusteczkę, stękając i dukając zapytała, czy mama nie mogłaby pożyczyć jej stu złotych?

Suma to ani mała, ani duża, no ale... mama chciała wiedzieć o co chodzi? Bo sąsiadka jest beneficjentką OPS. Panie znają się dobrze od lat, nawet można powiedzieć, że kolegują i, jak dotąd, sąsiadka nigdy nie pożyczała pieniędzy. A jeżeli już, to jakieś drobne kwoty, które od razu oddawała.

Tu wypada zaznaczyć dla jasności sprawy, że sąsiadka to żadna menelka, pijaczka, obibok czy pasożyt. Jest samotną, ciężko schorowaną kobietą pod sześćdziesiątkę, której rzeczywistość nie rozpieszczała. Chcąc przeżyć, przez długie lata musiała harować na czarno, więc jak choroby ją dopadły - okazało się, iż renciny nie będzie. Wobec tego - nie mogąc już dalej pracować - złożyła dokumentację medyczną gdzie tam trzeba i wysoka komisja lekarska orzekła niepełnosprawność dożywotnią.

Na podstawie tego orzeczenia, zgodnie z ustawą, uzyskała w OPS zasiłek stały, również dożywotni, wypłacany z zasobów wojewódzkich. Zasiłek w kwocie 600 zeta miesięcznie. Ale przy bardzo oszczędnym gospodarowaniu, jakiejś tam dodatkowej pomocy OPS, sąsiadka - ledwo, bo ledwo, ale dawała sobie radę.

Ów zasiłek wpływał na konto tej pani jakoś tak w połowie miesiąca. No i tu zaczyna się historia właściwa, krótka, ale wymowna.

Kobiecie powoli kończyła się kasa, a zasiłku na koncie nie ma. Nie robiła rabanu, no, może jakiś poślizg był, pieniądze nigdy nie wpływały zbyt regularnie. Niemniej, sprawdziwszy dziś nadal puste konto - zadzwoniła do "opieki".

Uzyskała krótką informację, że pieniędzy na razie nie będzie, ponieważ wojewoda WSTRZYMAŁ WYPŁATY ZASIŁKÓW STAŁYCH.

Z powodu? No, akurat TO dla pracowników OPS żadnej tajemnicy nie stanowi. Budżet wojewódzki ledwo dyszy, więc, póki co, ważniejsze było zabezpieczenie środków finansowych na potrzeby ustawy 500+.

Tym sposobem pozbawiono środków do życia ludzi, dla których zasiłek stały stanowił JEDYNY DOCHÓD miesięczny. Tak sobie, prawem kaduka, odebrano im te pieniądze bez uprzedzenia, bezprawnie, cichaczem.

Dlatego moja mama nie pożyczyła sąsiadce stu złotych. Po prostu DAŁA jej dwieście. Ciekawe tylko na co i na jak długo jej wystarczy?

PS Tak sobie jeszcze dumam, że jeśli ta pani pójdzie "wyciągać rękę" pod market, ludzie powiedzą o niej "zawodowa żebraczka", która śpi na pieniądzach.

prawo polskie

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 369 (457)

#70938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu "dupnęła" mi pralka. Odsłużyła swoje i miała prawo. Cześć jej pamięci, pretensji nie zgłaszam.

Przyszła zatem pora na "adopcję" nowej. Po salonach sprzedażowych łazić nie lubię, a i czasu mam niezbyt wiele, więc zdecydowałam się na sklep internetowy. Wybrałam EURO ze względu na przejrzyście opracowaną stronę, proste wyszukiwanie, szybki dostęp do wszelkich danych oraz spory wybór i przystępne ceny.

Ostatecznie zdecydowałam się na model Hotpoint Ariston WMG 722. Głównie ze względu na dużą ilość bardzo pochlebnych opinii szczęśliwych posiadaczy owego cuda. Idiotką nie jestem, z góry założyłam, że część tych zachwytów musi być spreparowana, no ale przecież nie wszystkie.

W tym miejscu uczciwie przyznaję, że cała procedura związana z zakupem sprzętu okazała się krótka i niekłopotliwa, konsultanci i doradcy uprzejmi, profesjonalni i pomocni, dostawa bez najmniejszych zgrzytów i terminowo, krótko mówiąc - poziom obsługi w wysokim standardzie.

O wyznaczonym czasie praleczka stanęła w wyznaczonym miejscu, cała piękna, lśniąca i gotowa do ciężkiej pracy. Ja też gotowa, by wypróbować jej wielki, obliczony na 7 kilo wsadu, bęben. Więc łapię za instrukcję, wszystko jeszcze raz czytam z uwagą, wybieram program, ładuję pranko, odpalam.

I tu pierwsze rozczarowanie. Praleczka coś mało wody pobiera. Właściwie ledwo zmoczyła pościel, wody w bębnie nie widać nawet kropli, choć bielizny jest w nim zdecydowanie mniej niż 7 kilo. No, ale pralka jest ekologiczna, energooszczędna, może i tak sobie poradzi. Czekam.

Nowy nabytek tyrał ciężko przez trzy i pół godziny. Pranie wkładałam brudne, po "cyklu prania" wyjęłam trochę mniej brudne, tyle że solidnie odwirowane. Porcję prania musiałam podzielić na dwie części i każdą z osobna uprać jeszcze raz. Z takim sobie skutkiem. Ekologię i energooszczędność szlag trafił.

Żeby nie przedłużać. W tej pralce NIE DA SIĘ uprać dużego koca, śpiwora lub długiej ciepłej kurtki, mimo obszernego bębna. Nadaje się ona do tak zwanego odświeżania lekko przybrudzonych rzeczy, czyli do częstego prania małych porcji. Więc gdzie jest ta oszczędność klasy A++?

Moje pytanie brzmi: Po cholerę wysilać się na produkcję sprzętu, który nie spełnia swojego zadania, który właściwie jest drogą zabawką imitującą funkcjonalność? Nie pojmuję.

Zareklamowałam towar jako niezgodny z opisem. Wątpię jednak, czy to cokolwiek da. Chyba że trafiłam na jakiś wadliwy egzemplarz ze źle ustawionym czujnikiem poboru wody. Ale też wątpię. Sądzę, że po prostu "ten typ tak ma".

A najciekawsze na koniec. Kilka dni po zakupie znalazłam w swojej poczcie maila od sprzedawcy z prośbą o umieszczenie na stronie sklepu opinii na temat nowego nabytku. Owszem, zaopiniowałam. Obiektywnie opisując jego wszystkie wady i zalety (bo zalety też ma, cicho pracuje, świetnie odwirowuje i jest stabilny). Po kliknięciu w "wyślij" - wyskoczył komunikat, że opinia ukaże się PO WERYFIKACJI jej treści. Dobrze, że lojalnie uprzedzili.

I chyba ją nadal weryfikują, bo nie ukazała się do dziś. Teraz rozumiem, czemu wszystkie opinie o tej pralce dostępne na stronie są takie entuzjastyczne. Innych nie zamieszczają.

EDIT:

02.02.2016

Dziś otrzymałam informację, że moja opinia o zakupionym sprzęcie ukazała się na stronie sklepu. Sprawdziłam - faktycznie jest, dokładnie słowo w słowo, tak jak napisałam. Głęboki ukłon w stronę sprzedawcy, zwracam honor.

I o ile samej pralki nie mogę polecić, o tyle sprzedawcę, z czystym sumieniem, polecam każdemu.

sklepy_internetowe

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 318 (354)

#67835

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia taka sobie, ale zamieszczam ją głównie w celu, że tak powiem, edukacyjnym.

Dni temu parę byłam zmuszona wezwać Straż Miejską. Chodziło o jednego pana (z wyglądu fana mózgotrzepów), który spacerował sobie beztrosko wokół osiedlowego pawilonu handlowego z wielkim, kudłatym owczarkiem niemieckim. Pies nie miał kagańca, ba, nie miał nawet obroży, za to jego pan miał już w organizmie kilka głębszych. Być może z tego właśnie powodu uznał, że smycz to zbędny balast, tym bardziej, że nie miałby jej do czego przypiąć.

Wykonałam telefon, pani dyżurnej podałam dokładny adres, pokrótce opisałam zdarzenie. Zostałam zapewniona, że zaraz ktoś podjedzie. No to czekam. Niefrasobliwemu właścicielowi psa nigdzie się nie śpieszyło, krążył sobie to tu, to tam - pies za nim, ja za psem.

Cierpliwość straciłam po dwudziestu minutach. Dzwonię ponownie. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak.

-Dzień dobry. Jakiś czas temu dzwoniłam w takiej to, a takiej sprawie...

-No tak, pamiętam, przyjmowałam to zgłoszenie.

-A pamięta pani, że to było ponad dwadzieścia minut temu? Naprawdę aż tyle czasu potrzebuje strażnik miejski, żeby wsadzić tyłek w samochód i podjechać kilkaset metrów? ILE można czekać?

-Ale przecież jak pani zgłaszała interwencję, to pani nic nie mówiła, że ZAMIERZA TAM CZEKAĆ! No to zaraz ktoś podjedzie...

-Aaa, teraz to się nie fatygujcie! Naprany obywatel z psinką właśnie się oddala, a ja nie zamierzam go śledzić i ustalać jego adresu. Żegnam!

Po czym rozłączyłam się. Wiem, że tego robić nie powinnam, wiem, że dyspozytor jakichkolwiek służb powinien rozłączyć się pierwszy. Ale... szlag mnie trafił. I nie, nikt do mnie nie oddzwonił.

Wygląda więc na to, że jeśli ktoś oczekuje interwencji Straży Miejskiej - MUSI NAJPIERW ZADEKLAROWAĆ CHĘĆ POZOSTANIA NA MIEJSCU ZDARZENIA. Inaczej nikt sobie zgłoszeniem "ktosia" głowy zawracać nie będzie.

Warto zapamiętać!

interwencje straży miejskiej

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (397)

#63266

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed dwóch miesięcy.

Mąż mojej koleżanki źle się poczuł. Gorączkował, wymiotował, bolała go głowa. W sobotę było już tak kiepsko, że Ewka wezwała karetkę. Stwierdzono zatrucie pokarmowe i zalecono wizytę w poradni. W niedzielę było jeszcze gorzej, więc tym razem Ewka wydzwoniła lekarza z "pomocy świątecznej". Stwierdził ostre zapalenie pęcherzyka żółciowego i wypisał skierowanie do szpitala.

Krzysiek wylądował na SOR w Szpitalu Bielańskim. Wykonano mu wstępne badania, które wykluczyły zapalenie pęcherzyka. Ale że wyglądał już bardzo źle - stosunkowo szybko przeniesiono go na oddział wewnętrzny i kontynuowano diagnostykę. Tam, w ciągu trzech dni, stwierdzono kolejno:

Diagnoza I - zapalenie układu moczowego;
Diagnoza II - zapalenie płuc;
Diagnoza III - zapalenie opon mózgowych.

W tej sytuacji zdecydowano się przewieźć Krzyśka do Szpitala Zakaźnego na Wolskiej. To była środa.

Ewka powiadomiła rodzinę. Przyjechał po nią jej brat z ojcem i wszyscy pognali na Wolską. Do Krzyśka chwilowo wejść nie mogli. Na tym oddziale chorych odwiedza się w ściśle określonym czasie, na wizyty wyznaczono jedną, konkretną godzinę w ciągu dnia. To nie była ta godzina.

Wobec tego Ewka odczekała ile trzeba, weszła na oddział, sprawdziła, w której sali mąż leży, zostawiła przy jego łóżku ojca i brata, a sama poleciała szukać ordynatora. Łaskawie ją przyjął. Dowiedziała się, że:

Diagnoza IV - to sepsa.

Stan pacjenta jest krytyczny. Wdrożono intensywną terapię antybiotykową. Trzeba czekać.

Ewka pobiegła z powrotem do męża, ze ściśniętym gardłem patrzyła jak kapią kroplówki, jak mąż ciężko oddycha, jak trudno mu cokolwiek powiedzieć i nie mogła sobie wyobrazić, że będzie musiała go tak samego zostawić. Więc, gdy mięła przepisowa godzina, poszła z ojcem jeszcze raz do ordynatora - poprosić o stałą przepustkę na oddział. Wiedziała, że w sytuacji zagrożenia życia pacjenta takie przepustki wydaje się bez problemu. Okazało się, że problem jest.

- A po co pani ta przepustka?

- Po prostu, chciałabym być przy mężu. Panie ordynatorze, ja muszę... no, mam pilne obowiązki. Byłoby mi wygodniej przychodzić w innych godzinach i na dłużej...

- Ale ja tu nie jestem DLA PANI WYGODY! Do widzenia pani.

Następnego dnia (czwartek) Ewka jechała do szpitala z duszą na ramieniu, ale zastała męża w znacznie lepszym stanie, więc wstąpiła w nią otucha i nadzieja. Od lekarza dowiedziała się, iż nastąpiła poprawa, więc powinna być dobrej myśli. Do domu dotarła nie tyle uspokojona, co z wiarą, że Krzysiek wróci do zdrowia. (Bo już się złości i marudzi.)

Będąc właśnie w tym stanie ducha spotkała mnie pod klatką. Dopiero wtedy dowiedziałam się o wszystkim, ale że Ewka nie robiła wrażenia załamanej, odebrałam jej relację w kategorii "zagrożenie minęło". A Ewka wieczorem złapała za telefon i obdzwoniła rodzinę i znajomych - przekazując dobre wieści.

W sobotę spotkałam ją w sklepie. Coś tam wkładała do koszyka, sprawdzała cenę, wyglądała całkiem zwyczajnie, więc byłam pewna, że z Krzyśkiem lepiej. Zapytałam o jego "zdrówko", a ona spojrzała na mnie i zupełnie spokojnie rzekła:

- Krzysztof NIE ŻYJE.

Krzysiek zmarł w czwartek, piętnaście minut po tym, jak opuściła oddział. Gdy rozmawiała ze mną pod klatką - już nie żył. O jego śmierci poinformowano ją NASTĘPNEGO DNIA (piątek) około godziny jedenastej.

Gdy pojechała z ojcem do szpitala załatwiać formalności, ojciec "odwiedził" pana ordynatora w jego gabinecie. Po krótkiej rozmowie zapytał.

- Czemu nikt nie poinformował córki o śmierci męża? Czemu zrobiono to dopiero PRAWIE DOBĘ później?

- No, jakoś tak wyszło... w sumie to nie ma większego znaczenia przecież...

- Aha. A niech mi pan powie, tak po ludzku, zwyczajnie... przecież pan wiedział, że zięć umiera... DLACZEGO nie dał pan córce tej stałej przepustki na oddział?

- BO NIE MUSIAŁEM - odparł z cynicznym uśmieszkiem pan ordynator.

Ojciec Ewki pożegnał pana ordynatora grubym słowem.

szpitale

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1057 (1201)

1