Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armand

Zamieszcza historie od: 8 października 2012 - 3:09
Ostatnio: 18 marca 2020 - 14:45
  • Historii na głównej: 6 z 6
  • Punktów za historie: 3060
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 765
 

#85247

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytałem sobie losowe historie, trafiłem na taką o piekielnym dziadku, według którego na drodze rower ma zawsze pierwszeństwo przed samochodem, a starszy człowiek to z racji wieku ma pierwszeństwo przed wszystkimi (https://piekielni.pl/79892). Przypomniało mi to zdarzenie z dzieciństwa.

Miałem wtedy może jedenaście lat, chodziłem na korepetycje z języka angielskiego. Ponieważ odległość do domu korepetytorki była spora, a godzina zajęć późna, zazwyczaj po lekcji odbierał mnie samochodem ojciec lub dziadek (dziadkowie mieszkali w tym samym mieście). Tym razem padło na dziadka, który od jakiegoś czasu zaczął się zauważalnie starzeć fizycznie i psychicznie, ale jeszcze z uprawnień do prowadzenia pojazdu nie zrezygnował. Dziadek podjechał po mnie razem z babcią. Wsiadłem do Poloneza, dziadek wjechał w podjazd pobliskiej posesji celem wykręcenia, po czym zaczął wyjeżdżać... prosto na jadący ulicą samochód! Tylko dobra reakcja drugiego kierowcy sprawiła, że obyło się bez stłuczki.

Dziadek, złoty człowiek, przejął się bardzo i krótko później zrezygnował całkiem z prowadzenia. Babcia, znacznie bardziej piekielna z charakteru, zupełnie nie rozumiała ani jego kajania, ani wściekłości mojego taty. Jej zdaniem to oczywiste, że to dziadek, wyjeżdżając tyłem z bramy na ulicę, miał pierwszeństwo.

Dlaczego?

Bo "przecież pierwszy wrzucił kierunkowskaz"...

ruch_drogowy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (130)

#44417

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Układy, układziki, kolesiostwo... wszędzie w naszym pięknym kraju mnóstwo tego tałatajstwa, ale nigdzie nie widać tego bardziej, niż w małych miasteczkach. Na przykład takim, w którym dane było skromnemu autorowi przyjść na świat. Opowieść, o ironio, zasłyszana od znajomego radnego.

W związku z jakimiś administracyjnymi farmazonami miasto miało do sprzedania nowy kawałek gruntu. Działki duże, dobrze ulokowane i w ogóle atrakcyjne niezmiernie. Oczywiście jesteśmy cywilizowanym krajem, więc działki muszą zostać sprzedane przez licytację. To oczywiście piękna teoria, bo skoro tylko określona grupa wie o działkach, to kto dopilnuje tego, czy zgodnie z procedurą wystawiono publiczne obwieszczenie o licytacji?

Plan niezawodny, działał ponoć już wiele razy, lecz tym razem administracja nacięła się na Ostatniego Sprawiedliwego. Człowiek ten dowiedział się skądś o nadchodzącej sprzedaży gruntu, więc codziennie rano drałował do urzędu, sprawdzał tablicę ogłoszeń, a następnie szedł do odpowiedniej osoby i uprzejmie prosił o podpis pod oświadczeniem, że dnia tego i tego urząd nie wydał żadnego obwieszczenia odnośnie do otwartej licytacji gruntów.

W końcu konspiratorzy struchleli przed siłą sprawiedliwości... na swój konspiracyjny sposób. Któregoś dnia z kolei Ostatni Sprawiedliwy usłyszał od wzmiankowanego urzędasa coś w stylu: "Panie, daj pan już spokój, licytacja będzie dnia tego a tego, tylko nie mów pan nikomu więcej." A Sprawiedliwemu wówczas sprawiedliwość się skończyła, bo procedury procedurami, ale działkę chciałoby się mieć.

Morał z tego taki, że żaden układ nie jest tak straszny, by się nie dało w niego "na chama" wkręcić.

Miasteczko

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 541 (583)

#43804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Łapownictwo w służbie zdrowia. Proceder absolutnie odrażający, niestety wciąż w pięknym kraju nad Wisłą występuje.

Nie ukrywam, moim rodzicom zdarzało się po fakcie przyjąć od pacjenta jakąś czekoladę czy nawet flaszkę - było to dawno temu, a może powinienem powiedzieć: kilka nagonek medialnych temu? Nigdy jednak nie domagali się tego i absolutnie nigdy nie brali pieniędzy, co niestety w małomiasteczkowym szpitalu czyniło ich jednym z chlubnych wyjątków.

Rzecz działa się w latach dziewięćdziesiątych, mój tata pracował na oddziale anestezjologii i intensywnej terapii. Do jego obowiązków należało zajmowanie się pacjentami oddziału oraz zabezpieczenie anestezjologiczne zabiegów chirurgicznych, co niestety wiązało się z regularnymi kontaktami z doktorem Mengele, ordynatorem chirurgii, partaczem i łapownikiem. Używany pseudonim swego czasu rzeczywiście funkcjonował za plecami ordynatora, nadali mu go młodsi lekarze z własnego oddziału - owszem, było tak źle.

Zdarzyło się, że tata miał znieczulać do zabiegu swojego kolegę z liceum. Jakaś drobna operacja, nic zagrażającego życiu. Tata poszedł zebrać wywiad, pogadał chwilę z kolegą, wszystko w najlepszym porządku. Następnego dnia zabieg, kolega dziwnie milczący, odpowiada zdawkowo tylko na pytania związane z operacją. Dziwne, ale nic to, robota czeka! Zabieg na szczęście był na tyle prosty, że nawet Mengele nie był w stanie nic schrzanić.

Dziwniejsze było to, że po zabiegu kolega wciąż nie odezwał się do taty choćby jednym słowem, a po wyjściu ze szpitala przestał mu mówić "cześć" na ulicy. Tata nie przeżywał tego jakoś szczególnie - z kolegą i tak nie utrzymywał regularnych kontaktów, jego zachowanie było trochę nieprzyjemne, ale trudno, skoro tak chce pogrywać, to jego sprawa.

O co chodziło tata dowiedział się dopiero kilka lat później, kiedy inny kolega wygarnął mu, co sądzi o braniu kasy od znajomych(?!). Tak jest, Mengele wziął od kolegi taty łapówkę. A następnie drugą, tłumacząc tym, że anestezjolog też się domaga.

Tata wyjaśnił sprawę, pogodził się z kolegą i powiedział doktorowi Mengele wiele "ciepłych" słów. Sprawa niestety nie trafiła do sądu (moja rodzina jest w tym względzie strasznie niezaradna, od wymiaru sprawiedliwości stroni niczym stara recydywa), na szczęście Mengele niedługo później zakończył karierę medyka, ścigany ilością pozwów, jakiej nie powstydziłby się najznakomitszy sarmacki warchoł.

Wciąż mi się w głowie nie mieści, jakie bydle może z człowieka wyjść w obliczu możliwości "zarobienia" paru stówek więcej.

służba_zdrowia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 559 (597)

#43676

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O plotkarstwie i nieczułości wobec cudzej krzywdy.

Pochodzę z lekarskiej rodziny mieszkającej w małym miasteczku w zachodniej Polsce. Mój dziadek był jednym z pierwszych lekarzy w mieście i wieloletnim ordynatorem oddziału chorób wewnętrznych. Z tego powodu moje nazwisko jest w mieście znane, zwłaszcza wśród osób starszych. Dziadek miał wielu przyjaciół, nie tylko wśród lekarzy, a że był namiętnym gawędziarzem, wielu ludzi w mieście wiedziało o nim nadspodziewanie wiele.

Prawie piętnaście lat temu, niedługo po przejściu na emeryturę, dziadek przeszedł bardzo ciężki zawał. Został przewieziony na klinikę kardiologii w mieście wojewódzkim, gdzie zadecydowano o operacji założenia tzw. "bajpasów". Jest to zabieg niezwykle niebezpieczny, gdyż na czas operacji serce zostaje odłączone od naczyń krwionośnych, a pacjent jest utrzymywany przy życiu przez sztuczne krążenie, co często powoduje straszliwe komplikacje. Cała rodzina była w straszliwych nerwach, zwłaszcza że ledwie kilka lat wcześniej mój drugi dziadek przy identycznym zabiegu odszedł od nas na stole operacyjnym. Lekarze stanęli na wysokości zadania i dziadek przetrwał operację, lecz niestety nie bez komplikacji - kilka dni po zabiegu przeszedł poważny udar. Następne kilka miesięcy spędził na intensywnej rehabilitacji na oddziale neurologicznym, także w mieście wojewódzkim.

Babcia wiele czasu spędzała wtedy przy dziadku, na szczęście dobrzy znajomi pozwolili jej pomieszkiwać u siebie, jednak gdy zajście zaczęło się przedłużać, wróciła do siebie - dziadka odwiedzaliśmy całą rodziną przynajmniej trzy razy w tygodniu, czasem nawet codziennie, jeżdżąc po 100km w każdą stronę. Któregoś dnia na zakupach spotkała Piekielną, starszą panią nieznaną nam z nazwiska, która bez ceregieli obwieściła:

P: - A ja i tak wiem, że doktor już nie żyje! Pochowaliście go w tajemnicy w grobie rodzinnym w Warszawie!

Zakrzyknęła to niemalże tryumfalnym tonem, po czym nie czekając na odpowiedź, odeszła zadowolona z siebie.

Dziękujemy pani Piekielnej za ten pokaz małomiasteczkowego współczucia wobec starszej kobiety, żyjącej w trwodze o życie ukochanego męża.

Na zakończenie dodam, że dziadek wrócił do domu prawie w pełni sił. Cieszyliśmy się jego obecnością aż do lata zeszłego roku, kiedy to odszedł od nas i został pochowany na cmentarzu miasta, któremu poświęcił całe swoje życie. Jestem skłonny się założyć, że Piekielna była na pogrzebie.

miasteczko

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 598 (700)

#43201

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przygód komunistycznego pogotowia ratunkowego część druga. Tym razem bohaterem jest kolega rodziców, w odróżnieniu od mamy "pogotowiarz" pełną gębą, do dziś pracuje w tej branży.

Pora popołudniowa, wezwanie do jednej z pobliskich wsi. Podanego powodu wezwania nie pomnę, jest on jednak dla historii nieistotny. Karetka dojeżdża na miejsce, znajomy bada pacjenta, po jakimś czasie zbierają się do odjazdu. Ze zdziwieniem odkrywają, że wokół karetki tłoczy się praktycznie cała wieś. Wpierw zdziwienie, później zaniepokojenie - może bić będą?

Krótka rozmowa z "reprezentantem" społeczności i już wiadomo o co chodzi - skoro doktór przyjechał, to wszyscy chcą się przebadać. Znajomy zastanawia się chwilę, ale w tych czasach "ukryta kamera" w TVP nie leciała, prowokacje dziennikarskie też nie były w modzie, toteż wszystko wskazywało na to, że oni jednak tak na poważnie.

Oczywiście odmówił - pogotowie nie jest od planowych badań, tylko od nagłych przypadków. Wyłożył swoje stanowisko spokojnie, uprzejmie i dobitnie. W odpowiedzi usłyszał, że jeśli tak stawia sprawę, to oni chętnie poczekają, aż karetka do bazy wróci, a następnie zadzwonią z następnym zgłoszeniem - i będą tak robić aż do us... khem, do skutku znaczy się. Przypominam, mówimy o schyłkowej, ale jednak komunie, psim obowiązkiem pogotowia było jeździć na wezwanie, a paragrafu żadnego za utrudnianie ratownikom życia nie było.

Przemyślawszy wszelkie za i przeciw, znajomy doktor poddał się i spędził w wiosce resztę dnia, badając łącznie kilkadziesiąt osób. Dobrze przynajmniej, że odróżniali lekarza od weterynarza i nie domagali się oględzin nierogacizny... Jak rozumiem, na szczęście nie wydarzyło się tego dnia w rejonie nic, co mogłoby naprawdę wymagać interwencji pogotowia, ale sama myśl napawa grozą - jedna z bodajże dwóch karetek w promieniu jakichś dwudziestu kilometrów uziemiona na cały dzień, bo ludziom nie chciało się poumawiać na badania okresowe.

służba_zdrowia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 575 (627)

#42931

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszystkie te opowieści o pogotowiu przypomniały mi historię mojej ś.p. mamy - raczej śmieszną, choć z nutką piekielności w tle.

Przełom lat 80/90, długo przed wszystkimi reformami, kasami chorych, narodowymi funduszami zadżumionych itp. Moja mama, świeżo upieczona lekarka, robi specjalizację z interny w szpitalu w niedużej miejscowości. Z powodów, których nie jestem w stanie poprawnie przytoczyć, musiała w ramach tejże specjalizacji wyrobić pewną ilość dyżurów w pogotowiu ratunkowym.

Na jednym z tych dyżurów wezwanie w środku nocy do pobliskiej wioski - zawał! Duży fiat kombi zapuszcza silnik i jedzie "na bąkach", mama z duszą na ramieniu - miała styczność z zawałowcami na oddziale, ale pierwszy raz tak poważna sprawa w pogotowiu, kiedy o życiu pacjenta mogą decydować sekundy, więc napięcie ogromne.

Podjeżdżają na miejsce. Chałupa jak chałupa, światła w oknach zapalone, jakiś starszy pan rąbie drewno w obejściu - dziwne o tej porze, ale okej, nie ma czasu się zastanawiać. Pędem do drzwi, otwiera starsza pani:

(M)ama: Dobry wieczór, gdzie pacjent?
(P)ani: Tam, drzewo rąbie!
M: ? (kompletnie zatkało)
P: A bo się akurat skończyło, a chciała wody nagotować żeby się Pani Doktór mogła herbaty napić.

Z mamy całe napięcie zeszło, nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać. Zbadała starszego pana, na szczęście zawału nie było - miał owszem problemy z sercem i obudził go w nocy ból w klatce piersiowej, ale sam z siebie przeszedł. Mama obadała go najlepiej jak umiała, sprawdziła leczenie i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku wróciła do bazy ze znacznie lepszym humorem.

Piekielne jest rzecz jasna to, że starsza pani wiedzieć tego nie mogła, a męża jeszcze bolało kiedy został wygoniony na zewnątrz z siekierą w dłoni. Z jednej strony bardzo miła taka dbałość o samopoczucie lekarza z perspektywy wszystkich opowieści o piekielnych pasażerach karetek i ich równie piekielnych rodzinach, ale jednak co za dużo, to niezdrowo.

służba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 509 (575)

1