Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Armand

Zamieszcza historie od: 8 października 2012 - 3:09
Ostatnio: 18 marca 2020 - 14:45
  • Historii na głównej: 6 z 6
  • Punktów za historie: 3060
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 765
 

#10026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałem w warsztacie, całkiem niezłym, kompetentna załoga, właściciel na poziomie – dawaliśmy radę.
Pewnego dnia pojawił się klient z terenowym autem, z silnikiem Diesla. Auto intensywnie dymiło na czarno przy przyspieszaniu.
Klient był z gatunku tych, którzy WIEDZĄ. Ekstremalny przypadek, z wydrukami z internetowych forów w ręku. Chciał, żeby mu wymienić końcówki wtryskiwaczy, które już miał ze sobą, był przekonany, że one są powodem awarii.
Na nasze nieśmiałe propozycje, że może jednak sprawdzimy co i jak wściekł się, zwyzywał od nieuków i kazał zawołać Szefa. Jemu poskarżył się, że robole i nieuki (jestem inżynierem) nie będą go pouczali i naciągali, on ma internet i WIE.
Szef przyjął zlecenie, ale kiedy klient się oddalił, kazał jednak sprawdzić auto. Jak łatwo się domyślić przyczyna była całkowicie inna, wtryski pracowały dobrze.
Szef kazał nic nie wymieniać – czekamy na klienta.

Klient przyszedł, pyta czy gotowe. Szef, że nie wymieniliśmy, bo w naszym warsztacie nie wymieniamy dobrych części na dobre – bo nie naciągamy klientów, a przyczyna awarii jest inna i nam w tej chwili już znana.
Klient stał się purpurowy, wrzasków i wyzwisk nie przytaczam, ale musiał poczuć się wyjątkowo dotknięty tym, że kwestionujemy JEGO-NIESKOŃCZONĄ-WIEDZĘ.

Na odchodnym niewzruszony Szef krzyknął, że znamy przyczynę awarii i jak klient ochłonie, to chętnie mu naprawimy.
Potem poswimmingował czas. Konkretnie jakiś tydzień.

Na plac zajeżdża znany nam już pojazd z czarnym dymkiem i piekielnym w środku.
Skruszonym. Idzie do Szefa i mówi, że jak jesteśmy tacy mądrzy, to mamy mu to naprawić.
Szef zażądał przeproszenia mechaników. Przeprosiny nastąpiły – klient musiał być już naprawdę zdesperowany.
Ok., otwieramy maskę, naszym oczom ukazuje się widok: wtryski z nowymi plombami (ktoś mu jednak założył te nowe końcówki – 200zł/szt), świeżutka, regenerowana pompa wtryskowa z plombami renomowanej firmy (1500zł plus montaż). A auto nadal dymi...
Wywiązał się dialog:
Szef do mechanika: – Andrzejku, napraw panu.
Andrzej wyjął z kieszeni kombinezonu mały śrubokręt, podszedł do auta.
A: Niech pan spojrzy... – Do klienta. - O tutaj jest przewód od intercoolera, ktoś nie dokręcił obejmy i jak turbina się załącza, to ciśnienie tędy uchodzi.
Andrzej dokręcił obejmę śrubokrętem – Gotowe.
Szef do Klienta: – Dziś był pan miły, więc naprawa gratis.
Mina tego człowieka – absolutnie bezcenna.

Pozdrawiam wszystkich czytelników internetowych mądrości. Przykręcilibyśmy mu to od razu, gdyby tylko pozwolił. Wolał jednak wydać ponad 2 tys. bo na forum pisało...

Wesoły Warsztat

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1188 (1268)

#10100

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ze sklepu z częściami samochodowymi. Obecnie, po latach wiem już, że takie coś to standard, wtedy mnie to jeszcze szokowało.
Przyszedł klient, chciał kupić klocki hamulcowe. Niby wszystko w porządku, ale klient chciał dwa. Klocki są pakowane w kompletach po cztery sztuki, wymienia się zawsze komplet, żeby hamulce równo działały. Klient jednak chce dwa. Na nic tłumaczenia. Gość ostro trwa przy swoim, zaczyna podnosić głos, ja coraz bardziej zdesperowany, szkolenia, jak bardzo trzeba być miłym dla klienta wciąż jeszcze w pamięci, a kompletu rozbić nie mogę.
Sytuację zauważył kolega, stary wyga, ruszył na ratunek. Zagadał do klienta konfidencjonalnym tonem:
- Szefie, ja panu sprzedam dwa.
- No nareszcie jakiś sensowny sprzedawca – Ucieszył się klient. – Ile płace?
- 68 zł. – Bez zmrużenia oka kolega (czyli tyle, co komplet 4 szt.)
Klient spojrzał na mnie z triumfem, zapłacił w kasie, otrzymał dwa wyjęte z pudełka klocki hamulcowe i poszedł sobie.
Kolega z miną Leona Zawodowca wrzucił pudełko z pozostałymi dwoma klockami do kosza na śmieci.
- Patrz i się ucz Młody, tak się robi jak klient chce tylko dwa.
Zapamiętałem lekcję i od czasu do czasu bardzo mi się to przydaje, nie tylko do klocków hamulcowych. W sumie jak ktoś chce pół rolki jednorazowych pokrowców na siedzenia, to czemu nie. Liczy się przecież zadowolenie klienta.

Wesoły Warsztat

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 765 (827)

#42649

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O Darwinie będzie to piosenka...
Czyli o ludziach pechowych do bólu będę pisał dzisiaj ciąg dalszy.
Życie bywa... gówniane. Niekiedy dosłownie.
Rodacy nasi mają tendencję do oszczędzania. Każdy grosz się liczy. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby akcję prowadzili poprzez ograniczenie ilości browarów wytrąbionych do każdego meczu. Ale to akurat nie wchodzi w grę.
Za to próby oszczędzania na fachowcach to punkt honoru! Bądź bohaterem we własnym domu! A nawet we własnym szambie...

Trzech panów, oczywiście po alkoholu, postanowiło oczyścić wzmiankowany wyżej zbiornik, bo groził złotym (no, może brunatnym) deszczem przy każdym spuszczeniu wody. Jako, że szambo było starego typu i cholernie wielkie, trzeba było odsunąć najpierw betonową pokrywę. Szparko wzięli się do pracy. Dwóch ciągnęło, trzeci pchał.
W pewnej chwili, ciągacze doznali przypływu mocy i pociągnęli jak rasowi strongmeni. Pokrywa z gwizdem poleciała w ich stronę, zaś jej pchacz z krótkim wrzaskiem zniknął w woniejącej czeluści.
A szambo wielkie...

Dalejże więc go ratować! Jeden pobiegł szukać czegoś, co można by wrzucić do bagna i wyciągnąć kolegę, drugi zaś, właściciel, niewiele myśląc, wskoczył do dołu, trzymając się rękoma krawędzi.
Krawędź zalana, toteż śliska. Zniknął więc pod taflą wydalin, śladem kolegi...
W tym czasie nadbiegł drugi ratownik, niosąc jakiś drąg. Położył się na brzegu i zaczął wymacywać w brei, szukając jakiegoś oporu. I znalazł!
Opór chwycił kija i dał się wywlec na brzeg.
Był to pierwotny szambonurek, pechowy pchacz pokrywy.
Zanim jednak dało się ustalić tożsamość, zanim przyjechała karetka, nikt nie pomyślał, co się stało z trzecim laureatem Darwina...
Po opróżnieniu szamba znaleziono go. Utonął w lazurowych wodach akwenu...
Ten, który przyniósł drąga, nawdychał się oparów amoniaku i innych metanów i wylądował na intensywnej terapii, którą opuścił wprost do Świętego Pietra...
Przeżył jedynie ten, którego pierwotnie ratowano.
Najpierw, na OIOMie, wydłubywano i wypłukiwano z niego tony stolca. Z włosów, wszelkich otworów ciała, czyli ust, nosa itp...
Zapach, jaki wydzielał, powalał człowieka przez mur.
Ale przeżył.
Przeżył zachłystowe zapalenie płuc i wszelkie możliwe powikłania.
Wyszedł do domu o własnych siłach.
Tylko, podobno, ma lęki ilekroć ktoś puści bąka...

Tak to działa dobór naturalny, mili moi...

służba_zdrowia

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1431 (1519)

#40901

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy na Oddziale Ratunkowym najazd studentów Ratownictwa.

Między innymi studenci uczą się cewnikować pęcherz moczowy. Dla niezaznajomionych z tematem - polega to na wprowadzeniu gumowej rurki do cewki moczowej.

Pewnej studentce trafił się piekielny pacjent - lekko podpity, niezbyt atrakcyjny pan koło 40-tki.

Tłumaczę studentce co ma zrobić, ona lekko blada, trzęsące się ręce. Za to pacjent coraz bardziej zadowolony... W pewnym momencie:

P: Oj tak, nie mogłem lepiej trafić, taka ładna laseczka mnie będzie za ptaszka trzymać... dalej maleńka, nic się nie bój, on lubi takie pieszczoty, tylko bądź delikatna, to razem dobrze skończymy.

Mi opadła szczęka, studentka czerwona jak burak, panika w oczach. Trzeba ratować sytuację. Ale ktoś mnie ubiegł :)

Pan Mariusz (180 wzrostu, 120 kg wagi, wiek pod 60-tkę): Uuu panie, jak pan lubisz takie pieszczoty, to super. Ja też lubię. No już, kochanieńki, nie chowaj się, ja ci dobrze zrobię. Dawać ten cewnik.

Co jak co, ale lekcję cewnikowania i studentka, i pacjent zapamiętają do końca życia :)

SOR

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1546 (1586)

#46647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielnym kliencie, piekielnym kucharzu i piekielnej pizzy.

Kilkanaście lat temu, na pewno coś około 15, funkcjonowały restauracje połączone bardzo znanej sieci pizzerii amerykańskiej, z jeszcze bardziej znaną siecią restauracji (z pikantnymi kurczakami w tajemniczej panierce). Zaplecza miały owe restauracje osobne, w jednej części produkowało się skrzydełka, udka i nóżki, a w drugiej pizzę. Tzw. wydawka i kasa była już wspólna.
I w każdej takiej hybrydzie (przynajmniej w Krakowie) była tzw. deliverka czyli dojazd z zamówieniem do klienta.

Dzień jak co dzień - klient zamawia pizzę telefonicznie, ale w głosie słychać charakterystyczny bełkot nawalonego, dodatkowo okraszony owy bełkot suto, jak kasza skwarkami łaciną chodnikową.

[K] Wy tam, uje złamasy!!! Ujową tą pizzę robicie, w ogóle bez smaku jezd!!! Macie mi zrobić super ekstra luks placka, bo ja wam pokażę!!! Pikantną! Żeby mi ryj odpadł od razu!!! No!!!

Jak pojawiał się równie uroczy klient, przyjmujący zamówienie włączał głośnomówiący, aby każdy z kierowców mógł zagrać w marynarza o to kto jedzie. :-)
Dodatkowe komentarze wpisywało się w komputer przy przyjmowaniu zamówienia, ale w tej sytuacji, nie było czasu pisać, przyjmujący pobiegł świńskim truchtem do kuchni.

[Z]: Chłopaki!!! Klient chce taką pizzę pikantną, żeby mu ryj odpadł!!! Co robimy?!!

Plackowy zamyślił się tylko przez ułamek sekundy (Pomysłowy Dobromir i kulka nad jego głową – zwizualizujcie sobie).

Plackowy: Idziemy na kurczaki!

[Z] nie dyskutował z fachowcem, udali się zatem na drugą stronę. Plackowy szepcze do ucha Kurczakowemu. Kurczakowy uśmiecha się jak sam demon z piekła i wyjmuje saszetkę z... marynatą do sławnych pikantnych skrzydełek.
Otwierało się ją w rękawicach gumowych i goglach, ponieważ taką moc piekielną w sobie ma w swej tajemniczej, czystej i skondensowanej postaci.
Chłopaki posypali obficie i ze szczerego serca pizzę i jazda.

Za jakiś czas telefon.

[K] Ludzie!!!! Nie wiem jak to zrobiliście, ale po jednym gryzie WYTRZEŹWIAŁEM! Jutro będę srał szkłem, ale co tam!!! Dzięki!!! Było pycha!!!

Obsługa zbaraniała. Chłopaki odeszli smutni, że im się dowcip nie udał.
Piekielną w finale została jedynie pizza.

gastronomia

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1992 (2066)
zarchiwizowany

#17806

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dotychczas wklejałem moje lub zasłyszane historię, dziś wklejam tekst z bloga prowadzonego przez Sędziego.

"Zamiast tego pozwolę sobie zwrócić się w tym miejscu do pewnego pana, który jakiś czas temu był uprzejmy wyrazić pisemnie oburzenie z tego powodu, że jego sprawa toczy się tak długo. Otóż Szanowny Panie...

... faktycznie, ma Pan rację, że wniosek o wszczęcie postępowania złożył Pan w styczniu, a teraz jest już wrzesień, i sprawa nawet się jeszcze nie zaczęła. Proszę jednakże przypomnieć sobie co tak naprawdę Pan wtedy złożył. Jeżeli Pan nie pamięta to Panu przypomnę – była to kartka papieru na której napisał pan, że brat zajął mieszkanie po ojcu, nie wpuszcza Pana, a Panu chyba się coś po ojcu też należy zgodnie z Konstytucją. I że Pan domaga się przeprowadzenia postępowania w tej sprawie. Wezwałem wtedy Pana, żeby Pan wyjaśnił mi, czego się domaga. Czy chce Pan abym orzekł, że Pan też dziedziczy spadek, czy chce Pan, żebym podzielił spadek pomiędzy Pana i brata, czy może życzy Pan sobie, abym nakazał bratu, żeby Pana wpuścił do mieszkania? Dostał Pan w tej sprawie pismo, jakiś miesiąc po wniesieniu sprawy, bo akuratnie nie było Panu po drodze na pocztę i odebrał je dopiero po drugim awizie. I tak minął nam pierwszy miesiąc.

Owszem wysłał Pan pismo w terminie, i faktycznie napisał w nim Pan, że chce działu spadku. Złożył Pan też odpis pisma dla brata. Ale proszę sobie przypomnieć jaką sygnaturę akt podał Pan na tym piśmie? No właśnie - żadnej Pan nie podał, tak więc Pana pismo trafiło najpierw do sekretariatu prezesa sądu, po czym przewędrowało kolejno przez wszystkie wydziały zanim znaleziono ten, do którego trafiła Pana sprawa. A w międzyczasie ja zdążyłem już wydać zarządzenie o zwrocie Pana wniosku z powodu nie uzupełnienia w terminie braków formalnych. Jak dostałem w końcu Pana pismo to niestety jedyne co mogłem zgodnie z prawem zrobić to czekać, aż Pan wniesie zażalenie, a wtedy uznać je za słuszne i uchylić swoje zarządzenie. I dokładnie to zrobiłem, gdy wniósł Pan zażalenie. A dokładnie skargę na mnie do Prezesa Sądu, którą z litości potraktowano jako zażalenie. Tę, w której nazwał mnie Pan „skorumpowanym draniem” pamięta Pan? Ale zostawmy to, bo właśnie minął nam drugi miesiąc postępowania.

Potem, gdy już wiedziałem o co Panu chodzi, wezwałem Pana zgodnie z procedurą, by uiścił Pan opłatę sądową należną od tego konkretnego wniosku, czyli 500 zł. No i znowu miał Pan nie po drodze na pocztę, więc nim pismo do Pana dotarło był już początek kwietnia. Pan w odpowiedzi na to wniósł pismo z prośbą, by Pana zwolnić od kosztów sądowych bo jest Pan biedny. Oczywiście miał Pan do tego pełne prawo. Wszak brak pieniędzy nie może pozbawiać prawa do sądu. Szkoda tylko, że nie napisał Pan tego od razu, bo wtedy nie musiałbym Pana znowu wzywać do złożenia oświadczenia o stanie rodzinnym, majątku i dochodach, bez którego nie można rozpoznać wniosku o zwolnienie od kosztów. Tę przesyłkę odebrał Pan dość szybko, i faktycznie w kilka dni złożył potrzebny dokument. Tyle tylko, że napisał Pan w nim, że ma 12.000 zł oszczędności, a to znaczy, że stać Pana na zapłacenie 500 zł opłaty od wniosku o dział spadku. Wydałem więc postanowienie, w którym odmówiłem Panu zwolnienia od opłaty, i wezwałem Pana ponownie do jej zapłacenia w terminie 7 dni. Nim poczta zdołała doręczyć Panu to postanowienie i oddać sądowi poświadczenie doręczenia był już maj.

Nie zgodził się Pan z moim orzeczeniem. Pana prawo. Wniósł Pan na nie zażalenie. Pana prawo. Szkoda tylko, że Pan go własnoręcznie nie podpisał. Może to pośpiech, może roztargnienie, zdarza się. Tyle tylko, że przez to trzeba było Pana wezwać do poprawienia tego błędu, a Pan znowu miał tak daleko na pocztę, że awizo czekało na Pana cały tydzień. Po jego otrzymaniu poprawił Pan jednak swój błąd - co trzeba przyznać – bardzo sprawnie. Chociaż mógłby Pan darować sobie robienie przy okazji tej awantury w sekretariacie, i rozpowiadanie wszystkim na korytarzu jak to sąd „mataczy” w sprawie i jakie to Pana brat ma „chody” w sądzie. No ale mniejsza o to. Zażalenie zostało przyjęte i wysłane do Sądu Okręgowego. Nim tam dotarło nadszedł Dzień Dziecka, a nim zostało rozpoznane (bo musiało czekać na swoją kolejkę) była już połowa lipca.

Sąd Okręgowy zgodził się ze mną, że jak ktoś ma 12.000 zł oszczędności to stać go na to, by zapłacić 500 zł za rozpoznanie jego sprawy przez sąd. Wydał więc odpowiednie postanowienie, którym oddalił Pana zażalenie. Odpis tego postanowienia wysłano do Pana pocztą, tyle że akurat był Pan gdzieś na wakacjach, tak więc kierowany do Pana list po trzech tygodniach wrócił do sądu jako nie odebrany. Gdy po tym wszystkim akta sprawy powróciły już z sądu okręgowego wezwałem Pana ponownie do wpłacenia 500 zł opłaty pod rygorem zwrotu wniosku i dokładnie 1 września pan to wezwanie z poczty odebrał. A parę dni później wpłacił pieniądze gdzie trzeba. Teraz sprawa może już ruszyć z miejsca. Jak tylko rozpoznany zostanie Pana wniosek o wyłączenie mnie od sądzenia tej sprawy (chodzi o to pismo, gdzie Pan tyle pisał o „złośliwym przewlekaniu” i „matactwie”) wyznaczony będzie termin pierwszej rozprawy. Będzie to gdzieś w styczniu przyszłego roku, albo i na wiosnę, zależy od tego, czy będzie Pan wnosił zażalenie, czy nie."

sądownictwo

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (286)

#10737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z całkiem niedawna.
Postanowiłem znaleźć jakiś sklep, aby zakupić coś niezdrowego do podjadania na wieczór. Teren nieznany (delegacja) to wszedłem do pierwszego, jaki się nawinął. Spożywczak okazał się takim tradycyjnym sklepem, w którym „towar podaje sprzedawca”. Przy ladzie stała kobieta, właśnie wybierająca jakieś produkty, a za nią pan w średnim wieku. Zapamiętałem go dokładnie bo ubrany był w wytarty garnitur, w ręku dzierżył starą aktówkę a do tego wszystkiego pod szyją widniała ogromna mucha w kropki. Pomimo tej ekstrawagancji wydawał się być sympatyczny.

Stanąłem w tej krótkiej kolejce. Kobieta przy ladzie poprosiła o coś, dostała ale zamiast zapakować zaczęła czytać to, co napisano na opakowaniu. Po lekturze, mruknęła „za tłuste”, oddała sprzedawczyni i poprosiła o coś innego. Następny produkt okazał się mieć za dużo konserwantów. Jeszcze następny białko sojowe, kolejny - za mało mięsa w mięsie.

Widać było, że pan przede mną zaczął się lekko niecierpliwić ale kulturalnie zagaił:
- A co pani tak wybiera? Może pomogę?
- Wie pan, odżywiam się zdrowo – sąsiadka mi poradziła, chce jeszcze trochę pożyć...
Niespodziewanie, pan okazał się żartownisiem:
- Kochana, w gazetach piszą, że ZUS za kilka lat padnie, emerytury nie będzie to zostanie pani chleb i woda. Pani używa póki może. Proponuję te parówki – pyszne!
W kobietę wstąpił diabeł, zaczęła krzyczeć:
- Co za cham, chce mnie otruć, sam sobie jedz te parówki, zdechniesz po nich! Może wtedy w Polsce będzie lepiej!
Pan Mucha stanowczo ale i z uśmiechem przerwał tymi słowami:
- Proszę pani, jeśli ja, jak to pani wdzięcznie ujęła, „zdechnę”, to zabraknie składek na pani emeryturę. Trzeba będzie skądś wziąć te pieniądze. Zwiększy się deficyt i lepiej to chyba jednak nie będzie. Jeśli jednak to pani raczyłaby zejść, wtedy moje składki zostaną – być może - wykorzystane z większym sensem. Tak, wtedy może być lepiej w kraju. Zatem proponuję jednak te parówki*.
Kobieta zapomniała języka. Przez jakiś czas jej twarz zabawiała się w kameleona, jednak ostatecznie dała za wygraną. Wykrztusiła tylko „sam sobie to jedz” i opuściła sklep, energicznie sprawdzając wytrzymałość futryny drzwi wejściowych.

Ekspedientka, dotychczas cicha, stwierdziła z lekkim wyrzutem:
- Wie pan, chyba trochę za ostro, mogło jej się z tych nerwów coś stać.
- No właśnie o tym, przecież mówiłem, prawda? Pani mi da te parówki.

Lokalny spożywczak

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (767)

#14105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiad przez drogę, wynajął sobie ekipę budowlaną w celu postawienia na posesji budynku gospodarczego i jeszcze paru drobiazgów. Ale historyjka wcale nie będzie o tej ekipie… :)

Kilka słów o sąsiedzie – dla ułatwienia niech to będzie Zenek. Otóż Zenek ma najbardziej okazały dom na osiedlu. Jednak nie jest to pałac w miniaturze tylko zwykły duży, ale wykończony z klasą budynek. A Zenek nie jest typem nuworysza - to miły starszy pan, który ceni sobie po prostu jakość. Dzięki temu jego dom budzi powszechne uznanie a on sam powszechną sympatię.

Jako się rzekło, Zenek wynajął ekipę, taką profesjonalną z majstrem i fachowymi pracownikami. A ponieważ jest ciekawy świata to często sam zakłada robocze ciuchy i wylewa beton razem z nimi żeby liznąć trochę nowej wiedzy o budowlance. Jak mam wolne to sam do nich chodzę i podpatruję, pomagając co nieco jednocześnie. Ot taka terapia zajęciowa.

Na naszym osiedlu jest sklep, taki zwykły osiedlowy ze wszystkim co potrzebne w domu. O 6 rano kłębi się tam tłumek mieszkańców, którzy mają ochotę na świeże pieczywo. Jak to na takich osiedlach bywa, większość ludzi się zna, więc nikt się nie bawi w konwenanse i nie przykłada wagi do stroju. Przychodzą tam osobniki rozczochrane, nieogolone, w gumiakach a czasami nawet w pidżamach. Lub też, jak ostatnio przypadek Zenka pokazywał – w stroju roboczym (tak, fachowcy zaczynają pracę tak rano) uwalanym wapnem.

No i ostatnio staliśmy sobie z Zenkiem (w strojach opisanych powyżej) czekając na dostawę bułek, kiedy pod sklep podjechało nowiutkie, (pseudo)terenowe BMW, a z niego wysiadła dystyngowana pani w średnim wieku, ubrana w markowe, lśniące nowością, sportowe ciuchy z górnej półki. Za nią wyskoczył szczekający breloczek w postaci miniatury Yorka. Jako, że pani była nieznana ogółowi kolejkowiczów, padło podejrzenie, że to właścicielka jednego z nowych domów na sąsiednim – budującym się jeszcze - osiedlu.

Przybyszka skierowała się od razu do Zenka. Bez żadnego przywitania, uprzejmie acz z wyższością poprosiła:
- Da mi pan telefon do właściciela waszej firmy.
Ja zdębiałem, bo Zenek to szacowny emeryt i nie słyszałem żeby gdzieś pracował, a jeżeli nawet to sam byłby właścicielem takowej firmy.
Zenek jednak, chyba nie otrząsnął się jeszcze ze snu, albo myślami był głęboko... przy szalunkach, bo odburknął tylko:
- Nie mam!
- Jak to pan nie ma?
- No po prostu nie mam, nie znam... Ale o co pani chodzi?
Ale ta już nie słyszała. Z fochem wsiadała właśnie do samochodu. Gdybyśmy mieli asfalt na drodze, to ruszając na pewno dobrze by go przeszlifowała, a tak tylko przemieściła w naszą stronę trochę żwiru i odjechała.

No nic, zdarzają się ludzie i parapety – o sytuacji zapomnieliśmy.
Wczesnym popołudniem wróciłem z biura, przebrałem się w robocze ciuchy i dawaj do Zenka, pobierać nauki od fachowców. Jakąś godzinę później podjechał do nas majster, spojrzeć na efekty budowy, który już od drzwi, roześmiany jak dziecko, wołał do sąsiada.
- Panie Zenku, był pan dziś rano w sklepie?
- Ano byłem.
- A tak myślałem, że ten „gruby stary dziad” to musiał być pan (majster jest dość... bezpośrednim człowiekiem). Bardzo mi przykro ale będę musiał pana zwolnić.
I w śmiech. Pracownicy też. Zenek – totalna konsternacja. Na szczęście majster szybko wyjaśnił (na tyle na ile pozwalały mu ataki śmiechu).
- A bo złapała mnie na drodze jakaś lalunia z piłką co to udawała psa i kazała mi wylać na zbity pysk tego niekompetentnego, nieuprzejmego, brudnego, łysego pracownika, co nie zna telefonu do własnego szefa. I że on burzy wizerunek naszej firmy, i stracimy przez jego nieprofesjonalne zachowanie wszystkich klientów. No jak pan mógł ją tak bezczelnie potraktować, gdzie my teraz znajdziemy robotę...? A właściwie to co pan jej powiedział, bo nie raczyła wyjaśnić?
- Właściwie to nie pamiętam...

No cóż, jak już mówiłem, są ludzie i... Pośmialiśmy się i wróciliśmy... a właściwie to chcieliśmy wrócić do pracy. BMW podjechało. To samo nowiutkie i (pseudo)terenowe. Wyskoczyła z niego ta sama dama, ubrana tym razem w stylu tenue de ville (wersja perfekcyjna), podeszła (z pewnymi kłopotami, bo rozmiękły żwir naszej drogi nie dogadywał się z obcasami jej pantofli) do majstra i bez niepotrzebnego wstępu tak do niego rzekła:
- Widzę, że ten wałkoń jeszcze tu pracuje. Mam nadzieję, że już niedługo. A teraz da mi pan numer do właściciela tego domu (i jakby do siebie) bardzo ciekawa bryła, ciekawe kto to projektował...
- Wie pani, to może ja poproszę właściciela, on tu jest.
- Tak, tak, niech pan go zawoła.
Tu majster machnął ręką w kierunku Zenka.
- A proszę, pan Zenon X, nasz inwestor i właściciel tej chałupy.

Tu apel do pań. Jeśli znajdziecie się na rozmiękłej gruntowej drodze w butach na obcasach, nie próbujcie biegać nawet jak goni was śmiech kilku facetów! Buty tego nie lubią. Poza tym kiepsko prowadzi się samochód w jednym ubłoconym bucie na lewej nodze a drugim w prawej ręce. Samochód z automatem też.

.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1014 (1094)

#42931

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszystkie te opowieści o pogotowiu przypomniały mi historię mojej ś.p. mamy - raczej śmieszną, choć z nutką piekielności w tle.

Przełom lat 80/90, długo przed wszystkimi reformami, kasami chorych, narodowymi funduszami zadżumionych itp. Moja mama, świeżo upieczona lekarka, robi specjalizację z interny w szpitalu w niedużej miejscowości. Z powodów, których nie jestem w stanie poprawnie przytoczyć, musiała w ramach tejże specjalizacji wyrobić pewną ilość dyżurów w pogotowiu ratunkowym.

Na jednym z tych dyżurów wezwanie w środku nocy do pobliskiej wioski - zawał! Duży fiat kombi zapuszcza silnik i jedzie "na bąkach", mama z duszą na ramieniu - miała styczność z zawałowcami na oddziale, ale pierwszy raz tak poważna sprawa w pogotowiu, kiedy o życiu pacjenta mogą decydować sekundy, więc napięcie ogromne.

Podjeżdżają na miejsce. Chałupa jak chałupa, światła w oknach zapalone, jakiś starszy pan rąbie drewno w obejściu - dziwne o tej porze, ale okej, nie ma czasu się zastanawiać. Pędem do drzwi, otwiera starsza pani:

(M)ama: Dobry wieczór, gdzie pacjent?
(P)ani: Tam, drzewo rąbie!
M: ? (kompletnie zatkało)
P: A bo się akurat skończyło, a chciała wody nagotować żeby się Pani Doktór mogła herbaty napić.

Z mamy całe napięcie zeszło, nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać. Zbadała starszego pana, na szczęście zawału nie było - miał owszem problemy z sercem i obudził go w nocy ból w klatce piersiowej, ale sam z siebie przeszedł. Mama obadała go najlepiej jak umiała, sprawdziła leczenie i upewniwszy się, że wszystko jest w porządku wróciła do bazy ze znacznie lepszym humorem.

Piekielne jest rzecz jasna to, że starsza pani wiedzieć tego nie mogła, a męża jeszcze bolało kiedy został wygoniony na zewnątrz z siekierą w dłoni. Z jednej strony bardzo miła taka dbałość o samopoczucie lekarza z perspektywy wszystkich opowieści o piekielnych pasażerach karetek i ich równie piekielnych rodzinach, ale jednak co za dużo, to niezdrowo.

służba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 509 (575)

#43210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to w Brazylii ładnych parę lat temu. Żaglowiec "szkoły pod żaglami" zawinął do portu - niezwykle malowniczego, egzotycznego i starego miasta. Pobyt miał trwać kilka dni. W planach było zwiedzanie i oficjalne imprezy, ale i czas wolny podczas, którego członkowie załogi mogli eksplorować miasto na własną rękę, zazwyczaj grupami. Ostrzeżono nas na co uważać, które regiony są niebezpieczne, jakie atrakcje warto zobaczyć na własną rękę, itd.

Większość młodzieży wyruszyła do portu spragniona świeżego jedzenia i ciekawych widoków, mając w planach zakupienie pamiątek, zrobienie zdjęć i nacieszenie się urokiem dalekiego kraju. Wśród tych ludzi trafiła się wyjątkowo wredna grupka młodzieńców specjalnej troski. Byli to ludzie z zamożnych domów, obwieszeni sprzętem - dobre aparaty, drogie zegarki, itp., dla których wydanie 100-200 dolarów na rozrywki w takim miejscu nie było żadnym problemem. Oczywiście, nie ich stan majątkowy był problemem tylko ich zachowanie. Wykazując całkowity brak instynktu samozachowawczego, zignorowali bowiem ostrzeżenia kapitana i ruszyli na podbój najbiedniejszej dzielnicy.

Na swoje szczęście, dotarli tylko na jej obrzeża, gdzie natknęli się na skromny targ. Po obejrzeniu towaru wystawionego na straganach, wybrali sobie pewną ilość rękodzieła artystycznego na pamiątkę, dołożyli owoców i zaczęli się targować. Dzieciak, który na rzeczonym stoisku sprzedawał, zgodził się na 10 dolarów (to nie pomyłka) za całość zakupów. Uradowani niską ceną, postanowili wykazać się wyjątkowym cwaniactwem i wręczyli chłopakowi 10 złotych polskich w postaci starej monety, jeszcze sprzed dewaluacji, którą jeden z nich nosił na szczęście. Brazylijczyk dał się przekonać, że to 10 dolców i radośni młodzieńcy wrócili na żaglowiec. Nie mieli nawet tyle przyzwoitości, żeby przemilczeć swój "skok na kasę", tylko dumni opowiadali pozostałym członkom załogi o swoim wyczynie. Przeliczyli się jednak, bo większości ludzi nie poraził ich geniusz, a raczej oburzyło okradanie biedoty. Niestety, z braku dowodów (przechwałki można zawsze odwołać) ze sprawą nikt nic nie zrobił - poza zastosowaniem ostracyzmu społecznego oczywiście.

Następnego dnia, dzielna grupa pod wezwaniem, ruszyła znowu na podbój targu na pograniczu faveli (slums'ów). Traf chciał, że znowu spotkali tego samego chłopaczka. Zadowoleni zaczęli dobierać towary, na co młodzik zaproponował, że im sprzeda okazyjnie coś fajniejszego tylko muszą z nim podejść do niego do domu. Po krótkiej naradzie, cwaniaki postanowiły skorzystać z oferty. Weszli w ciasny labirynt uliczek i po chwili stali otoczeni przez kilkunastu zdecydowanie starszych Brazylijczyków, uzbrojonych w przyrządy służące do wycinki krzewów w dżungli, powszechnie zwane maczetami.

Finał historii jest taki, że pozbyli się wszystkiego - zegarków, aparatów wartych po 2000-3000 złotych, pieniędzy, a na pokład wrócili w tempie ekspresowym. Do tej pory zastanawiam się, czy nie powinni pójść na pielgrzymkę dziękczynną, za to, że ich tam nie porąbali na kawałki.

W razie wątpliwości - byłem członkiem tej załogi, historia rozegrała się w Salvador de Bahia ponad 10 lat temu.

zagranica

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1098 (1138)