Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ascara

Zamieszcza historie od: 23 marca 2011 - 22:55
Ostatnio: 7 maja 2020 - 18:53
  • Historii na głównej: 9 z 25
  • Punktów za historie: 3563
  • Komentarzy: 250
  • Punktów za komentarze: 250
 

#84849

przez ~kuzyn ·
| Do ulubionych
Czytam Piekielnych od dawna, nigdy nie czułem potrzeby założenia tu konta. I teraz też nie założę. No, może gdyby moherowa babcia zwyzywała mnie w autobusie albo wredny kierowca wyprowadził mnie z równowagi... Ale tu piekielnym jestem chyba ja, nie wiem, wczoraj to sobie uświadomiłem i jeszcze tego nie ogarniam.

Potrzebne będzie wprowadzenie - wybaczcie, pewnie będzie długo, chociaż postaram się poskracać, co się da.

Moja matka miała trójkę rodzeństwa - dwie siostry, jednego brata. Mama była najstarsza, ale to ciocia Zosia (urodzona 4 lata po niej) była ta "najbardziej udana". Najładniejsza, najmądrzejsza, najzdolniejsza, studia skończyła i za mąż dobrze wyszła - mąż przystojny, inteligentny, wykształcony, z dobrym zawodem. Córkę też mieli idealną.

Isabella, w skrócie Bella, była dzieckiem o dziwo wcale nie rozpieszczonym, wychowywanym w miarę normalnie, tylko z tzw. "charakterkiem". Ja, starszy od niej o ładnych kilka lat, niejednokrotnie obawiałem się jej ciętej riposty i nie chciałem wchodzić z nią w żadne utarczki. Pochylenie głowy, półuśmieszek i "strzała" taka, że w pięty poszło - ot, cała Bella. Wredny uśmieszek po ojcu, cięty języczek po matce, ale Bella i tak była kochana i uwielbiana przez całą rodzinę, taka piękna, taka zdolna, no, po prostu Bella.

Idealne rodziny nie istnieją. Przekonała się o tym Bella w wieku ...nastu lat, kiedy jej rodzice z wielkim hukiem się rozwodzili. Przyjechała do nas na wakacje - cicha, załamana, przygaszona dziewczynka, wysłuchująca od całej naszej rodziny, jaki to jej ojciec zły, wstrętny i najgorszy na świecie. Od razu mówię, że nie wiem, jak to było z tym rozwodem. Dorosły już wtedy byłem, ale milion własnych spraw na głowie i guano mnie obchodziło, kto miał rację i czyja wina. Tylko Bella nie była sobą, zamiast odgryzać się, patrzyła tak w przestrzeń i wzruszała ramionami na informacje, że jej ojciec jest najgorszym draniem, bo rozwodzi się z ciocią Zosią. Kochała matkę, na pewno, ale w ojca była zapatrzona jak w obrazek.

Dwa lata później. Ciocia Zosia dzwoni z płaczem do mojej mamy, że coraz większe problemy z Bellą. Nie słucha jej w ogóle, wagaruje, ciocia podejrzewa, że bierze narkotyki.

Brała. Uzależnienie, odwyki, z których Bella uciekała, cudem udało jej się skończyć liceum i zdać maturę. Wyprowadziła się z domu, a tymczasem ciocia Zosia bardzo podupadła na zdrowiu. Nie miała oparcia w Belli, która wpadała do domu na chwilę (klucze miała cały czas, nigdy ciocia Zosia nie wpadła na pomysł, żeby jej je zabrać), brała jakieś swoje rzeczy i wychodziła. Raz przyjechała do nas, przeraziłem się. Wychudzona, brzydka dziewczyna o nieprzytomnym spojrzeniu, nie, to nie była Bella!

Potem przyjechała do nas ciocia Zosia. Do nas, czyli do mojej matki, która po śmierci babci przejęła funkcję "głowy rodziny". Przywiozła klaser z numizmatami i sporą skrzyneczkę złotej biżuterii. "To dla Belli, ale teraz ona to zmarnuje, nie pozwól jej na to! Ona zmądrzeje, wyjdzie z tego, ja w to wierzę!".

No cóż, tylko ciocia Zosia w to wierzyła. Umarła (wrzody żołądka) i nikt już nie wierzył w Bellę. No, może jeszcze ciocia Stasia... Taka piąta woda po kisielu, nie wiadomo jak i kiedy nawiązała kontakt z Bellą. I od czasu do czasu rzucała nam informacje, co tam u niej. Tylko nikt nie chciał słuchać, że Bella potrzebuje pomocy. Nie, nie materialnej. Nigdy nie prosiła o pieniądze. Był czas, że prosiła o kontakt. Pamiętam długi list, który napisała do mojej mamy - nie wiem, co w nim było, podarła go. Ze słowami "a zdechłaby raz, a dobrze!".

Nie zdechła. Wyszła z nałogu, szukała swego miejsca w życiu, urodziła córkę. Znowu obraza majestatu, nieślubne dziecko w naszej rodzinie? Tu już niespecjalnie zgadzałem się z moją matką, ale sami wiecie... To matka. I głowa rodziny. I wszyscy jej słuchają. No, ciocia Stasia nie, ale ona jakaś dziwna... (tak, tylko od niej mieliśmy informacje o Belli).

Dobra, gdzie piekielność? Ano wczoraj... Poszedłem na cmentarz (po śmierci mojej matki, ja przejąłem obowiązek dbania o wszystkie rodzinne groby) i dochodząc do grobu cioci Zosi, dostrzegłem przy nim kobietę z dziewczynką. Głupi nie jestem, to Bella. Zwolniłem, a potem przystanąłem, bo nie wiedziałem, jak się zachować. Wiecie co, spodziewałem się zniszczonej życiem (i nałogiem) kobiety. Nie, przede mną stała "dawna" Bella. Ładna, elegancka kobieta ze śliczną dziewczynką u boku. Pierwsza zauważyła mnie dziewczynka:

- Mamo, tam ktoś stoi.

- Tak, kochanie, widzę.

- Znasz tego pana?

- Tak.

- A kto to jest? Rodzina? Od babci Zosi?

Pochylenie głowy, półuśmieszek... I odpowiedź do dziecka:

- Nie, kochanie. Rodzina to ktoś, kto zawsze ci pomoże. Kto nigdy cię nie zawiedzie. Kto nigdy się ciebie nie wyprze. Ten pan nie jest rodziną.

Ku*wa, Bella! Zabolało! Jak zwykle...

Siedzę teraz w domu. Mam przed sobą szkatułkę z nędznymi resztkami biżuterii (klaser z numizmatami nie mam pojęcia, gdzie jest) i wiem, że jestem... a wpiszcie sobie, co chcecie.

Sam osobiście dałem kilka sztuk biżuterii mojej córce i na pewno jej tego nie zabiorę. Wcześniej większość porozdawała moja matka. Jestem złodziejem? Może. A może jednak Belli nic się nie należy? Zresztą nigdy nie prosiła o pieniądze, tylko o uwagę, o pomoc, o wsparcie...

Piszcie, co chcecie w komentarzach. Na nic nie odpowiem, ale wszystko przeczytam. Aha, czasem też zdarza mi się myśleć...

rodzina

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (175)

#84629

przez ~Paula93 ·
| Do ulubionych
Miałam jakiś czas temu stłuczkę nie z mojej winy. Oświadczenie zostało spisane, moje auto zostało naprawione z ubezpieczenia sprawcy.

Jest tylko jeden szkopuł: w polskich przepisach jest jakaś furtka, która pozwala ubezpieczycielom na wypłatę kwoty netto. Od naprawy musiałam zapłacić podatek VAT w wysokości 2840 zł netto. To samo w kwestii auta zastępczego - ubezpieczyciel płaci kwotę netto, ja płacę podatek.

Dlaczego, skoro nie jest to moja wina? Jestem tak oburzona, że mam ochotę zwrócić się do sprawcy, żeby mi te pieniądze oddał. Przy okazji także stracony czas.

PS: Jeśli to ma znaczenie, auto jest w leasingu na firmę. Leasing jest właścicielem auta, ale w podpisanej z nim umowie jest stosowne zabezpieczenie, dzięki któremu dodatkowe koszty pokrywa użytkownik samochodu.

PS2: Tak, firma może to sobie wrzucić w koszty, ale nie może mieć przecież nieskończenie wiele tych kosztów. Poza tym z jakiegoś nieznanego mi powodu istnieje możliwość odliczenia jedynie 50% VAT-u.

pezetu

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 86 (116)

#83005

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia https://piekielni.pl/82879 zmobilizowała mnie do założenia konta, aby również wyrazić swoje zdanie na temat piekielności na polskich drogach. Będzie długo i nudno. :)

Jestem od kilku ładnych lat kierowcą ciężarówki, zwanej przez niemających nic wspólnego z branżą transportową laików tirem.

Nie ma dnia, abym nie doświadczył piekielności ze strony (głównie) kierowców osobówek. Piekielności takie mają miejsce w Polsce, w Niemczech czy krajach Beneluxu ludzie potrafią zachować się na drodze i zdarzają się one sporadycznie. Oczywiście nie w naszej kochanej Polsce. Niestety panuje u nas do tej pory przekonanie, że skoro jadę autem, to jestem panem i władcą szosy. Niech wszyscy mi ustępują, bo jestem najważniejszy. I dotyczy to zarówno kierowców osobówek, jak i ciężarówek, którzy nigdy nie wystawili nosa za granicę Polski.

1. Jazda lewym pasem.

Z lewym pasem jest jak z toaletą... Wychodzisz, robisz, co musisz i wracasz. W Polsce natomiast panuje przeświadczenie, że jest to "pas do szybkiej jazdy". Nie ma kwadransa, żebym nie widział kierowców, którzy notorycznie poruszają się lewym pasem, bo przecież prawy jest dla ciężarówek.

Piekielność polega na tym, że w momencie, kiedy na pasie awaryjnym stoi zepsute auto, kiedy ta zła i niedobra ciężarówka wrzuci lewy kierunek, żeby zachować bezpieczny odstęp od zepsutego auta, większość osobówek nawet nie reaguje. Bo ja jestem na "swoim" pasie i nikogo przed siebie nie wpuszczę. Nawet nie macie pojęcia, ile rodzi to niebezpiecznych sytuacji.

2. Włączanie się do ruchu.

Rzecz niepojęta w Niemczech. Tam pojazd, który wjeżdża na autostradę momentalnie się rozpędza i ocenia, czy wjedzie przed ciężarówkę, czy nie ma miejsca i lekko zwolni, aby wjechać za nią. Natomiast u nas...

Widząc auta, które chcą się włączyć albo lekko zwalniam, albo uciekam na lewy pas, jeżeli jest wolny lub ktoś zareaguje na mój kierunkowskaz, aby wszystko płynnie poszło. Nie ma dnia, aby kierowcy osobówek nie hamowali do zera na końcu pasa rozpędowego, pomimo iż wystarczyłoby trochę przydusić pedał gazu, żeby płynnie włączyć się do ruchu. Nie będę generalizował, natomiast piekielnością jest tu "polska kultura jazdy" i brak obycia.

Gdyby ci z lewego pasa zareagowali na kierunkowskaz i pozwolili mi wjechać na chwilę na lewy pas, wszyscy pojechaliby względnie płynnie, wystarczyłoby delikatnie zdjąć nogę z gazu, lekkie zwolnienie nie boli, a wszyscy bezpiecznie jadą dalej.

3. Wyprzedzanie.

Temat bardzo kontrowersyjny.

Znowu podeprę się krajami nieco bardziej cywilizowanymi. Zakazy wyprzedzania dla samochodów ciężarowych są oczywiście potrzebne, ale w miejscach uwarunkowanych np. ukształtowaniem drogi bądź dużym natężeniem ruchu.

W Polsce stawia się zakazy z samego założenia, że ciężarówki są złe, niedobre i najlepiej gdyby wszystkie zniknęły z dróg. W Niemczech stawia się zakazy godzinowe, przykład A4 Drezno - Zgorzelec - zakaz wyprzedzania w dni robocze w godzinach 14-18.

Wszyscy się stosują, jazda idzie płynnie, nikt na nikogo nie trąbi, a kiedy zakaz się kończy i tych osobówek jedzie już trochę mniej, nikt nie pomyśli, żeby obtrąbić ciężarówkę. Ta minuta czy półtorej stracona nikomu z osobówki krzywdy nie zrobi. U nas natomiast stawia się zakazy, bo ciężarówka to zło.

Miesięcznie pokonuję około 12000 km i uwierzcie, że sporadycznie widzę kretynów z ciężarówek (tacy też się zdarzają), którzy wyprzedzają, chociaż nie mają mocy pod górę albo jadą rzeczywiście minimalnie szybciej. Rzeczywistość wygląda inaczej, zazwyczaj to wyprzedzanie nie trwa dłużej niż 40-50 sek. i co najwyżej może sprawić, że będziecie w domu 15 minut później. Czy stanie się Wam krzywda? Czy serio to 15 minut później w domu będzie życiową tragedią?

Natomiast w przypadku ciężarówek to 15 minut zaoszczędzone w ciągu dnia na wyprzedzaniu wolniejszych aut może skutkować tym, że nie wrócę do domu na weekend i będę musiał stać w pełnym słońcu na parkingu (nawet psy mają lepiej).

Jeżeli ktoś wrzuci kierunkowskaz, czy to osobówka, czy ciężarówka, bądźmy ludźmi, zwolnijmy trochę, droga to nie jest tor wyścigowy, najważniejsze to bezpiecznie i spokojnie dojechać do celu.

3. Korki i zwężki.

Piekielność polega na tym, że niestety większość osób nie potrafi się zachować. Nawet Czesi się już nauczyli, jak jeździć prawidłowo "na suwak", a u nas nadal głęboka komuna w tym temacie.

Jak być powinno: pas się kończy, osobówka dojeżdża do samej zwężki i wjeżdża na samym końcu, stosując zasadę jedno auto z prawego pasa, jedno z lewego.

A u nas... Lewy gna do oporu i większość aut pcha się na siłę, jest trochę miejsca to przed tę rozpędzającą się ciężarówkę nie wjedzie jedno, tylko 3 auta, przed te 3 auta ktoś znowu dalej się będzie wciskał, więc w konsekwencji prawy pas stoi, lewy jedzie. Stąd właśnie biorą się tzw. "szeryfowie lewego pasa".

Wystarczyłoby jechać spokojnie 1x1 na samym końcu i jakoś by wszystko powoli szło. No ale nie u nas, u nas każdy przecież jest królem drogi i patrzy, jak by tu objechać choćby dwa auta i pokazać żonie, jakim to on jest zaradnym cwaniakiem.

4. Brak kultury.

Niestety codzienność. Miganie światłami, trąbienie, kombinowanie, agresywne manewry. Ludzie... Naprawdę nie jesteście najważniejsi na drodze. Odpuśćcie trochę, droga to nie jest tor wyścigowy. Najważniejsze jest bezpiecznie dojechanie do celu.

5. Hejt.

Piekielność polega na tym, że bardzo często swoje własne niedociągnięcia kierowcy osobówek przerzucają na te złe i najgorsze ciężarówki. Myślicie, że jest przyjemnym czytanie o tym, że przecież kierowcy z dużych to chamy, prostaki i brudasy bez szkoły? Wszyscy jesteśmy na drodze równi i zastanówcie się czasami, co piszecie, bo dzięki tym "chamom" macie zaopatrzone sklepy, a Wasze zamówione na allegro paczki przyjeżdzają względnie szybko.

Z każdej strony kierowca ciężarówki jest skubany... Przekroczysz czas pracy bądź jazdy o 10 minut - mandacik 500 zł, spóźnisz się na rozładunek/załadunek 15 minut - czekasz do kolejnego dnia + obciążenie na firmę 50 EUR, które oczywiście jest przerzucone na kierowcę.

Chcesz podgonić i wyprzedzasz (nie piszę oczywiście o wyprzedzaniu na zakazie), to ryzykujesz obtrąbienie, mruganie światłami i mandacik, jeżeli pan policjant stwierdzi, że "na jego oko" wyprzedzałeś zbyt długo i blokujesz pas.

Reasumując...

Ruszając kolejny raz w drogę spróbuj być uprzejmy, skończ z piekielnościami dla dużych i małych aut, reaguj na kierunkowskazy. Świata się nie zmieni, ale siebie można.

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 39 (161)

#82887

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny będę ja. :)

Jestem studentem i przez prawie rok pracowałem w call center, które miało umowę z dostawcą telewizji i internetu, nazwijmy go "V". :)

Początki były ciężkie, jednak z czasem stalem się mistrzem sprzedaży. Znałem doskonale triki marketingowe, sam tworzyłem i zbijałem obiekcje, tworzyłem lipne gratisy (przyspieszenie neta 10 zł plus paczka sportowych lub filmowych kanałów za 5; sztuczka polegała na tym, że mówiłem, iż koszt to 15 zł i daję im w prezencie, jak długo będą z nami, w tej cenie albo 5 kanałów filmowych, albo 14 sportowych - janusze brały, bo za free). Naprawdę byłem świetny, zawsze balansowałem na krawędzi prawdy, jednak gdzie tu piekielność?

A więc ta firma to jedno wielkie bagno. Masz problem z netem? Płacisz za 50 mb, a masz maks 10? Ohhh, to niedobrze, ale wie pan co? Mieliśmy modernizację i mogę pana podłączyć na łącza światłowodowe (w końcu gdzieś tam były, może nie do jego bloku, ale były). Łącza obsługują prędkość od 100 do 150, które pan woli? Prawda jest taka, że w większości przypadków działało tak samo, jak przedtem. Różnica była tylko w ich rachunku.

A jak już doszliśmy do rachunków. Protip. Nigdy nie bierzcie dodatkowych opcji za dodatkową cenę, gdy ktoś do was dzwoni z megapromocją. Dlaczego? Bo automatycznie w większości przypadków przedłuża wam to umowę na 24 mc. W dzisiejszych czasach telewizja, internet, telefon - to wszystko z roku na rok tanieje. Praktycznie nigdy nie opłaca się przedłużać umowy. Lepiej napisać na chacie online, co was interesuje i jaką cenę mogą zaproponować (nie przyznając się, że już macie umowę). Prawie na pewno będzie lepsza. Widziałem tysiące umów klientów. Nowi płacili za neta 150 plus dość dobry pakiet telewizyjny około 70 zł. Natomiast starzy mieli neta 30/50, rekordziści (których było pełno) po 2/3 mb plus taką samą telewizję za 150. I jeszcze dopłacali, by przyspieszyć neta wraz z umową na 24 mc. Konsultant nigdy nie będzie chciał zaproponować wam zejścia z ceny, bo nie ma za to prowizji.

Widziałem to wszystko, a jednak dalej, łasy na hajsy, to robiłem. By nie było, wszystko było z polecenia szefostwa - oni dokładnie wiedzieli, co mówię i jak sprzedaję. Byli ze mnie dumni.

Szczyt skur…a? Kampania wymiany dekoderów SD na HD. V rezygnowała z kanałów SD, więc BEZPŁATNIE wymieniała dekodery. Jednak też zrobiła przy tym promkę, polegającą na tym, że kanały sportowe za 7,90, w promocyjnej cenie. Mieliśmy polecenie przedstawiać to tak: wymiana obowiązkowa, 7,90 więcej, bo kanały im znikną, ale zyskują dużo nowych w HD i dają im kanały sportowe. A zgadnijcie, kto miał dekodery SD? Tak! To była kampania 1929-1939 (w większości).

Praca to praca. Bez wyników wysyłano by mnie do domu. Byłem w ciężkiej sytuacji, jak to student, więc na premii wyjątkowo ładnie się wtedy obłowiłem. Mogłem bardziej, jednak gdy staruszka mi płakała, że nie ma za co chleba kupić, na leki nie starcza, mąż umarł, robiłem za free. Wtedy płakała z wdzięczności, a ja czułem się jak ostatni kutas. Oczywiście darmowa wymiana nie była mile widziana.

Chwilę po tej akcji odszedłem, bo miałem dość.

Pamiętajcie, nigdy nie przedłużajcie umowy. ;)

Ogarnijcie umowy dziadków, bo mogą przepłacać i najlepiej zmieńcie dane kontaktowe na swoje (tylko telefon).

No i sprawdzajcie konkurencję! Napiszcie na czacie online do dostępnych dostawców. Najlepszą ofertę przesyłajcie dalej i niech licytują się o was!

No i ostatnia rzecz. Podpisanie umowy przez telefon to nic złego, jednak zawsze rozmowę nagrywajcie (oczywiście musicie poinformować, bo bez tego nagranie jest nielegalne).

Jeśli będziecie chcieli więcej piekielności z call center na linii klient-ja lub, co lepsze, pracodawca to piszcie.

P.S. Jeśli macie jakieś pytania odnośnie waszych umów czy coś, to piszcie pw. Może coś doradzę.

call_center

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (107)

#68003

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w pewnej kancelarii prawnej na północy Anglii jako polskojęzyczny asystent prawnika. Większość naszych klientów to Polacy. Z racji tego często i gęsto dochodzi do piekielnych sytuacji. Jedna sprzed kilku tygodni wyjątkowo utknęła mi w pamięci i koniec końców nie wiem, kto był bardziej piekielny – ja czy klient.

Zadzwonił telefon, który odebrała [K]oleżanka, rodowita mieszkanka Anglii i pomiędzy nią a [KL]ientem nawiązał się krótki dialog:

[K]: (po angielsku) Witamy w Kancelarii Piekelnej, z tej strony taka i taka, w czym mogę pomoc?

[KL]: (po polsku tonem dosyć głośnym) PO POLSKU KU**A!

Patrzę na koleżankę, bo klienta usłyszałem momentalnie i pokazuje jej, żeby przetransferowała telefon do mnie. I zaczyna się ostra jazda bez trzymanki:

[J]: Dzień dobry, kancelaria, z tej strony PolishScouser, w czym mogę pomoc? (tonem stanowczym, ale miłym wg ram obsługi klienta).

[KL]: JAK WY MI KU**A MOŻECIE KU**A WYSYŁAĆ PIE****ONY RAPORT MEDYCZNY PO ANGIELSKU?! PRZECIEŻ JA, KU**A, NIE ROZUMIEM!

W tym momencie obudził się we mnie diabeł z wizją mordu ignoranta, ale dalej stanowczo i najspokojniej jak tylko się da, przepraszając ironicznie klienta, że jesteśmy angielską firmą mieszczącą się w Anglii, że nasi lekarze biegli też są Anglikami i posługują się językiem angielskim i takim języku piszą raporty medyczne, które później, w wypadku rozprawy, są studiowane przez sędziów angielskich. A klient dalej swoje, że on przecież nie po to zakładał sprawę w kancelarii POLSKIEJ, żeby mu kufa taka i owaka, wysyłali po angielsku. I dialog leci dalej:

[KL]: Wy mi to, ku**a, macie przetłumaczyć. Ja chce moje odszkodowanie! Na wczoraj!

[J]: Oczywiście, proszę pana. Jeśli chce pan odszkodowanie na wczoraj, to proszę zgłosić to w zeszłym tygodniu.

Gościa zamurowało i usłyszałem tylko huk rzucanej słuchawki i charakterystyczny dźwięk rozłączonego połączenia.

Gwóźdź programu: sprawdziłem profil typa i okazało się, że w UK siedzi od 2003 roku, powołując się na zapisy w historii medycznej. Naprawdę do tego czasu nie można nauczyć się języka w stopniu choć komunikatywnym? Ręce i wszystko inne opadają...

kancelaria w UK

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 326 (378)

#78788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dojrzałam do wrzucenia bomby w pole dmuchawców tudzież walnięcia piorunem w szczypiorek. :)

Zatem: dziś będzie o UBEZPIECZENIACH.

Kontrowersyjny temat rzeka.

Od razu zaznaczam: zajmuję się kwestią ubezpieczeń sprzętów AGD/RTV/IT i szeroko pojętej elektroniki, zatem swoją historię ograniczę do tych kwestii. Zajmowałam się również gwarancjami samochodowymi, zatem ten temat jest mi też znany. Nie wiem nic o ubezpieczeniach komunikacyjnych, mieszkaniowych, życiowych, zdrowotnych, bankowych, kredytowych - zatem na ich temat wypowiadać się nie będę.

Do rzeczy zatem:

Z jednej strony Piekielni Ubezpieczyciele – złodzieje, bandyci, łachudry, łachmyty, kryminaliści, zbrodniarze, degeneraci, zboczeńcy, masoni, onaniści i cykliści (osobiście usłyszałam 90% tych określeń personalnie).

Z drugiej Piekielni Ubezpieczeni – leniwi, bezmyślni, roszczeniowi, bezrefleksyjni, często bardzo chamscy i równie często – zwykli naciągacze.

I każda strona ma swoje racje.

Chciałabym Wam rzucić trochę światła na skomplikowane meandry procesu zawarcia umowy ubezpieczenia i skorzystania z tej umowy – w razie potrzeby.

Poniżej przedstawiam piekielności, które mogą (ale nie muszą! – w tym cel mojej historii) stać się Waszym potencjalnym udziałem.

Zasada pierwsza - naczelna i podstawowa, która powinna być wyssana z mlekiem matki – przeczytaj Ogólne Warunki Ubezpieczenia.

Nie wierz sprzedawcy na słowo. PRZECZYTAJ. To Twoje pieniądze, Ty musisz wiedzieć, za co płacisz i co Ci za Twoje pieniądze przysługuje. Przeczytaj zatem.

Potem przeczytaj znów i zrozum.

Jeśli masz tak głęboką awersję do słowa pisanego, że wstrząsa Cię na sam widok – przeczytaj chociaż dwie sekcje – „Definicje” oraz „Listę wyłączeń odpowiedzialności”.

W pierwszej najczęściej znajdziesz informację, że „definicje używanych pojęć mogą różnić się od typowego, powszechnego ich znaczenia”. Należy zatem dokładnie ją przestudiować, bo z niej właśnie dowiesz się, co przysługuje Ci w ramach zawartej umowy oraz jak Ubezpieczyciel zinterpretuje opisane przez Ciebie zdarzenie.

Analogicznie z listy wyłączeń dowiesz się, w jakim przypadku odszkodowanie nie będzie Ci przysługiwać.

Piekielne sytuacje i jak się ich ustrzec:

1. „Bo ja tu mam taką polisę od wszystkiego”.

Oznacza to, że masz w ręku święty Graal, miecz Króla Artura lub inny, legendarny artefakt. Ubezpieczenie „od wszystkiego” NIE istnieje. Nawet umowy oferujące bardzo szeroki zakres odpowiedzialności Ubezpieczyciela (np. przedłużona gwarancja + nieszczęśliwy wypadek + uszkodzenie mechaniczne – te dwa ostatnie zakresy wcale nie są tożsame!) mają listę wyłączeń.

2. „Bo sprzedawca mi powiedział, że jak mi upadnie to zapłacicie”.

Bardzo możliwe, że tak właśnie powiedział. Nie neguję tego. Tylko Ty – przeczytawszy listę definicji – wiesz, że nie jest to prawda. Niestety, jest to praktyka powszechna. W naszym języku nazywa się to „misselling” – celowe wprowadzania klienta w błąd co do charakteru i właściwości danego produktu, aby nakłonić do jego kupna. Przeczytaj definicję zdarzenia ubezpieczeniowego.

3. „Naprawa? Jaka naprawa? Sprzedawca powiedział, że od razu dacie nowy!”.

Nie, nie damy. Priorytetem zawsze będzie naprawa. Ubezpieczyciel ma obowiązek przywrócić sprzęt do stanu funkcjonalności. Tę informację masz zawartą w OWU.

4. „Bo mi tu sprzedawca wcisnął jakąś polisę, ja nawet nie wiedziałem”.

To może się zdarzyć, gdy kupujesz sprzęt na raty. Piętrzą się przed Tobą papiery, z drukarki wychodzi ich coraz więcej i więcej, jesteś zmęczony/głodny/chcesz do łazienki/chcesz już wyjść, a tu sprzedawca wskazuje palcem – tu, tu i tu podpisać.
Podpisujesz, przeglądasz w domu i widzisz – umowę kredytową, ubezpieczenie kredytu i jeszcze jakieś ubezpieczenie sprzętu, którego wcale nie chciałeś. Spokojnie. Masz 30 dni na rezygnację z niego (7, jeśli brałeś na firmę). Ubezpieczyciel zwróci Ci składkę.
Tylko zadzwoń. Pamiętaj o terminie!

5. „Bo sprzedawca powiedział, że jak nie wezmę tego ubezpieczenia, to nie dostanę kredytu”.

Bzdura do kwadratu. Ubezpieczenie kredytu nie ma absolutnie nic wspólnego z ubezpieczeniem sprzętu. Żadne z nich nie jest obowiązkowe.
Ubezpieczenie kredytu może ewentualnie pozwolić na obniżenie oprocentowania lub prowizji kredytu, ale nie warunkuje samego faktu jego przyznania.
Ubezpieczenie sprzętu nic ma zupełnie nic do tego. Masz 30 (7) dni na rezygnację.
Wyjątek stanowią wyraźne promocje – np. drugi sprzęt za pół ceny, pod warunkiem, ze ubezpieczysz oba. Wtedy musisz ubezpieczyć, aby skorzystać z promocji.

6. „Sprzedawca powiedział, że ja nie muszę nic czytać, on mi wszystko powie”.

Tu niech Ci się zapali czerwona lampka. Z dużym prawdopodobieństwem możesz założyć, że sprzedawca próbuje Ci sprzedać coś, co nie będzie Ci nigdy potrzebne. Zastanów się - Ile razy dziecko wyrwało Ci drzwiczki pralki? Ile razy stawiając garnek w lodówce upuściłeś go na szklaną półkę i stłukłeś ją? Ile razy stłuczony talerzyk zablokował pompę odpływową zmywarki? Pomyśl i zdecyduj świadomie.

7. „Co? To ja mam to czytać? Pani chyba żartuje!”.

Nie żartuję. Naprawdę i całkiem serio powinieneś przeczytać warunki, na jakich zawarłeś polisę, ponieważ z tych warunków wynika wprost to, co i w jakiej sytuacji Ci się należy, a co nie. To Twoje pieniądze.

Generalnie: produkty ubezpieczeniowe są dobre i pomocne. Ale tylko te wybierane świadomie. Jeśli wiesz, co Ci się należy, a co nie – nie będziesz miał nigdy powodu do narzekania na Piekielnych Ubezpieczycieli.

Jeśli wydam Wam się pomocna i spodoba się Wam to, co piszę – mam tego mnóstwo w zanadrzu.

Ubezpieczenia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (282)

#81402

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od prawie ośmiu lat jestem klientem Orange, cztery lata temu przedłużyłem umowę, nie wiedząc, że za niespełna miesiąc wyjadę za granicę, dokładnie do Wielkiej Brytanii.

Miłym zaskoczeniem okazało się, że mój dostawca wyposażył mnie w pakiet minut w roamingu, za który nie musiałem dodatkowo płacić, tylko z racji dosyć wysokiego abonamentu miałem je gratis. Co miesiąc mogłem wydzwaniać 400 minut do naszej kochanej ojczyzny.

Założyłem sobie, że rozwiążę umowę po jej zakończeniu z racji braku pakietu internetowego poza granicami Polski, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie opłacałoby mi się płacić za same minuty.

Było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, kiedy dowiedziałem się, że w czerwcu 2017 roku opłaty roamingowe zostaną zniesione, a stawki za internet staną się konkurencyjne do tych, które można wykupować w innych krajach na miejscu. Skuszony możliwością zachowania numeru oraz nielimitowanymi minutami, ponadto jakimś skromnym pakietem megabajtów, przedłużyłem umowę z zapewnieniem, że takowe "dobra" otrzymam.

Nacieszyłem się tym niespełna pół roku, ponieważ "kochane" Orange powiadomiło mnie, że jeśli przez następne 14 dni moja karta sim nie będzie logowała się do polskiego nadajnika, to zostaną mi naliczone dodatkowe opłaty za wykonywane połączenia i korzystany internet...

Zgodnie z "Polityką uczciwego korzystania”, o której nie ma nic w umowie, ten pomarańczowy barbarzyńca nalicza mi opłaty za każdą minutę, sms-a oraz megabajt.

Po spędzeniu paru ładnych godzin na infoliniach owej sieci i odsłuchiwaniu co najmniej sześć razy całej "Polityki uczciwego korzystania”, natrafiłem na jedną dobrą duszę. Pana, który nakierował mnie, co mam zrobić, by rozwiązać mój problem.

Otóż salon, w którym podpisałem umowę stacjonarnie przez niepoinformowanie mnie o możliwości naliczania takich opłat musi złożyć reklamację w moim imieniu, ponieważ moja indywidualna skarga z automatu zostałaby odrzucona.

Logiczne się wydaje, że gdybym wiedział o takich kosztach, umowy bym nie podpisał, wziąłbym sobie jakiś abonament w Wielkiej Brytanii albo zwykłą sim z tanimi minutami do Polski, lecz pani doradca w salonie chciała pchnąć kolejną umowę i przez przypadek mnie o tym nie poinformowała, mało tego, włączono mi usługę, która początkowo po wykorzystaniu pakietu danych automatycznie naliczała mi opłatę 5 zł za 10 Mb internetu, a następnie kolejne 45 zł za następne 90 Mb, nie trzeba być bardzo w temacie, żeby sobie wyobrazić, jak to działa. Uruchamiasz smartfona, łączysz się z internetem, odpalasz jakąś pierdołę na YT i nie ma 10 Mb oraz 50 zł.

Starałem się to wyłączyć przez aplikację, ale po paru dniach walki z aplikacją Mój Orange dałem sobie spokój i włożyłem do telefonu angielską kartę, by nie robić sobie horrendalnych rachunków.
Sumując wszystkie dodatkowe pakiety, których sobie nie życzyłem oraz minuty, które wydzwoniłem, zanim się zorientowałem, że za nie płacę, w przeciągu 2 miesięcy Orange zarobiło na mnie ekstra 400 zł.

Jakim trzeba być ograniczonym umysłowo, by po rozmowie z klientem, który na stałe przebywa za granicą wprowadzić go w błąd i nie poinformować o dodatkowych opłatach, o których nie ma słowa w umowie, tylko jest na jednej z setek stron regulaminu ogólnego?

Chciałem być lojalny i zostać przy polskim dostawcy, skoro taka możliwość była, ale nie rozumiem, czemu w taki sposób oszukuje się klientów.

Newport

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 64 (128)
zarchiwizowany

#45487

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z zamierzchłej przeszłości, w której piekielnym okazał się być mój małżonek [M].

Rzecz dzieje się w mieszkaniu w bloku, na X piętrze (co będzie istotne później). "Osiemnastka" u jednego z kolegów. Impreza rozkręcona na dobre, alkohol leje się strumieniami. Pod łazienką gigantyczna kolejka tych, których przed swe oblicze wezwała Matka Fizjologia. Jeden z bardzo mocno podpitych zabawowiczów [Z] próbuje wedrzeć się do przybytku siłą, ale tłumek przed drzwiami przegania delikwenta na balkon, tymczasowo zamieniony na palarnię.

Na balkonie mój mąż pali papierosa i kątem oka obserwuje zamieszanie pod drzwiami łazienki. [Z], przegoniony na balkon radośnie postanawia wysiusiać się właśnie tam. Jako że jest w stanie upojenia alkoholowego, ma nie lada problem z odnalezieniem w czeluściach rozporka odpowiedniego oprzyrządowania.

[M] niewiele myśląc czmycha do kuchni, z wielkiego słoja korniszonów wyciąga pokaźnego ogóra, kurcgalopem dopada balkonu i podaje warzywo między nogami koledze toczącemu nierówną walkę z rozporkiem.

[Z] z niekłamaną ulgą ujmuje korniszona, wystawia go za barierkę i na jego twarzy pojawia się błogi uśmiech spełnienia. Nie zwraca uwagi na to, że spodnie robią się niepokojąco mokre...

To nie koniec. W pewnym momencie ogórek wyślizguje się z ręki [Z] i szybuje w czarną czeluść, prosto na dól, z X piętra i niknie w mroku.

[Z] wydaje z siebie opętańczy krzyk i mdleje z wrażenia.

Kiedyś to były imprezy...

impreza

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 576 (712)

#24516

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wreszcie założyłem konto i już nie jestem pasożytem. Dorzucę coś z miejsca, z którego nie widziałem żadnych wrzutek, a mianowicie z seminarium duchownego, w którym spędziłem cztery lata i ku chwale Wszystkich Świętych i Mojej Małżonki, go nie skończyłem. Zdaję sobie sprawę, że może to być humor sytuacyjny i nie wszystkim się spodoba, ale co tam.

Piekielnym byłem ja i kilku kolegów. W seminarium oprócz stu kilkudziesięciu kleryków, mieszkali też wykładowcy, pół kurii i jeden z biskupów. Otóż w naszym seminarium, które gmaszyskiem było dość akustycznym, sygnał do pobudki dawał dyżurny organista, który o godz. 5:15 leciał do kaplicy seminaryjnej i "walił" na organach hymn poranny "Kiedy rano wstają zorze" z głośnością, jak to mówią "ile fabryka dała". Nie sposób było się nie obudzić.

Pewnego tygodnia, dyżurnym owym był kolega z mojej "paczki". Siedzimy sobie wieczorkiem w jednym z pokoi na posiadówce właśnie u niego, pijemy herbatkę (herbatkę - bez żadnych mrugnięć okiem - trunków się w seminarium nie pijało), gadamy. Kolega nas wygania ze słowami:
- Idźta chłopy spać, organistą jestem, muszę bladym świtem wstać i do kaplicy dymać, hejnał odegrać.
W tym momencie zrodził się piekielny plan....

Pokornie wyszliśmy udając się do innego z pokoi, odczekaliśmy dwie godziny, w międzyczasie powiadamiając innych o misternym planie. Przebraliśmy się w pidżamy, zawiesiliśmy ręczniki na szyjach i zrobiliśmy na korytarzach tzw. poranny tłok - gdyż umywalnie mieliśmy dwie wspólne, z racji remontu seminarium. Następnie przestawiliśmy koledze zegarek na godz. 5:05. Na 5:10 miał ustawiony budzik, a prawdziwa godzina była 0:30.

Moi Drodzy, jak się zerwał do tego grania, ciemno było, gdyż zima była jak obecnie. Jak poleciał do tej kaplicy, jak "pierdyk..ł w te organy.... Jak całe profesorstwo wyleciało z mieszkań w pidżamach, koszulach i gaciach. A widok "tłuściutkiego" grubaska w samych "nachach" na korytarzu, który na co dzień był naszym biskupem (grubasek, nie korytarz) po prostu bezcenny. :-)

Do dzisiaj, jak sobie to wspominam mało nie sikam ze śmiechu. Winnych do dzisiaj nie wykryto...

seminarium duchowne

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1187 (1263)

#15398

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przy czytaniu historii http://piekielni.pl/15385 przypomniało mi się zdarzenie ze szkolnej wywiadówki, w podstawówce do której moja siostra prowadza swojego demona. Standardowo w każdej szkole można teraz spotkać się z efektami bezzstresowego wychowania. Przypadki są różne, od upartego dzieciaka który próbuje udowodnić nauczycielom swoją wyższość/nietykalność, po prokuraturę. Tu mowa o przypadku w miarę lekkim. Wracając do historii. Siorka wraca z wywiadówki i rechocze jak żaba w błocie. Na zebraniu typowo, najpierw oceny, potem uwagi. 90% uwag dotyczy Adasia. Jego mamusia zaczyna monolog, że to nadpobudliwe dziecko , ma pewnie ADHD, itp. Wtem wstaje siedzący za nią tatuś innego potwora. Długo wstawał. Ze 198 cm wzrostu i ze 120 kilo wagi. Postura na widok której ABS′y przechodzą nerwowo na drugą stronę ulicy. Odzywa się basowym głosem jakby z głębi piekła:
- Wie pani, mój syn też miał ADHD... - Tu chwila milczenia.- ...Raz. - Dokończył i usiadł.
Mamusia siedziała cicho do końca zebrania.

pewna podstawówka

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 790 (856)