Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Azja

Zamieszcza historie od: 20 marca 2011 - 10:47
Ostatnio: 17 stycznia 2024 - 14:39
  • Historii na głównej: 23 z 23
  • Punktów za historie: 6026
  • Komentarzy: 46
  • Punktów za komentarze: 502
 

#86444

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do #86442, o absolutnym zapóźnieniu polskich urzędów w kwestii korzystania z nowoczesnych technologii.

Dotarło niedawno do mojej firmy pismo od Ministra Cyfryzacji czy też Spraw Wewnętrznych na temat zagrożenia cyberatakiem - w sumie dla historii nieważne skąd i o czym. Ważne jest, że pismo zostało przesłane do nas mailem. W sumie i tak dobrze, ze nie faksem.

Dla niezorientowanych - podpis cyfrowy to coś na kształt "opakowania" pliku PDF czy Worda, gwarantujące, że nikt w nim nic nie zmienił, oraz że podpisał je faktycznie właściciel tegoż podpisu cyfrowego. Co jest do zweryfikowania - klika się w odpowiednim miejscu "weryfikuj podpis" i pokazuje się ścieżka: podpisał Jan Kowalski, którego tożsamość potwierdza wystawca jego certyfikatu np. Sigillum, którego tożsamość potwierdza Narodowe Centrum Certyfikacji. Ot, taka ścieżka "podpis jest ok, bo ważniejsi od niego to kolejno potwierdzają, a ten na końcu to jest wiarygodny z mocy ustawy".

Pod warunkiem, że jest gdzie kliknąć.

Do nas dotarło pismo w postaci pliku PDF, z widoczną wstawką "podpisano cyfrowo przez X.Y, aktualnie Ministra Spraw Wewnętrznych i Niewdzięcznych". Ale nie - to nie był oryginalny podpisany plik, który mógłbym sam sobie sprawdzić. To był chamski skan wydrukowanego wcześniej dokumentu, z przybitą zajebiaszczą pieczątką o treści "potwierdzam zgodność z podpisem cyfrowym" i parafką jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego urzędnika, w dodatku z innego ministerstwa.

Gdzie sens, gdzie logika - jak mawiał Jasio z dowcipu. Podpis cyfrowy jest właśnie po to, żebym mógł osobiście potwierdzić, że plik faktycznie podpisał Minister. Skan wydruku nie jest wiarygodny, mimo nawet stu pieczątek krzyczących że jest. To jaskrawy przykład kompletnego niezrozumienia jak to wszystko działa. Ale urzędnik nie jest od tego, żeby myśleć, on ma procedurę napisaną przez innego urzędnika. Lokalnych informatyków raczej nie pytali o co chodzi z tym podpisem, bo to nolife'y których nikt nie rozumie. I takie są efekty.

A urzędnik zamiast stawiać pieczęć i parafkę, powinien oryginalnego PDFa od Ministra po prostu przesłać dalej mailem do zainteresowanych. Każdy odbiorca sam otworzyłby je w Adobe Readerze, wyskoczyłby od razu komunikat "plik podpisany cyfrowo - czy zweryfikować podpis?" I wtedy wszystko byłoby jasne, czy to faktycznie Minister podpisał. Ale nie, pieczęć jest bardziej wiarygodna. Nadal, niestety...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (156)

#85887

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zasłyszane w niedzielę na ulicy.

Wywiad w terenie - ekipa jakiegoś radia otoczyła faceta koło czterdziestki i podsunęła mikrofon pod nos:

- Dzień dobry, widzę że nie ma pan serduszka na kurtce, czy może pan zdradzić, czy wspomógł Orkiestrę w tym roku?

- Nie wspomogłem.

- Czy to dlatego, że jest nie podobają się panu poglądy Jurka Owsiaka? Albo sama jego osoba? Czy raczej dlatego że uważa pan, że pomoc charytatywna powinna być realizowana wyłącznie przez Caritas? A może jest pan zdania, że pieniądze na leczenie powinny pochodzić wyłącznie ze źródeł państwowych?

- Nie, nic z tych rzeczy. Ja jestem po prostu skąpy.

I, korzystając z chwilowego zawieszenia się pani redaktor, facet ruszył w dalszą drogę.

wosp

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 237 (249)

#83157

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedaleko pada... ale od początku.

Od kiedy pamiętam, nie znoszę aktorstwa. To znaczy - w moim wydaniu. Obojętnie, czy to była recytacja na apelu, przedstawienie ku czci czy inny teatrzyk szkolny, po prostu nie mogłem, nie chciałem i nie potrafiłem. I już. Trochę było z tego powodu problemów, bo miałem wychowawczynię z gatunku tych, którym się nie odmawia, o ile nie chce się być martwym. W każdym razie zmusić się nie dawałem - i nigdy nie dałem.

Pamiętam też, jak kiedyś już w liceum padł pomysł na przedstawienie, udział miała brać cała klasa. Każdy miał dostać rolę i to nie jako krzak w dekoracji, tylko dość zaawansowaną. A przynajmniej kilka zdań. Spiritus movens i reżyserem w jednej osobie była jedna z koleżanek, osoba pozująca na mocno uduchowioną, subtelną, marząca o karierze teatralnej, ale jednocześnie przekonana o swej nieomylności. Wypisz wymaluj młodsza wersja wychowawczyni z podstawówki. Zero sprzeciwu, bo kęsim.

Konfrontacja nadeszła szybko i nieubłaganie.

- To twoja rola, naucz się na pojutrze. Pamiętaj o treningu ekspresji, bo masz wymagającą scenę, musisz dać z siebie wszystko.
- Nie ma mowy. Nie będę grał, bo to dla mnie męka. Mogę dekoracje zrobić albo coś, ale na scenie mnie nie zobaczysz. Nie będę z siebie małpy robił.
- Czyli że ja, on i wszyscy - tutaj dramatyczny gest w kierunku klasy - robią z siebie małpy? Tak nas widzisz? Jakim prawem tak mówisz?! Każdy chce być aktorem, a ty co?! Myślisz że jesteś lepszy od innych?!!!
- Jeżeli się czujesz jak małpa, to owszem, ale w sumie nie wiem, jak tam u ciebie. Ja w każdym razie dokładnie tak się czuję, gdy mam udawać kogoś, kim nie jestem. Taka skaza charakteru.

Sprzeciw? Wobec niej? Niesamowite. Furia wypełzła najpierw na twarz, potem na język. Powtórzyć dokładnie już nie potrafię, w każdym razie dowiedziałem się kilku nieprzyjemnych rzeczy o swym pochodzeniu gatunkowym, braku duszy i jeszcze kilku rzeczach pobocznych, acz dotkliwych. Dołączyło też jej wierne stadko aktorów in spe. Nie dałem się zakrzyczeć, więc zrobiło się ciekawie. W końcu do dysputy włączył się anglista, pod którego światłym nadzorem miała się odbyć cała ta heca.

- Będziesz grał, nie wyłamuj się z kolektywu.
- Nie.
- Chcesz dostać ocenę niedostateczną?
- Go ahead, make my day, p... (przy "punk" już ugryzłem się w język).

Angliście po tym tekście oko nawet nie zadrżało, chociaż uszy spłynęły szkarłatem. Sytuacja oparła się o dyrekcję, bo uczeń twardo odmawiał wykonania polecenia. I tutaj zwarte teatralne szeregi doznały porażki, bo dyrektorka machnęła ręką: "Nie chce grać, to po co go zmuszać? Póki co kółko teatralne to zajęcia pozalekcyjne. Poza tym jesteście klasą mat-fiz, a nie teatralną, nie ten profil, dajcie mu spokój". Potem dowiedziałem się, że też szczerze nie cierpiała publicznych występów. Zwalała ten obowiązek na zastępcę.

A czemu w ogóle o tym piszę?

Dzisiaj córka przyniosła w dzienniczku wezwanie wzniosłej treści: "Uczennica odmawia udziału w przedstawieniu realizowanym wspólnymi siłami przez klasę. Twierdzi, że Pan na to pozwoli i nawet pochwali jej nieodpowiednie zachowanie. Proszę o interwencję i wytłumaczenie córce, że udział w przedstawieniu jest jej obowiązkiem, a także dobrą zabawą i pozwoli rozwinąć pozytywne cechy charakteru".

Konfrontacja w szkole umówiona na pojutrze, nie mogę się doczekać. Znowu czuję się młody.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 319 (363)

#81528

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałem perypetie z faksem w #81526, no to swoje też dorzucę.

Nie tak dawno, bo w 2008r. czekałem aż z centrali przyjdą nowe kody towarów, żebym mógł je umieścić w programie magazynowym. Trochę ich było, bo około 200.

No i są. Dostaję telefon od pewnej bardzo miłej pani w oddziale, że właśnie dostała je mailem. Ok, poproszę. I w tym momencie wycięło mnie z kapci.

- To ja je wydrukuję i puszczę Panu faksem.
- Eee? I będę je przepisywał z kiepskiej kopii? 200 pozycji? Poproszę tego oryginalnego maila, ma Pani przecież do mnie namiary. Wie Pani jak zrobić forward?
- No dobrze...

I dostałem. Mail, w nim plik doc, w docu zeskanowany, wydrukowany wcześniej spis kodów. Że też jej się chciało...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (189)

#81408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiastka pod tytułem "Uwielbiam straż miejską czyli hoplofobia poziomu żenującego".

Posiadam broń. Długą, palną i śmiertelnie niebezpieczną - jeżeli jest załadowana, przeładowana i stoi się po niewłaściwej stronie lufy. Tyle że taka sytuacja występuje wyłącznie na strzelnicy - oczywiście poza stawaniem przed lufą. W pozostałych przypadkach to narzędzie jest rozładowane, schowane w pokrowcu i co najwyżej może stłuc paznokieć, gdy spadnie na stopę. Niestety, według dzielnych strażaków miejskich, broń ma to do siebie, że zabija wszystkich w okolicy samą swoją obecnością. A tych, co przeżyją - zabija jeszcze raz, gwałci i potem znowu zabija.

Wracałem wieczorkiem, samochodem, ze strzelnicy, broń w pokrowcu zalegała na przednim siedzeniu, drzwi zablokowane centralnym zamkiem. Zatrzymałem się przed skrętem w uliczkę osiedlową, żeby przepuścić wolno drepczący patrol SM, sztuk dwie, płeć męska. Przechodząc przed maską jeden z nich odruchowo zajrzał do środka. Natychmiast obrócił się do kolegi i zaczął coś gardłować i pokazywać w moim kierunku. Ponieważ byłem zajęty kręceniem kierownicą, nie zwróciłem na to zbyt dużej uwagi, lecz ruszyłem i po przejechaniu może dwudziestu metrów zaparkowałem przed domem. Wysiadam i...

- Nie ruszaj się! - słyszę nagle wrzask zza pleców. Najpierw odruchowo skamieniałem, potem odwracam się i zobaczyłem dwie ciemne sylwetki biegnące w moim kierunku. Ponieważ jestem bardzo wyczulony na punkcie swojego bezpieczeństwa - zwłaszcza gdy przewożę broń - odchyliłem kurtkę, ukazując pistolet w kaburze przy pasku.

Tutaj mała dygresja dla osób nieobeznanych z tematem. Posiadacz pozwolenia sportowego może legalnie nosić załadowaną broń w miejscach publicznych, w sposób nie ujawniający jej posiadania. Czyli np. w kaburze przylegającej do ciała, ukrytej pod kurtką, wewnętrzną za paskiem, albo schowaną pod pachą - byle nie afiszować się jak kowboj z coltem na biodrze. Dokładnie reguluje to ubojka, czyli ustawa o broni i amunicji, oraz odpowiednie rozporządzenia MSWiA. A zdrowy rozsądek zaleca posiadanie załadowanej broni krótkiej do ochrony przewożonej, a rozładowanej broni długiej. Zwłaszcza gdy jest jej dużo - zdarzyła się próba odebrania karabinków wiezionych na zawody. Tutaj, co prawda, występował tylko jeden karabin w pokrowcu, ale liczy się zasada. Koniec dygresji, wracamy do opowieści.

Dwóch strażników wyhamowało prawie w miejscu i, z bezpiecznej odległości, zaczęło się:

- Co jest w samochodzie?! Nie dotykaj rewolweru(?), ręce na widoku!

Chłopakom ewidentnie włączył się hollywoodzki scenariusz. Szkoda tylko, że ich wrzaski nie były poparte dwoma lufami wycelowanymi w moją stronę, bo bez tego scena mocno traciła na wiarygodności. Gdy już zidentyfikowałem, że to nie dwa dresy chcą mi skroić samochód lub broń, odczułem dużą ulgę. Zakryłem kaburę, po czym z głupia frant łagodnie zapytałem:

- Stało się coś?

Nic innego mi nie przyszło do głowy, ale w tej sytuacji to była maksymalnie inteligentna wypowiedź, na jaką było mnie stać. Odpowiedź mocno mnie zdziwiła:

- Gleba! Na glebę! Kładź się! Rzuć broń!

Popatrzyłem pod nogi na opluty chodnik i już ze spokojem wycedziłem:

- Sam się kładź. Może byś mnie najpierw o pozwolenie zapytał, bara... strażniku miejski? To legalna broń, mam książeczkę przy sobie. Pokazać?

Strażniki pohamowały słowotok. Najwyraźniej dotarło do nich, że tym razem nie trafiły na bandytę z nielegalną klamką i nie zginą od razu jak poprzednim razem, więc już z mniejszym natężeniem decybeli zaczęli mnie rugać:

- Dlaczego pan ma broń w samochodzie i przy sobie? Nie wolno nosić broni na ulicy! To jest przestępstwo! Dokumenty! Tylko spokojnie i proszę nie dotykać broni! Co jest w samochodzie?

- Kałasznikow. A bo co?

Wręczyłem dowód osobisty i okazałem z daleka czerwoną książeczkę posiadacza broni. Nie chciałem się potem tłumaczyć ewentualnie wezwanej Policji, gdzie się podział ten dokument i dlaczego jest w kieszeni u strażnika, a nie u mnie. Po czym nastąpił dalszy ciąg tyrady. Nie będę jej dosłownie przytaczał, ale sens był taki: popełniłem przestępstwo; nie mam prawa nosić broni w miejscu publicznym; broń musi być przewożona w bagażniku; nie mam prawa transportować jej z domu, tylko muszę ją przechowywać na strzelnicy; broń nie może być załadowana; cywil nie może mieć kałasznikowa; nie wolno mieć naboi w magazynku, a broń musi być w pudełku, nie w kaburze (o, coś zaświtało, ten chyba czytał rozporządzenie - szkoda, że zdezaktualizowane od 2014 roku); broń może wystrzelić i będą dziesiątki ofiar!

Z całej tej tyrady sprzecznych bałwaństw tylko ostatnia rzecz trochę pokrywała się z prawdą, reszta to stek bzdur. Uświadomiłem panów, że kałasz jest rozładowany, więc nie ma bata, nie wystrzeli - a nawet jeśli zdarzy się cud, to zrobi dziurkę w dachu, a nie w przechodniach. Pistolet nie ma naboju w lufie (wiem, że są dwie szkoły noszenia - falenicka i otwocka), więc też wymaga pewnego manualnego zaangażowania przed rozpoczęciem masakry. Niestety, nie dotarło. Broń sama strzela, broń na ulicy to przestępstwo i konfiskata. W sumie - winien, pod ścianę, ostatni papieros, zakryć oczy? Tylko pan pożyczy spluwy, bo pluton egzekucyjny swojej nie ma.

- To ja poproszę o wezwanie Policji, skoro panowie boją się niekaranego, uczciwego obywatela z legalną bronią. Który w dodatku nie łamie w żaden sposób prawa, tylko wy jesteście niedouczeni - zaryzykowałem lekką obelgę.
- Oj, wezwiemy! Zobaczysz!
- Pożyczyć telefon?

Patrol pojawił się tempie ekspresowym - chyba zadziałało słowo-klucz "broń". Dzień dobry, co się tutaj dzieje, dowód poproszę. Panie strażnik, pan odda ten dowód! PESEL, baza danych, ile ma pan sztuk przy sobie? Gdzie reszta? W szafie S1, a gdzie ta szafa, a, za naszymi plecami (staliśmy pod moim domem). Obejrzeli książeczkę, chcieli odczytać numery z broni, ale zaczęło się robić ciemno. A na której strzelnicy pan był? Wpisał się pan do książki, czy mamy sprawdzić? A, no to nie ma sensu im d… zawracać. Przepisy pan zna? Wszystko w porządku, można iść. A właściwie to panom strażnikom o co chodziło?

I po wysłuchaniu długiej listy zarzutów jeden z policjantów nieparlamentarnie parsknął śmiechem. Drugi dał radę, chociaż widziałem, że było mu cieżko. Chyba był starszy stopniem, to i pewnie doświadczenie z kontaktach ze SM miał większe.

Zabrałem graty z samochodu, pożegnałem się z policjantami, ostentacyjnie ignorując strażników. Już z okna widziałem, jak jeden z policjantów coś im tłumaczy, a oni machają łapami. Ciemno już było, ale mam nieodparte wrażenie, że wyraz politowania dłuuugo nie schodził z twarzy starszego policjanta. Ubolewał pewnie srodze na stanem wiedzy prawnej reprezentantów tej jakże światłej, miejskiej formacji mundurowej. Mam nadzieję, że nie bardzo pojechał im po niebieskich pagonach, bo nie będę miał życia na dzielnicy, jeśli zechcą mścić upokorzenie.

straż miejska

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (247)

#78118

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zebrałem właśnie głośny i solidny opierdziel od koleżanki z pracy. A za co? Za niewinność, jak zwykle, panie władzo...

Trochę mnie drapie w gardle, więc zrobiłem sobie w wysokiej szklance fervexa czy innego terafluta z gorącą wodą. Przyniosłem z zaplecza, postawiłem na biurku i odwróciłem się do kompa. Koleżanka pomyślała chyba, że to jakiś napój gazowany, złapała za szklankę i pociągnęła solidny łyk :)

Po czym dowiedziałem się, że jestem nienormalny, żeby takie zasadzki urządzać, że ona się poparzyła! I co to w ogóle jest, takie gorzkie, że jestem poje....., żeby to pić!
Ręce opadają...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 302 (312)

#76908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałem dzisiaj z pracy autobusem. Obok mojego siedzenia ustawiła się czwórka młodzieży i dosyć głośno informowała współpasażerów o szkolnych perypetiach.

W szczególności tak wielce interesujących jak to, że gdy jeden się upalił, to zdemolował gablotkę. I zwalił winę na innego. Albo że taka jedna to lizała się na zielonej szkole, ale ponieważ była napier.., przepraszam, nietrzeźwa, to nie poczuła, że jej amant zaliczał właśnie zgon i nie stanął(!) na wysokości zadania, a te głupie opiekunki to myślały, że oni w szachy grają. Oraz inne szkolne opowieści pełne treści, plugawej i plugawie podane, bez skrępowania. Choć jedna z dziewczyn czasem zerkała na mnie i mojego sąsiada z krzesełka, czy aby nie zamierzamy interweniować po szczególnie głośnej i soczystej kłerwie. Sądząc z błysku w oku, chyba tylko na to czekała.

Z pewnych podanych szczegółów zidentyfikowałem do której to placówki edukacyjnej owa młodzież uczęszcza. Zwłaszcza gdy padła ksywka mojego znajomego, który ma nieszczęście tam nauczać. Ponieważ musiałem już wysiadać, nie odmówiłem sobie drobnej przyjemności.

- Przepraszam - rzuciłem wstając. Zero odzewu, blokada wyjścia.
- PRZEPRA…szam - decybele podziałały, stadko się rozstąpiło. Zszedłem pomiędzy, ekhm, te dzieci, poprawiając plecak. Czekając na otwarcie drzwi z lekka rzuciłem w przestrzeń:

- Wesoło macie w tym [slangowa nazwa własna szkoły]. I nikt was nigdy nie złapał na jaraniu tego drugiego? Janek Kowalski (wzmiankowany wcześniej kolega) mi mówił, że prawie kiedyś dorwał jakieś towarzycho z zielem, ale prysnęli.

Tutaj nastąpiło pewne zaskoczenie, stadko umilkło, popatrując na mnie z ukosa. Drzwi się otworzyły, obróciłem się na pięcie i dobiłem na koniec:

- Fajnie będzie sobie jeszcze pogadać, bo Janek prosił mnie o zastępstwo. Do zobaczenia na matematyce po feriach. A ciebie, Kosa (podłapana ksywa jednego z grupki), to sobie zapamiętałem. Gablotkę naprawisz.

I żwawym krokiem opuściłem busik, w którym zaległa gęsta cisza.

komunikacja_miejska

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (485)

#74726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Posiadam od dawna numer na prepaidzie u jednego z operatorów, z dość archaiczną taryfą. Doładowuję co 3 miesiące po 50 zł aby przedłużyć ważność, a zwykle zostaje mi jeszcze kilkuzłotowa górka - mało dzwonię, głównie odbieram telefony. Transfer danych na poziomie 50MB miesięcznie. Można uznać, że średnio płacę 15 - 17 zł co miesiąc. Proste i zrozumiałe? Może dla mnie i dla Was, ale już nie dla pełnych entuzjazmu i zaangażowania pracowników call center.

Dzwonią regularnie co miesiąc. Za każdym razem specjalnie powołany zespół analitycznych dziewic i marketingowych jednorożców przeanalizował dogłębnie moją historię zasileń, odprawił modły nad bilingiem i w zamian przez bogów GSM zesłana została unikalna oferta. Przepraszam, OOOFERTAAAAA (tak to brzmi w słuchawce). Darmowe połączenia do wszystkich! SMSy same się piszą! Jeden giga internetu o najwyższej prędkości, czystości, przejrzystości i szczelności! Właściwie powinienem od razu paść na kolana i zapłakać ze szczęścia, zwłaszcza że standardowym tekstem jest "Zaledwie 30 zł miesięcznie! Obniży Pan znacząco zasilenia, to wyyyyyjątkowo korzystna oferrrta! To na który adres mam wysłać kuriera?"

Nie rozumiem. Kto tu jest durniem? Ja byłbym na pewno, gdybym zgodził się podpisać dwuletni cyrograf za dwa razy większą kwotę. To może są nimi dziewice, które przygotowały ofertę bez spojrzenia w historię konta? A może jednorożce, które każą biednym ludzikom z przyczepionymi słuchawkami wciskać kit, że "specjalna oferta, specjalnie dla Pana, dogłębna analiza"? No, chyba że jednak durniami są ludziki z call center, które nie ogarniają mnożenia i dzielenia w zakresie do 100.

Za każdym razem informuję, że interesowałaby mnie ta oferta, ale za cenę 12 zł co miesiąc. No, niech stracę, 14 zł. I już klika razy usłyszałem "Ale dlaczego nie? Przecież to zaledwie 30 zł, teraz płaci Pan więcej, przecież zasila Pan po 50 zł?" Kogo oni tam sadzają na tych słuchawkach, że 50 zł co kwartał to dla nich więcej niż 30 zł co miesiąc? Pewnie taką jedną panią znaną z YT, co zażyczyła sobie pokrojenia pizzy na osiem kawałków, a nie dwanaście, bo dwunastu nie da rady zjeść. Ręce opadają.

call_center

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (318)

#72684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stereotypy wiecznie żywe, czyli każdy facet to świnia i pijak. I złodziej! Bo każdy pijak... wiadomo.

Znalazłem w skrzynce awizo, patrzę, przekaz pocztowy do odebrania. Adresowany na mnie i żonę, więc pewnie to zwrot podatku. OK, na razie fajnie.

Jadę, wchodzę, stoję, podchodzę, kładę awizo, wyciągam dowód i czekam. Pani po drugiej stronie grzebie w koszyczku, też coś wyciąga i patrzy na mnie spode łba. Ja też patrzę. Zwrotu sporo, bo 2500 za dwójkę dzieci. Zazdrości, czy co?

- Z żoną przyjdzie! - słyszę.
- Aaaaa czemu z żoną, sam nie mogę?
- Albo sama żona! Bo ja nie wiem, czy ona się zgadza, żeby odebrał pieniądze. Bo potem pretensję mają, że wydałam, a ten przechlał!

O, kochana, tak to nie będzie. Ale pohamowałem emocje, które już mi wypełzały na twarz i zacząłem z powagą, a nawet lekkim smutkiem:

- Przykro mi, szanowna pani, ale żona nie może zobaczyć tych pieniędzy. Jest nałogową hazardzistką i gdy tylko dostanie do ręki taką kwotę to przepuści. I dzieci będą głodne.

Pocztowa panienka zaliczyła opad szczęki. Najwyraźniej nie mieściło jej się to w światopoglądzie. No bo jak to. Ale reset zwojów podziałał, powolutku wyłożyła pieniądze. Przeliczyłem, schowałem do portfela i na odchodne ze specjalnie wrednym uśmieszkiem rzuciłem:
- Hehe, żartowałem z tym hazardem. Ale MI hajs się przyda!

I uciekłem z poczty opowiedzieć małżonce, jak to psułem jej opinię. Wredny ja.

poczta

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (600)

#71943

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak mi się luźno przypomniało po historii Zuzanki (http://piekielni.pl/71937):

Sprzedawałem kiedyś mieszkanie. Dałem ogłoszenie w necie, ale i rozkleiłem kartki po okolicznych blokach i klatkach. Pierwsze telefony tego samego dnia to oczywiście agencje nieruchomości. Z dziką rozkoszą podejmą się pośrednictwa, reprezentacji, dystrybucji, produkcji i masturbacji, bylebym tylko umowę podpisał.

OK. Ale jakie warunki współpracy? Wyłączność, rozumiem, zero innych agencji, nie wolno łapać dwóch srok za ogon. Ale punkt drugi rozłożył mnie na łopatki.

Otóż zapytałem z głupia frant jak anulować umowę, jeżeli oni nikogo nie znajdą, a zgłosi się ktoś zdecydowany z ogłoszeń, które rozlepiłem w okolicy. Usłyszałem że po pierwsze to jak sprzedam mieszkanie to mam w zębach przynieść akt notarialny, aby mogli... uwaga... naliczyć KARĘ w wysokości 10% ceny. A dane kupca z aktu potrzebują żeby poinformować go, że miałem z nimi umowę i wisi im 2% prowizji. Ch..j z tym, że biedak nic nie wiedział i nic nie podpisywał. Mogłem uprzedzić. Jak się będzie stawiał, to te dodatkowe 2% ściągną ze mnie.

Najpierw skisłem, potem śmiechłem, a w efekcie rzucałem słuchawką gdy tylko słyszałem "Dzińdybry, Henio Naciągacz przy telefonie, dzwonię z agencji...".

Mieszkanie sprzedałem po dwóch dniach sąsiadowi z czterech pięter nade mną i to bez żadnych targów. Potrzebował go dla ojca, który z racji wieku wymagał regularnej opieki, więc lokal w tej samej klatce spadał mu z nieba.

agencja nieruchomości

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (471)