Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BiziBi

Zamieszcza historie od: 8 lipca 2015 - 15:49
Ostatnio: 14 grudnia 2018 - 20:36
  • Historii na głównej: 28 z 28
  • Punktów za historie: 9909
  • Komentarzy: 131
  • Punktów za komentarze: 1320
 

#71754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zwykle piszę o wydarzeniach na bieżąco, ale tym razem podzielę się historią, która miała miejsce początkiem tego roku.

Zaproponowano mi niedzielną fuchę dwie godziny przed jej rozpoczęciem. Normalnie telefon o 6 rano bym zignorowała, ale jak widzę, że dzwonią z pracy, to w miarę możliwości odbieram lub oddzwaniam, bo to zawsze jest coś ważnego. Poza tym wychodzę z założenia, że trzeba sobie pomagać, dzisiaj ja im, jutro oni mi, takie tam... W każdym razie do tej pory taki układ działał bez zarzutu.

No więc firma miała jakąś awarię, ktoś się nagle "rozchorował" po sobocie, a tu w niedzielę bieda kogoś do pracy znaleźć (no raczej).
Fucha była nie byle jaka, bo miała trwać tylko trzy godziny, a zapłacone miało być jak za dwanaście*. W dodatku stawka była bardzo przyzwoita, planów na niedzielę nie miałam, a jak wiemy dodatkowy pieniądz na koncie, zwłaszcza po świętach, jest mile widziany.

W pracy miałam być na 8 rano i miałam zmienić pana po nocce, a jedyne co miałam tam zrobić to wpuścić i wypuścić kontraktorów, zamknąć budynek i odnieść klucze do budynku obok. Cała akcja miała trwać 2-3 godziny, i po tym czasie mogłam iść do domu.

No i tak siedziałam te 2, 3... 4 godziny, a kontraktorów ani widu, ani słychu. Koło południa zadzwoniłam do firmy zapytać, co mam robić, bo nie zamierzam tu siedzieć bezczynnie i czekać aż przyjdą (intuicja podpowiadała mi, że jednak się nie pojawią), bo jak by nie patrzeć, przede mną kolejne 5 dni 12-godzinnych zmian w moim własnym budynku, więc człowiek chciałby się jeszcze nacieszyć tą resztką weekendu i odpocząć przed kolejnym maratonem. Poza tym gdybym wiedziała, że fucha będzie całodniowa, to bym się na nią nie zgadzała.
Pani po drugiej stronie kazała czekać jeszcze godzinkę, bo kontraktorzy już są w drodze. No to czekałam, a w brzuchu burczało coraz bardziej.
Po kolejnej godzinie łażenia w kółko zadzwoniłam ponownie.

Szczerość kobiety (tej samej, z którą rozmawiałam) rozłożyła mnie na łopatki.
Otóż okazało się, że jednak muszę czekać do 20.00** (czyli na przyjście kolegi na nocną zmianę), bo firma obiecała zarządcy budynku, że ktoś na kontraktorów będzie czekał bez względu na to, o której porze się pojawią. Poza tym gdyby rano powiedziano mi, że praca będzie na cały dzień, to bym nie przyszła, a sytuacja była bardzo podbramkowa, więc... Coś tam jeszcze mieszała i motała, i prosiła o zrozumienie, że ona jest bezradna (serio?) i tego typu bzdety.

Szlag mnie jasny trafiał. Chciałam rozmawiać z moim bezpośrednim przełożonym (albo z kimkolwiek, kogo znam i komu ufam), ale jeszcze nie wrócił ze świątecznego urlopu.

Ostatecznie panią zapytałam tylko, czy smakował jej lunch i czy wie, jak to jest łazić tam i z powrotem 12 godzin bez jedzenia (nic ze sobą nie zabrałam wiedząc, że idę na kilka godzin), w średnio przyjemnym budynku, nie widząc żywego ducha na oczy. Na dodatek w miejscu, gdzie do recepcji nie wpada światło dzienne, i w którym telefon nie ma zasięgu, nie mówiąc już o internecie.

Po mojej późniejszej rozmowie z przełożonym okazało się, że nic z tym fantem nie mogłam zrobić, ponieważ ja o fusze zostałam poinformowana telefonicznie (oczywiście nikt rozmowy nie nagrywał), a nie mailowo, więc oficjalnie zgodziłam się na te 12 godzin, i nie mogłam tego w żaden sposób podważyć. I tak po miłej współpracy pozostało jedynie niemiłe wspomnienie.
Nigdy więcej fuch.

A kontraktorzy i tak nie przyszli.



*W nagłych wypadkach firma proponuje stawkę 12-godzinną, w innym razie nikt na pokrycie budynku (zwłaszcza obcego) by się nie zgodził, bo to się nie opłaca.

**nie mogłam wyjść z budynku wcześniej, bo klient płacił za to, że ktoś w budynku będzie cały dzień, i o tym moja firma wiedziała, a mnie najnormalniej w świecie wciśnięto kit, bo inaczej bym się nie zgodziła.

praca na recepcji / w ochronie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 269 (281)

#71855

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam pracuję na recepcji pewnego londyńskiego biurowca, ale czasami zdarza mi się wyskoczyć zza biurka i wyruszyć w odwiedziny do moich współlokatorów z pięter od 1. do 6.

Zanim przejdę do sedna piekielności przedstawię Wam pewną postać, która zaszczyciła dzisiaj swoją obecnością skromne progi 'mojego' przybytku. Postać ta okazała się chamem i prostakiem już przy rejestracji w recepcji, jednak nie o tym będzie ta historia.

Tutaj dodam, że czasami mam tak, że jak mnie ktoś poirytuje na dzień dobry, to z ciekawości sprawdzam sobie w internetach cóż to za panisko mi się trafiło, i kimże on to nie jest, że śmie traktować ludzi jak śmieci. Dodam, że ja sobie z takimi elementami generalnie radzę, ale są osoby, które z pewnymi sytuacjami jeszcze nie zdążyły się oswoić i bronić się nie potrafią.

No więc postać z mojej czarnej listy jest płci męskiej, wiek 40+, mniejsza o pochodzenie, pozycja (co ważne): manager niskiego szczebla pewnej firmy deweloperskiej XYZ. Reasumując: Nikt Szczególny.

A teraz do rzeczy:

W drodze na swoją przerwę obiadową (w ciągu dnia nie mogę na zbyt długo odchodzić od biurka, więc był to jedyny moment kiedy mogłam sprawę załatwić) miałam podrzucić pewien dokument na jedno z pięter, do podpisania przez pewną osobę. Mniejsza o szczegóły.

No więc wchodzę do docelowego biura, a moim oczom ukazuje się taka sytuacja:
W biurze sajgon jak na wojnie, wszyscy biegają jak szaleni, a za szklaną ścianą zaraz przy wejściu miało odbyć się Bardzo Ważne Spotkanie Byznesowe. Ponieważ kazano mi chwilkę poczekać na osobę, do której miałam sprawę, to tak sobie stałam i kątem oka obserwowałam, co tam się za tą szybą najlepszego wyprawia.
A że stałam zaraz obok rozsuniętych na oścież drzwi wejściowych do sali konferencyjnej, to nie tylko widziałam, ale miałam też nieprzyjemność słyszeć w jaki sposób pewien pan traktuje dziewczynę, która próbuje wziąć zamówienie* na napoje. Tym "pewnym" panem okazał się pan Nikt Szczególny z firmy XYZ.

Sytuacja na sali wyglądała tak, że dziewczyna dwoiła się i troiła, żeby jaśnie panu dogodzić, a ten zamiast jej kulturalnie podziękować i nie wybrzydzać (widział co się w biurze dzieje), to co rusz wyskakiwał z, coraz to dziwniejszym, zamówieniem: a to bezkofeinowym latte z mlekiem migdałowym, albo może nie, może jednak zwykłe cappuccino z mlekiem sojowym, a może jednak coś tam z cynamonem...

W każdym razie dziewczę uwijało się jak w ukropie, i po jakichś dwóch minutach udało jej się donieść "zamówienie" na miejsce. Gdy podstawiła temu palantowi kawę pod nos, ten raczył tylko napój powąchać i zapytał się dziewczyny - ośmieszając ją tym samym przy reszcie obecnych - co to ma być?? Że niby to ma być cynamon? I mój ulubiony tekst w stylu: Czy ty wiesz KOMU ty tą kawę w ogóle serwujesz?? - i tego typu teksty... O ty ciulu - pomyślałam.

Może i nie powinnam się wtrącać, w końcu to nie moje biuro, nie moje zabawki, ale szlag mnie trafia jak widzę kogoś, kogo lubię, kto flaki sobie wypruwa, a przy tym jest miły, kulturalny i generalnie robi rzeczy, które teoretycznie do jego obowiązków nie należą, a tu przyjdzie takie panisko i pokazuje wszem i wobec co to też on nie jest.

Niewiele myśląc, przeprosiłam państwa, że się wtrącam, i zwracając się bezpośrednio (ale nadal kulturalnie) po imieniu do pana ciula (a zrobiłam to celowo i z premedytacją ponieważ tak się złożyło, że akurat ja wiedziałam KIM ON JEST) poinstruowałam owego pana, że mój klient** oferuje smaczny poczęstunek i w dobrym geście byłoby za niego podziękować, zamiast robić nieprzyjemności asystentce. Zasugerowałam też, że jeśli któremuś z państwa poczęstunek nie opowiada, to po spotkaniu zapraszam do Srajbucks'a znajdującego się ulicę dalej.

Pan nieco z tonu spuścił i zapewnił, że oczywiście z kawą na pewno jest wszystko w porządku, tylko ten cynamon jakoś dziwnie mu pachniał (ludzie trzymajcie mnie..). Najlepsze jest to, że gość chyba nie poznał we mnie recepcjonistki "z dołu", a gdy opuszczał budynek, ja akurat byłam na przerwie, więc wątpię czy się w ogóle połapał kim byłam i skąd się pojawiłam. Ostatecznie z papierami pójdę jutro, bo zabrakło mi nerwów, by zostać tam choćby minutę dłużej.


*Dziewczyna po prostu chciała zaoferować coś do picia, a potraktowano ją jakby była kelnerką, barmanką i cholera wie czym jeszcze. Taka sekretarka, czy tam asystentka ma od groma swojej biurowej roboty, i choć normalnym jest, że w jej obowiązkach leży również podanie gościowi czegoś do picia, nie oznacza to, że jest to jej głównym i najważniejszym obowiązkiem. Równie dobrze każdy może sobie tą kawę zrobić sam ponieważ ekspresy i automaty do napojów są ogólnodostępne.

** Mam świetne relacje z pracownikami z tego piętra i w głowie mi się nie mieści, że ktoś może zachowywać się tak bezczelnie w stosunku do któregoś z nich.

praca na recepcji

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 323 (357)

#71737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wcześniej wspominałam, pracuję na recepcji pewnego londyńskiego biurowca.

Taka dziwna sytuacja z dzisiaj. Niby zwykłe nieporozumienie, chwilowo było nawet zabawnie, ale właśnie uświadomiłam sobie z kim za niedługo przyjdzie mi współpracować.
Pamiętacie firmę Ą&Ę z moich poprzednich historii? No więc dzisiaj miałam wątpliwy zaszczyt poznać osobiście samego właściciela tejże firmy. Nazwijmy go Mr.Italiano.

Czasami bywa tak, że na recepcji robi się mały sajgon. Ludzie się spieszą, chcą szybko przejść przez bramki, a tu procedur obejść się nie da, trzeba się zameldować, poczekać w kolejce... takie tam duperele.

Wszystko było do ogarnięcia do momentu wizyty pewnego gościa, który wbił się w kolejkę z bardzo donośnym "bonjourno" na ustach. Jedyne, o co mogłam pana poprosić, to by zajął miejsce w kolejce, a za 3 minuty zostanie obsłużony. Nie wiedziałam, czy Mr.Italiano moją prośbę zrozumiał, czy też nie, w każdym razie miejsce, gdzieś przy końcu około 10-osobowego ogonka zajął, ciągle mamrocząc coś pod nosem.

Gdy przyszła jego kolej po raz drugi usłyszałam żwawe "bondziorno", na co ja - na swoją zgubę - odruchowo odpowiedziałam w języku gościa*. I to by było na tyle popisów z moich lingwistycznych umiejętności:) Niestety gość podłapał to jako zachętę do rozmowy w jego ojczystym języku, którego ja - rzecz jasna - nie rozumiałam ni w ząb.
Oczywiście od razu go uprzedziłam, że ja włoskim nie władam, ale dało mi to tyle, co nic.

Nasz Italiano tak się nakręcił, tak się napompował, tak rozgestykulował, że gość stojący za nim musiał się odsunąć, żeby z łokcia nie oberwać.
I tak stoję, jak ta trąba wysłuchując makaronizmów tego, pożal się Boże, VIPa i za cholerę nie mogę się z nim porozumieć. W końcu zaczęło się robić niezręcznie, ludzie w recepcji zaczęli się na nas patrzeć jak na kosmitów, Italiano pięściami po biurku mi wali, a ja nie wiem, czy już mam ochronę wzywać, czy czekać na dalszy rozwój szoł.
Z opresji wybawił mnie stojący w kolejce pan, który mówił po włosku, i dopiero wtedy okazało się, w czym tkwił problem.

Otóż nasz Italiano został poinformowany, że recepcjonistka z jego nowego lokum mówi po włosku, więc oczywistym dla niego było, że chodzi o mnie. A pamięta ktoś jeszcze paniusię "od biurka"? No więc panu chodziło o nią.
Poza tym Italiano miał pretensje, że nie pozwoliłam mu wejść do JEGO budynku i on musiał przechodzić przez procedury tak samo jak reszta stojącego na recepcji plebsu. A poza tym on był spóźniony na spotkanie i żądał, żebym natychmiast wpuściła go na 1. piętro.

Cóż było począć... Zadzwoniłam do firmy Ą&Ę, wyjaśniłam na prędce w czym problem i poprosiłam, żeby ktoś zszedł odebrać swojego gościa, bo dla mnie nie jest ważne kim on jest, byleby mi go ktoś tutaj pomógł wylegitymować. Pani "od biurka" pojawiła się jak burza, i po ogarnięciu formalności równie szybko zniknęła, zabierając ze sobą rozdartego Włocha. W międzyczasie pani zasugerowała, że może powinnam pomyśleć o lekcjach włoskiego, jeśli właściciel Ą&Ę jest Włochem.
(tak! Może jeszcze węgierskiego, chińskiego i holenderskiego, tak na dobry początek.)

Zapytałam z profesjonalnym uśmiechem nr 38, czy może wobec zaistniałej sytuacji Mr Italiano nie powinien rozważyć lekcji angielskiego, skoro 95% jego załogi to Anglicy (przynajmniej sądząc po nazwiskach reszty załogi Ą&Ę).

Nie wiem, czy nie strzeliłam sobie w stopę po raz kolejny, ale zaczyna mi już być powoli wszystko jedno, jak nasze dalsze relacje będą wyglądać.

* Mam taki zwyczaj, że jeżeli znam jakiś zwrot powitalny w języku danego gościa, to często go odruchowo używam - ot tak, z grzeczności.

praca na recepcji

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (315)

#71204

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy historii #71141.

Historia zakończyła się tym, że pewna narwana kobieta aktywowała alarm przeciwpożarowy, po czym ewakuowała się czym prędzej.
Oczywiście incydent ten postawił na nogi cały budynek, a oberwało się jak zwykle osobie "pierwszego kontaktu", czyli mnie. Lawinę piekielności postaram się jakoś sensownie wypunktować, by nie wprowadzić zbyt wielkiego chaosu.

1. Pomimo tego, że alarm udało mi się wyciszyć po kilkunastu sekundach, w recepcji i tak rozdzwoniły się telefony - dwa stacjonarne plus moja prywatna komórka. I tutaj pojawia się piekielność numer 1. - jakim cudem ludzie z budynku mają w posiadaniu mój prywatny nr telefonu? Z tego, co mi wiadomo, moje dane są poufne, a dostęp do nich ma jedynie mój pracodawca, który w teorii nie ma prawa mojego numeru nikomu udostępniać. W praktyce zaś, jak widać, wygląda to nieco inaczej. Sprawa pozostaje do wyjaśnienia.

2. Ludzie z góry chcieli się czym prędzej dowiedzieć (co zrozumiałe), czy alarm jest prawdziwy, czy nie. Wyjaśniłam tak szybko jak mogłam, że alarm został włączony przez przypadek, i żeby pozostać w biurach, że wszystko jest pod kontrolą i tak dalej. Cóż z tego, skoro w międzyczasie na recepcję zdążyło mi się zlecieć ze dwadzieścia podburzonych osób z niższych pięter - w tym moja ulubiona (o zgrozo!) "paniusia od biurka" z 1. piętra, ze sławnej ostatnio firmy Ą&Ę.

3. Ważnym punktem jest, że pomimo tej obławy, ja nadal musiałam dopełnić swoich obowiązków i ogarnąć sprawę z alarmem, który co prawda był wyciszony, ale nadal nie zresetowany. Zadzwoniłam do naszej dyspozytorni (czy raczej stacji monitorującej), by poinformować, że wszystko jest OK, i żeby w żadnym wypadku nie wysyłali straży pożarnej. Pani po drugiej stronie poinformowała mnie, że... "chłopaki powinni być u nas za dwie minuty".
No to pięknie.

4. Oczywiście zależało mi, żeby strażacy nie przyjeżdżali, ponieważ było to już któreś z kolei bezpodstawne wezwanie, a - jak wszem i wobec wiadomo - za bezpodstawne wzywanie służb porządkowych się płaci. I tutaj wypadałoby znaleźć winnego, ale o tym za chwilkę.

Jako ciekawostkę dodam, że w moim budynku do końca 2014 roku procedura była taka, że jak włączył się alarm, to najpierw biegło się go wyciszyć, w międzyczasie miało się 5 minut (tyle czasu wystarczyło, aby spokojnie wybiegnąć na 6. piętro i z powrotem) na sprawdzenie miejsca wyświetlonego na panelu, po czym dzwoniło się do dyspozytorni ze stosowną informacją. Na koniec panel przeciwalarmowy się albo resetowało, albo reaktywowało, albo po tych 5 minutach alarm wznawiał się sam. Później wysyłało się raport i wszystko "grało i bucało".
Tym sposobem straż pożarna NIGDY bezpodstawnie się nie pojawiła.
Do tej pory nie wiem komu i dlaczego ten sprawdzony scenariusz przeszkadzał, i pewnie nigdy się nie dowiem.

5. Straż pożarna faktycznie przyjechała błyskawicznie, co się chwali.
Panowie po wysłuchaniu wyjaśnień zgodnie stwierdzili, że nie mają czego szukać, ponieważ alarm aktywowano w recepcji, a ta na stojącą w płomieniach nie wygląda. Przed wyjściem poinformowali, że rachunek wystawią na zarząd budynku, a co oni z tym zrobią, to już jest sprawa zarządu.
W czasie, gdy jeden ze strażaków poszedł zrobić zalecony patrol budynku, na recepcji podniosło się larum, że pewnie teraz to najemcy będą musieli płacić za to wezwanie (co jest bzdurą).
Na nic zdały się moje tłumaczenia, że alarm fałszywy, że wiemy kto aktywował (w razie wątpliwości można sprawdzić monitoring), że takie rzeczy się zdarzają, że lokatorzy nie będzie musieli za nic płacić itd.

6. Ziarno niezgody zostało zasiane, wszak praca jaśniepaństwa została zakłócona i basta. Oni "żądają interwencji managera budynku, bo tak być dłużej nie może i tak się pracować nie da".

Najbardziej rozdarta "pani od biurka" raczyła nawet błyskotliwie zasugerować, że to recepcjonistka powinna pokryć koszty przyjazdu straży, ponieważ alarm został aktywowany właśnie na recepcji. Dla tej pani brawa za wspaniałomyślność.

Nie zostało mi nic innego, jak kulturalnie pani przypomnieć, że to właśnie jej kontraktorzy od września niechcący aktywowali alarm już czterokrotnie, o czym zresztą doskonale wiedziała. Ta informacją ją na chwilę przymknęła, a reszta towarzystwa zaczęła się rozchodzić.
Tutaj dodam, że po tamtych alarmach w Ą&Ę codziennie deaktywujemy strefę, która jest w zasięgu 1. piętra, żeby alarm nie rozbrzmiewał za każdym razem, jak ktoś go przez przypadek aktywuje. A wiadomo, że przy pracach wykończeniowych o kurz i wyższą temperaturę blisko detektora nietrudno.

7. Cała sytuacja byłaby w miarę bezboleśnie zakończona, gdyby nie to, że jakąś godzinę po całym zdarzeniu dostałam maila od managera (tego bystrzaka z poprzednich historii).
Treść wiadomości wyglądała następująco:

"Droga BiziBi,
Właśnie otrzymałem maila od jednego z naszych klientów, który poinformował, że dzisiaj ok. 9 rano recepcjonistka nie chciała wypuścić jego żony z budynku i z premedytacją zablokowała drzwi. Czy możesz to niezwłocznie wyjaśnić?

Z poważaniem,
Piekielny"


Żeby nie było - wyjaśniłam ;)

praca na recepcji

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (258)

#71141

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam, pracuję na recepcji w biurowcu.
Z natury nie jestem osobą chamską i mam do ludzi dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Jeżeli jednak normalny człowiek posiada nerwy ze stali, to zastanawiam się z czego zrobione są moje.

Taka lawina piekielności z dzisiejszego poranka.
Przychodzi do budynku jeden z "moich" stałych lokatorów - ot, znany mi, kulturalny, starszy pan byznesmen - w towarzystwie kobiety. Mijając biurko recepcji jak zwykle mignął mi przed oczami przepustką informując, że "ta dama obok jest tutaj tylko na chwilkę, i czy moglibyśmy sobie darować te wszystkie *procedury związane z wejściem do budynku".

No OK, da się zrobić - poprosiłam tylko o imię i nazwisko towarzyszki i podałam panu tymczasową przepustkę dla jego gościa.
Trudno jest mi stwierdzić, kim rzeczona "dama" jest dla naszego byznesmena (prawdopodobnie dowiem się przed końcem zmiany), jednak po jej zachowaniu śmiem twierdzić, że koło damy to ona nawet nie stała. Właściwie to zastanawiam się, czy taka osoba powinna sama poruszać się po mieście, żeby nie szkodzić sobie i otoczeniu, ale o tym za chwilkę.

Pomijając już fakt, że pani na powitanie nie zaszczyciła mnie żadnym "dzień dobry", to nie uraczyła mnie nawet spojrzeniem, które było wówczas przyklejone do srajfona.
W ogóle kobieta nie wykazała żadnej uwagi czy skupienia na tym, co dzieje się wokół.

Ale o ile do braku kultury przywykłam, o tyle akcji, jaką pani urządziła mi przy wyjściu prędko nie zapomnę.

Otóż nasza dama - opuszczając budynek po ok. dziesięciu minutach - natknęła się na magnetyczną blokadę drzwi.
Co istotne, żeby wyjść, wystarczy nacisnąć zielony guzik z napisem "PRESS TO EXIT" i nikt nigdy przenigdy nie miał z tym najmniejszego problemu.

Tutaj muszę wspomnieć, że w normalnych okolicznościach to ja otwieram ludziom te drzwi poprzez naciśnięcie guzika zainstalowanego pod moim biurkiem - mnie ten gest nic nie kosztuje, zaś według odwiedzających ponoć bardzo ułatwia to życie i dlatego tak robię (przy czym dodam, że NIE jest to mój obowiązek).

Ale że kobieta również przy wyjściu nie zareagowała, choć próbowałam ją zaczepić i grzecznie prosiłam o zwrot **przepustki, pomyślałam sobie: A kij ci babo w oko, sama sobie drzwi otwieraj.

I to był strzał w stopę.

Dama stanęła przy drzwiach, tyłem do mnie i okazało się, że jednak potrafi mówić, a ja - nie ukrywam - wykorzystałam sytuację, żeby się trochę podroczyć.

Dama: Ja chcę stąd wyjść.
Ja: Po prawej stronie jest zielony guzik, wystarczy nacisnąć i drzwi się otworzą.
Dama: Gdzie??
Ja (a w dupie!): Po prawej stronie jest zielony...
Dama: OK. WIDZĘ. (pokazując na włącznik światła) Ten?
Ja: To jest światło. Poniżej jest pojedynczy ZIELONY guzik.
Dama (po chwili konsternacji): Możesz mi otworzyć te cholerne drzwi??!

I tutaj na chybił trafił zaczęła pstrykać we WSZYSTKIE znajdujące się na ścianie przyciski, nie omijając także tych czerwonych. Skończyło się tak, że pani w nerwowym amoku aktywowała alarm przeciwpożarowy, którym w efekcie również doprowadziła do odblokowania drzwi. Tutaj historia mogłaby się zakończyć, wszak pani z triumfalnym uśmiechem budynek opuściła, i to wręcz w podskokach. Szkoda tylko, że w akompaniamencie wyjącego na pół dzielnicy alarmu.

Dla mnie piekielność właściwa zaczyna się dopiero w tym miejscu, ale o tym w drugiej części historii, której dzisiaj już nie zdążę napisać.





*Procedury zajmują od minuty do max pięciu, gdy gość jest bardziej wymagający. Wielu gości, zwłaszcza tych spóźnionych, próbuje tego unikać. Tę "skomplikowaną" procedurę da się obejść wydając tymczasowe pozwolenie na wejście, czyli takie, jakie wydaje się np. kontraktorom.

**Przepustka powinna do mnie wrócić i zwykle nie ma z tym problemu, gdy się o nią upomnę.

praca na recepcji

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (274)

#71046

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już kiedyś wspominałam pracuję na recepcji pewnego londyńskiego biurowca - Informacja ta, choć na ten moment zbędna, przyda się w dalszej części historii.

Chyba zrobiłam dzisiaj głupotę i po raz pierwszy od dawna poczułam, że muszę wyzbyć się swoich empatycznych odruchów.
Taka sytuacja dzisiaj z metra, z drogi do pracy.

W pewnej mocno polskiej dzielnicy, usiadł koło mnie pan - około 40-letni Polak budowlaniec - z telefonem przy uchu.
Czytałam co prawda książkę (bo muzyki w metrze nigdy nie słucham) i bardzo starałam się nie podsłuchiwać, ale po prostu się nie dało nie słyszeć tej rozmowy.
Trochę głupio mi o tym pisać, ale z rozmowy wynikało, że pan jest w trakcie rozwodu, żona wywiozła mu trójkę dzieci do Polski i zabrania mu się z nimi kontaktować. Jakby problemów było mało, to na to wszystko człowiek miał poważne problemy z pracą, szef zalegał z wypłatami, fucha się kończyła, perspektywy na kontynuację pracy żadnej, pomocy znikąd, kumple się wypięli, a tu dzieciom chciałby pomóc itd.. Reasumując - człowiek znalazł się w przysłowiowej czarnej dupie.

Jakoś tak intuicyjnie zaczęłam analizować jak tu chłopu w potrzebie pomóc, a że ten z rozmowy wydawał się człowiekiem kulturalnym, zaradnym i pracowitym, to mnie tylko zachęciło i utwierdziło w przekonaniu, że tak trzeba. Poza tym mi też ktoś obcy kiedyś bardzo pomógł i wiem jak bardzo może się człowiekowi życie odmienić w niemal jednej sekundzie.

Normalnie niewiele mogłabym w takiej sytuacji zrobić, ale tak się akurat fortunnie złożyło, że u mnie w budynku na 1. piętrze od końca zeszłego roku trwają prace wykończeniowe dla sławnej ostatnio firmy Ą&Ę (Nawiązując do moich poprzednich historii - firma ta jeszcze się nie wprowadziła).

Kierownikiem tych prac jest pewien Anglik (złoty chłop, tak swoją drogą), który jest na etapie kompletowania ekipy na kolejny kontrakt i bez ogródek spytał mnie jakoś w zeszłym tygodniu, czy mam może znajomych Polaków, którzy byliby chętni dla niego pracować, bo według niego lepszych fachowców niż Polacy nie ma na świecie. Wymagany był tylko komunikatywny angielski i jako takie pojęcie o pracy.
Dodam jeszcze, że polska ekipa, która u nas pracuje również sobie współpracę z nim chwali.

No więc, niewiele myśląc, wyciągnęłam z portfela jedną z wizytówek, które od zeszłego tygodnia nosiłam w portfelu, przeprosiłam pana, który stracił zasięg po wjeździe pod ziemię i zaoferowałam się z pomocą. Po prostu przeprosiłam, że się wtrącam, że mimochodem słyszałam część rozmowy i wytłumaczyłam na prędze w czym rzecz, bo pan zbierał się do wysiadania na następnej stacji.

Na odchodnym usłyszałam tylko:
- Czy może się pani z łaski swojej, nie wpier*alać w nie swoje sprawy?!

No w sumie mogę...

Polak na emigracji

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 336 (386)

#70146

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już niektórzy być może kojarzą, pracuję na recepcji pewnego londyńskiego biurowca.

Na początek pozwolę sobie wtrącić słówko w sprawie ostatniego wątku - otóż biurko nadal stoi i chyba za chwilę ozdobię go światełkami i stroikiem, bo zdaje się, że przed świętami nikt go stąd nie usunie. Właściwie, to zaczęłam się już do niego przyzwyczajać... W ostateczności posłuży mi jako bunkier :)

Ale ja dzisiaj nie o tym.
Mój budynek znajduje się pod bardzo problematycznym adresem. Zdecydowanie nie chciałabym się tutaj zbytnio wywnętrzać co do lokalizacji, ale jednocześnie chciałabym zobrazować skalę zamieszania powstałą w związku z powyższym. Coby się zbytnio nie zdradzać, udało mi się znaleźć podobnie brzmiący fonetycznie zamiennik.
I niechaj to będzie '13 Wrock Road'.

Problem w tym, że w promilu kilku kilometrów znajdują się również takie ulice jak '13 Wrook Road', '13 Wrook Street', '13 Wrooke Street' i '13 Wrock Avenue'. Na co powinno się zwracać uwagę, gdy adresy są tak podobne? Na jedyny i niepowtarzalny kod pocztowy. Teoretycznie każdy o tym wie, zaś w praktyce wygląda to naprawdę kiepsko. I o ile przyzwyczaiłam się do sortowania i odsyłania nie swojej poczty, do 'guglowania' trasy zbłąkanym wędrowcom i zamawiania taksówek spanikowanym gościom, o tyle chamstwa jak nie znosiłam, tak nie znoszę.

Do budynku dosłownie wbiegła grupa zagubionych modelek w obstawie dwóch ochroniarzy (...się chłopakom fucha trafiła;)).
Dziewczyny rozsiadły się grzecznie w poczekalni, zaś jeden z panów podszedł do mnie załatwiać formalności związane z (nie)umówionym spotkaniem. Pan okazał się Polakiem-burakiem (no niestety, zdarzają się i tacy..)
Zgodnie z prawdą poinformowałam, że państwo trafili pod zły adres, i że zdarza się to dosyć często niestety i na pewno coś zaradzimy.
I tu w [o]chroniarza jakby diabeł wstąpił.
Jak z gębą na mnie nie wyskoczy!

O: Co to ma znaczyć zły adres, ja tu mam napisane 13 Wrook Road! 18-te piętro...

Ja: Ale tutaj jest Wrock Road - napisane przez "oc" - a pan tu ma "oo"... I kod pocztowy inny. No i jak pan widzi pięter mamy o 2/3 mniej.

O: No to albo taksówkarz, co nas tu przywiózł jest je*nięty, albo znowu mi zły adres te ch*je w agencji dali i znów się spóźnimy.

Ja: Przykro mi, może mogę...

O: (wskazując na nr tel. podany pod adresem)
Dzwoń do nich i powiedz, że się trochę spóźnimy.

Ja: (wtf)???

O: No no, dzwoń! Do tych z kastingu, powiedz im, że będziemy później.

Ja: Proszę pana, po pierwsze, to ja nie jestem upoważniona do wykonywania tego rodzaju telefonów, a po drugie proszę spuścić z tonu i przestać kląć jak szewc. - a tak w ogóle to dlaczego pan sam nie zadzwoni?

O: (Po chwili konsternacji i zmieszania) ...No bo ja się z tymi chu*ami nie dogadam. To co, zadzwonisz?

Ja: Pomimo, że jesteśmy w Anglii to nie przeszliśmy na "Ty". I nie, nie zadzwonię. Przed budynkiem jest postój taksówek, do celu dojedziecie w 15 minut.

O: A to spier*alaj.

Ja: Tam są drzwi.

Pan się odwrócił, towarzystwo zebrał i wyszedł.
Nie dość, że cham, nie dość, że prostak, to jeszcze po angielsku ni w ząb.
No normalnie zrobiło mi się za chłopa wstyd....

praca na recepcji zagranica

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (505)

#70085

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kontynuacja historii http://piekielni.pl/70045, czyli biurkowego absurdu ciąg dalszy.

Jak wspomniałam w ostatniej historii, jedyne co mogłam zrobić w sprawie tego biurka, to wysłać maila do zarządu budynku z prośbą o ustalenie z ludźmi z 1. piętra co z tym fantem zrobić.

Mi niestety, pomimo usilnych prób, nikogo z Ą&Ę nie udało się do tej pory złapać, a pani sekretarka (ta, z którą rozmawiałam w zeszłym tygodniu) delikatnie rzecz ujmując problem olała i zrzuciła go na mnie.
Generalnie, gdyby w grę nie wchodziły żadne koszty, to ja bym sprawę jakoś ogarnęła i załatwiła kogoś, kto by mi to paskudztwo stąd zabrał. Problem w tym, że 1 piętro jest jeszcze w trakcie wykończeń i nie byłam w stanie z nikim, kto tam aktualnie pracuje ustalić, kto te koszty na ten moment miałby ponieść.
I tu do akcji wkroczył mój nierozgarnięty przełożony (też już o nim coś kiedyś wspominałam).

Otóż szef raczył mnie osobiście odwiedzić i bez owijania w bawełnę poinformować, że to JA jestem odpowiedzialna za transport i ewentualny demontaż biurka, ponieważ pani dizajner powiedziała mu, że jak ona ze mną rozmawiała jakieś dwa miesiące temu, to ja jej POWIEDZIAŁAM, że biurko o takich wymiarach spokojnie się zmieści do windy.
Ludzie trzymajcie mnie (nie po raz pierwszy zresztą).

Pomijając już fakt, że ja - recepcjonistka - absolutnie o czymś takim bym nikogo nie zapewniła (bo i z jakiej racji), to zastanawiam się co trzeba mieć pod kopułą, żeby zarabiając kilkaset tysięcy funtów rocznie obwinić za swoje niedociągnięcie kogoś, kto nie ma wręcz prawa mieć z taką kwestią nic wspólnego.

I już pal licho, że ta cała dizajner zwaliła to na mnie. Gorsze jest to, że mój przełożony jej uwierzył.
Przyznałam, że owszem, w okolicach połowy lipca (czyli wtedy, gdy pierwszy raz dowiedziałam się, że będę mieć nowych klientów) widziałam plany całego biura, i widziałam to kolumbryniaste biurko, ale nie skupiałam się wtedy na żadnych wymiarach, absolutnie NIC nie sugerowałam, a i o zdanie nikt mnie w tej kwestii nie pytał. Mało tego, nawet gdyby pytał, to bym się nie wypowiadała.

Kolejna sprawa - na takie rzeczy MUSI być oficjalne potwierdzenie typu e-mail, jakiś podpisany dokument, cokolwiek co ma moc prawną. Obsłudze budynku odpowiedzialności za takie rzeczy brać NIE WOLNO.
Najwyraźniej pani dizajner tego nie wiedziała.
Zanim przełożony zaczął się nakręcać, zapytałam go tylko, czy jak by mu ktoś powiedział, że recepcjonistka POWIEDZIAŁA, że można vanem na recepcję wjechać, to czy też by uwierzył. Odpowiedzi bystrzak nie wymyślił.

Na koniec pokazałam mu dokument, który pani z 1-go piętra rzuciła mi w piątek na biurko. A w nim jak byk pisze, że odpowiedzialność za transport biurka leży w rękach Ą&Ę. Szkoda tylko, że z tego dokumentu nie wynika kto zawalił z wymiarami biurka.

Teraz tak sobie myślę, że problemu by nie było, gdyby biurko tak jak 99% innych mebli wjechało w częściach prosto na piętro. W ostateczności montażem martwilibyśmy się później. Niestety tutaj ewidentnie zawalił ktoś z Ą&Ę próbując bezsensownie ciąć koszty.

Sprawa pozostała do wyjaśnienia, a ja czekam na dalszy rozwój wydarzeń.
A biurko jak stało, tak stoi.

praca na recepji zagranica

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 364 (402)

#70045

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam pracuję na recepcji pewnego biurowca okupowanego przez dosyć specyficzne towarzystwo.

Taki absurd z dzisiaj.
W roli głównej nasz nowy lokator - firma, którą miałam (nie)przyjemność przedstawić w historii 69211.

Mieliśmy dostawę biurka. Biurko nie byle jakie, jakieś włoskie, marmurowe, wielkie jak 8-drzwiowa szafa, a ważące chyba z tonę - sądząc po minie wciągającego je na recepcję kuriera.
Co ważne - biurko przywieziono w całości, co uniemożliwiło włożenia go do naszej, i tak całkiem sporej, windy.
Kurier postawił mebel na środku recepcji, po czym podstawił mi pod nos faktury do podpisania i poprosił o podpisanie jeszcze czegoś, czego nie mogłam spokojnie przeczytać, bo kurier bardzo się spieszył. Papiery odruchowo mu oddałam i dostawy nie przyjęłam, zanim nie ustaliłam kilku szczegółów.

Okazało się, że biurko miało być dostarczone do wspomnianej firmy (nazwijmy ją Ą&Ę) i zainstalowane na 1. piętrze, ale według faktury owa firma za tę usługę nie zapłaciła (do tego wrócę za moment).
Facet się spieszył, bo nie miał też opłaconego parkingu, a więc miał w porywach jakieś 2 minuty na wyładowanie mebla z wozu i transport do recepcji, zanim złapie go jakaś żmija parkingowa i wlepi mandat (który dostawca/kierowca ponoć płaci z własnej kieszeni)

No to dzwonimy czym prędzej do Ą&Ę i czekamy na wyjaśnienia. Odebrała sekretarka. Tłumaczę, w czym rzecz i czekam na jakieś racjonalne ogarnięcie sytuacji. Dowiedziałam się, co następuje:

- biurko jest dla prezesa A&Ę, a producentem jest włoska firma Pitollini (nazwa na potrzeby historii zmieniona, ale tylko odrobinkę:)) i to ta firma właśnie miała opłacić montaż i dostawę, oraz wszystkie koszty z tym związane.

- biurko ma być wniesione w jednym kawałku, bo jak dizajnerzy robili pomiar, to wszystko im się mieściło (no to chyba sobie wniosą przez okno..)

- pani sekretarka nie poczuwa się do odpowiedzialności za to biurko, bo to nie ona zamawiała.

- mam dzwonić do Pitollini i wyjaśniać.

Powiedziałam, że dzwonić nigdzie nie będę i pani albo zejdzie, albo odsyłam biurko tam skąd przyszło, bo ja także go nie zamawiałam i odpowiedzialności za niego nie wezmę. Pani była na dole po 10 sekundach. Biurko kazała zostawić, fakturę podpisała, a przebierającego nogami kuriera odesłała, co było totalnie bezsensowne. Lepiej było chłopu parking opłacić i może jakoś byśmy się na spokojnie dogadali.

Po chwili kontemplacji pani zwróciła się do mnie i przyznała, że nie zapłacili za montaż, bo oczywistym wydało im się, że przecież jak się coś takiego kupuje, to montaż powinien być gratis. Ciekawe, jak długo nad tym myśleli i na jakiej podstawie to wywnioskowali.
Akcja zakończyła się tak, że paniusia rzuciła mi papiery na biurko i kazała sprawę załatwić, bo ona teraz zajęta jest i odezwie się do mnie później.

Normalnie bym sprawę olała i od razu zgłosiła wyżej, ale znając tempo, z jakim przechodzi się tutaj przez procedury, to to ofoliowane czarne monstrum tak by sobie tutaj stało i straszyło do końca przyszłego roku.
Ostatecznie zadzwoniłam do tych od biurka, żeby sprawę chociaż spróbować wyjaśnić.
Co się okazało?

Otóż Pitollini informowali Ą&Ę o kosztach dostawy, ale firma na dopłatę się NIE zgodziła, tłumacząc, że jak już biurko będzie na miejscu, to oni coś wymyślą. Ba, nawet na papierze to mieli - a dokładniej na tym, którego nie zdążyłam wcześniej przeczytać, a który teraz leżał rzucony na moje biurko.
Nie wiem, może myśleli, że ja im je wniosę...? W każdym razie mail do góry poszedł, więcej zrobić nie mogę.

Na zakończenie dodam, że faktura za biurko opiewa na kwotę prawie 80 tysięcy funtów (ludzie trzymajcie mnie...) - Jakim skąpcem trzeba być, żeby nie dopłacić tych paruset funtów, a przy okazji upewnić się, że wymiary mebla pozwolą na jego swobodny transport.

Tymczasem czekam na dalszy rozwój zdarzeń, w nowo "umeblowanej" recepcji.

praca na recepcji zagranica

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (507)

#69797

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Każdy na kogoś narzeka. Sprzedawcy na kupujących i na odwrót, kurierzy na klientów i vice versa, kanarzy na pasażerów, i tak dalej i tak dalej. To i ja ponarzekam na moich - pożal się Boże - VIPów.

Jak już nie raz wspominałam, pracuję na recepcji w londyńskim biurowcu.

Praca wydawałaby się czysta, łatwa i przyjemna - otóż nic bardziej mylnego.
Pomimo moich usilnych tłumaczeń do niewielu dociera, że nie jestem consjerżem/niańką/sprzątaczką/organizatorką czasu wolnego/manadżerką budynku/jasnowidzem i pomimo, że naprawdę z całego serca chciałabym ludziom pomóc, o tyle pewnych rzeczy najnormalniej w świecie robić mi NIE wolno. Pod spodem przedstawiam (nie)szczęśliwą siódemkę typową dla moich "podopiecznych", czyli najbardziej upierdliwych ludzi pod słońcem.

1. Pan "Weź Mi To Załatw Na Wczoraj".
Panie drogi - od tego pan masz własną sekretarkę, PA, zastępcę PA, office managera, i ewentualnie żonę(!) do pomocy. Opłacenie tych ludzi to jakaś 100-krotność mojego rocznego wynagrodzenia więc pan wybaczy, ale ja tego jaśniepanu nie załatwię.

2. Pan/pani "Możesz Mi To Wyrzucić?"
Jakimś cudem ludzie wyniuchali, że mam za biurkiem kosz na śmieci - a co za tym idzie? Średnio 1/5 osób wracających z lunchu chce coś (a śmieciowe spektrum bywa szerokie) do niego wyrzucić. I robi to albo podając mi pezpardonowo śmiecia do ręki, albo wchodząc sobie za biurko samemu. Mniejsza o to, gdy chodzi o pusty kubek, czy opakowanie po jedzeniu. Hitem są jednak gumy do żucia, wyciągane z buzi i... wtedy podnoszę tylko wzrok i guma ląduje z powrotem w buzi delikwenta. Tak - zdarzało się, że ktoś mi wyżutą gumę dawał do ręki.

3. Państwo "Zamów Nam Taksówkę/Hotel/Stolik/Obiad do biura".
Jeszcze pół biedy, gdyby państwo poprosili. Państwo jednak potrafią tylko żądać. I ani nie proszą, ani nie dziękują. Takich buców odsyłam do punktu 1.

4. Onieśmielony/a Pan/i "Ja Tylko Do Ubikacji...", czyli korzystanie z toalety obsługi budynku (a dokładniej z tej, której w praktyce używam tylko ja).
Zdarza się, że ktoś ma nagłą potrzebę i zamiast zapierniczać na swoje piętro korzysta z mojej toalety. No zdarza się - życie.
A w praktyce wygląda to tak, że czym większy burżuj, tym większy niechluj i brudas. A panie to już w ogóle tragedia. Skłamałabym, gdyby to tyczyło się każdego, ale niestety w znacznej większości tak to właśnie wygląda. Szczegóły Wam daruję.

5. Pan "To Ty Nie Wiesz Kim JA Jestem??".
Mój "ulubiony" typ człowieka biznesu, potrafiący mnie do bólu rozbawić. No nie chłopie - nie wiem kim TY jesteś, nie mam w głowie twojego życiorysu, ani historii kariery. Nie mam też w głowie wszystkich brytyjskich banków i ich prezesów. Jeśli poczuję wewnętrzną potrzebę, to mogę se ciebie co najwyżej z ciekawości wyguglować. I tak jak każdy szary człowiek - musisz się wylegitymować i wpisać do księgi gości. Chcesz zostawić mi swój autograf, to teraz nadarzyła ci się sposobność.

6. Pan/pani "Bo Mi Się Coś Rozlało - możesz przyjść posprzątać?".
Korona mi z głowy nie spadnie, jak podniosę z podłogi coś, co komuś upadło lub przetrę papierem, jak coś komuś z kubka kapnęło. Ludzkie sprawy. Ale latanie z mopem, bo jaśniepanu na 6. piętrze w biurze się zupa wylała zdecydowanie nie należy do moich obowiązków. Jak pan zacznie się zbytnio nakręcać, to odsyłam do punktu 1.

7. Na zakończenie moja zmora - Pani "Zerkniesz Mi Na Dzieci? Wrócę za 5 minutek".
Paniusie (głównie partnerki moich klientów), które przyprowadzają mi swoje - rozpuszczone, jak dziadowski bicz - pociechy doprowadzają mnie do czarnej rozpaczy.
Nie dość, że dzieci w budynku samopas zostawić im PRAWNIE nie wolno, to nie raz taka cholera nawet nazwiskiem nie rzuci, dziecko usadzi w poczekalni i powie mi, że za 5 minut wróci i zanim zdążę zaoponować, kobiety już nie ma.
Hitem była pani, która na "sekundkę" zostawiła mi dzieci, rzuciła nazwiskiem męża i poszła w piz*u. Po 4h wróciła obładowana torbami z zakupów.
Jako że ojca dzieci u siebie w budynku nie znalazłam, to sprawę zgłosiłam do managera, a ten zawiadomił firmę ojca dzieci, summa summarum z dziećmi siedziałam do końca zmiany, bo tatuś był nieuchwytny. Teraz jak widzę ludzi z zamiarami zostawienia ze mną dzieci, to od razu straszę konsekwencjami prawnymi, policją i czym tylko się da.

Ostatnio czarę goryczy przelała mamusia, która kazała mi zająć się jej dzieckiem twierdząc, że przecież i tak nie mam tu nic lepszego do roboty...

praca na recepcji

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 475 (527)