Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BiziBi

Zamieszcza historie od: 8 lipca 2015 - 15:49
Ostatnio: 14 grudnia 2018 - 20:36
  • Historii na głównej: 28 z 28
  • Punktów za historie: 9909
  • Komentarzy: 131
  • Punktów za komentarze: 1320
 

#69997

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj będzie o lojalności.

Tak się złożyło, że od 9 lat nie było mi dane spędzić świąt w Polsce. W tym roku szczęśliwie udało nam się z mężem dostać jednocześnie 2-tygodniowe urlopy. Radości nie byłoby końca, gdyby nie pewien zgrzyt.

Coś mnie w zeszły piątek tknęło, żeby sprawdzić świąteczny grafik - właściwie to tak bardziej z ciekawości chciałam po prostu zerknąć kogo firma wystawiła na pokrycie recepcji. Loguję się więc na "strefę pracownika" i co ja widzę?
Podanie o urlop świąteczny z dnia 1 czerwca 2015 - ANULOWANE. Noż kurde. Byłoby miło, gdyby ktoś mnie o tym fakcie raczył w ogóle poinformować na 2 tyg. przed świętami.

No ale chwileczkę... Maila ze zgodą na urlop mam, więc to mnie troszkę uspokaja, ale coś tu ewidentnie nie gra, no bo ktoś mi dał i ktoś mi zabrał. I to coś bardzo ważnego i baaardzo długo wyczekiwanego.
Skroluję jeszcze raz w dół, to w górę, przeglądam urlopy do 5 lat wstecz. No jak byk anulowane - inaczej być nie chce.
Tutaj dodam, że mamy w firmie taką zasadę, że jeśli jesteśmy w stanie złożyć podania o urlopy z możliwie dużym wyprzedzeniem, to tak właśnie robimy. Tym samym ułatwiamy życie sobie i innym maksymalnie jak to możliwe i dajemy firmie wystarczająco dużo czasu na ustalenie grafiku.

Niewiele myśląc wykonałam telefon do biura pracodawcy - w końcu to moja firma jest oficjalnie odpowiedzialna za mój urlop. Rozmawiałam z 6 różnymi osobami o różnym zakresie odpowiedzialności. Przełączali mnie jeden do drugiego. Co ciekawe wszystkie te osoby znam, telefonicznie co prawda, ale uwierzcie, że przez 5 lat współpracy da się ludzi przez telefon zupełnie nieźle poznać.
I wydawało mi się, że do tej pory nasza współpraca wyglądała dobrze, że się szanowaliśmy i pomagaliśmy sobie, i nie raz i nie dwa broniliśmy sobie nawzajem tyłków, jak ktoś coś przeskrobał.
W podzięce za 5 lat miłej współpracy jedyne, co usłyszałam to kilka totalnie niespójnych wersji:

Wersja 1. To nie oni mi ten urlop zabrali (tzn nie mój pracodawca), a management (czyli klient mojego pracodawcy) mojego budynku się nie zgodził i urlop anulował.
- dziwne. Jeszcze pół biedy, gdyby mi to powiedzieli zanim zarezerwowałam bilety i potwierdzili mailem.

Wersja 2. To był błąd, że ktoś mi ten urlop w ogóle zatwierdził, jeśli urlopów w święta brać nam oficjalnie wolno.
- faktycznie w same święta nie wolno. Ale z tą różnicą, że ja jestem zakontraktowana w budynku, w którym święta ustawowo są wolne. Tzn 24-26.12 i 01.01. Budynek jest wtedy zamknięty. Reszta dni to nie święta, a okres okołoświąteczny i wtedy - aż sprawdziłam umowę - wolne wziąć mi wolno.

Wersja 3. Mamy nowego przełożonego i to pewnie on czegoś nie dopatrzył
- a pewnie, zwalmy na szefa. Na pewno się nie dowie...

Wersja 4. Nie możemy nikogo znaleźć na pokrycie w dniach okołoświątecznych.
- Faktycznie pół roku to za mało, żeby znaleźć kogoś chętnego do pracy. Pominę już, że ja sama mogę zaoferować pomoc ludzi, których znam i którzy bardzo chętnie do pracy by przyszli.

Żeby wyjaśnić to zamieszanie zadzwoniłam do kogoś z managementu, tzn do tej osoby, której numer widniał w mailu z potwierdzeniem mojego urlopu. Odebrała jakaś pani. Pani zdziwiona zapewniła, że oczywiście urlop mam zatwierdzony i ona nie bardzo rozumie skąd moje obawy i zapytała, czy może powinna mi w czymś pomóc?
Właściwie to tak, mogłaby zadzwonić do biura mojej firmy i narobić im tam trochę ambarasu, ale ostatecznie stwierdziłam, że poradzę sobie sama.
Zadzwoniłam więc znów do "swoich", tym razem odebrał jakiś nieznany mi, nieśmiały głos, opisałam sytuację i miałam czekać na telefon. No i tak czekałam, aż do dziś.

Zadzwoniła ta onieśmielona istota z, jakże śmiałym, przekazem - otóż ona podsłuchała rozmowy w biurze i okazało się, że o moim urlopie koledzy sobie zupełnie zapomnieli i obudzili się z przysłowiową ręką w nocniku i pomyśleli, że jak mi go anulują i zwalą na management to będzie okej, a ja nie będę się czepiać, bo i jakim prawem... I mówi mi to tylko dlatego, że ona jest na praktykach do końca roku i spada stamtąd, bo z tymi Judaszami już nie może wytrzymać.

Super. Czyli gdybym nie dociekała swojego, to mój urlop i krocie wydane na bilet do domu poszłoby się rąbać. Teraz niby wszystko ok, urlop potwierdzony, tylko nie wiem jak ja mam teraz z tymi ludźmi normalnie rozmawiać.
Na dodatek jeszcze ktoś musi mi ten urlop oficjalnie przywrócić, bo konsekwencje nieprzyjścia do pracy, podczas gdy w systemie urlopu brak mogłyby się okazać opłakane w skutkach.
W każdym razie mail do firmy poszedł. Czekam na odzew.

praca na recepcji urlop

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 466 (502)

#69211

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Gdy nie wiadomo o co chodzi, wiadomo, że chodzi o pieniądze".

Jak już kiedyś wspominałam pracuję na recepcji w biurowcu. Do moich najgłówniejszych, a zarazem najbardziej prozaicznych obowiązków należy między innymi wpuszczanie gości do budynku, czyli nic innego jak automatyczne odblokowanie głównych drzwi i wpuszczenie ludzi do środka.

Wczoraj zadzwonił do mnie mój menadżer z pretensjami, że właśnie otrzymał maila ze skargą odnośnie mojego nieprofesjonalnego zachowania, jakim było przetrzymywanie klientów na zewnątrz przez 22(!) minuty. Ponoć na recepcji nie było nikogo i oni (tzn mój management) na pewno wyciągną z tego daleko idące konsekwencje. Poszkodowanymi okazali się nowi najemcy pierwszego piętra, z którymi miałam do tej pory do czynienia dopiero raz, czyli wczoraj.
(Tutaj dodam, że pierwsze wrażenie o nowych ludziach odniosłam przyzwoite - ach te pozory..)

Co tu dużo mówić: Większej bzdury w życiu nie słyszałam (a trochę już tu pracuję i z różnymi dziwakami przyszło mi się zmagać), - poza tym doskonale pamiętałam moment ich wejścia, a że lamusem nie jestem i honor swój mam, toteż kazałam przełożonemu pozostać na telefonie, i pozwolić mi w tym momencie wyjaśnić sytuację, sprawdzając kalendarz i monitoring.

Oto, co się okazało:
Panowie byli omówieni na 09:00, przyszli dokładnie o 09:22. O godzinie 09:20 przegrałam walkę z pęcherzem i pobiegłam do toalety, zostawiając na biurku informację, że wracam za 3 minuty. Po wyjściu z ubikacji podeszłam do biurka, goście właśnie zaczęli podchodzić do drzwi, które NIEZWŁOCZNIE otworzyłam, gości przywitałam, gatka szmatka, żadnych "podejrzanych" zachowań. A co najważniejsze monitoring pokazał, że nie czekali ani sekundy.

Dodam na marginesie, że o pełnych umówionych godzinach, a także kwadrans "przed" i kwadrans "po" staram się zawsze być na recepcji, żeby faktycznie nikt nie czekał. Czas to pieniądz - i ja to rozumiem.

A wracając do piekielności:
Przełożony (ten sam co w historii 68604, żeby było weselej) uwierzyć nie chciał, wszak śmiałam podważyć wiarygodność klyentów byznesmenów. Cóż.. Nagranie mam - zabezpieczona jestem. A jeśli ktoś tu złoży na kogoś skargę, to co najwyżej ja za oczernianie mnie i bezpodstawne podważanie moich kompetencji. Tak więc teraz nic tylko czekać na dalszy rozwój wydarzeń.

No i dzisiaj dzwoni do mnie asystentka tych nowych z 1. piętra i bardzo, ale to bardzo PRZEPRASZA za swoich przełożonych, i prosi żebym zachowała tą rozmowę między nami i zapomniała o całej sprawie. O tak! Masz to babo jak w banku!

Okazało się, że jej przełożeni wpadli na genialny pomysł, by zaoszczędzić - otóż wymyślili, że jak poskarżą się na nieprofesjonalną obsługę, czyli mnie, ochronę, sprzątaczy itd, to nie będą musieli płacić za nasze usługi, czyli ten cały tzw 'service charge', który dla każdego z najemców wynosi miesięcznie jakieś kilkaset funtów, jest to opłata dla każdego obowiązkowa i - w porównaniu do niebotycznie wysokiego czynszu, jaki płacą - śmiesznie niska.

Aż się nie mogę doczekać naszej współpracy, jak już zaczną się wprowadzać. Zapowiada się interesująco.

zagranica

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 509 (531)

#68693

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka sytuacja z trasy Londyn-Katowice.
Lecę sobie niedawno do domu ok 8 rano, usilnie próbując się zdrzemnąć (kto latał porannym, ten wie, o jak nieludzkiej porze trzeba wstać na samolot). Jest to jednak jak zwykle mało prawdopodobne przy odwiecznej niemocy w trakcie układania w fotelu swoich przydługich kończyn dolnych (no niestety - jednym Bozia dała np burzę pięknych loków, a mi po moim dwumetrowym Tacie - 182cm wzrostu).

Po dłuższym czasie wykręcania się w chińską ósemkę i szukania wygodnej pozycji udaje mi się zapaść w upragniony sen.
Drzemię więc sobie w najlepsze, aż tu nagle jak mnie coś nie rąbnie po kolanach! Wybaczcie język, ale myślałam, że mi - dosłownie - nogi do du*y wejdą.
W pierwszej sekundzie pomyślałam niemrawo, że być może samolot w coś przyrąbał i oto nadszedł kres życia mego, ale nie! Okazało się, że to "tylko" jegomość siedzący przede mną postanowił z całym impetem opuścić swoje oparcie, ściskając mnie przy tym boleśnie. I to już nie o to chodzi, że ktoś mu zabroni opuścić ten fotel, ale nic by mu się nie stało, gdyby chociaż uprzedził.

I tu historia mogłaby się skończyć, ale chyba nie to okazało się najbardziej piekielne.

Otóż po pierwsze - pan siedział w wyjściu awaryjnym, czyli w miejscu, gdzie człowiek może się swobodnie wyłożyć (tutaj być może powiecie, że sama mogłam tam usiąść zamiast marudzić, ale niestety od jakiegoś czasu te miejsca podlegają rezerwacji, i niestety nie udało mi się na nie załapać podczas rezerwacji biletu).
Druga sprawa - gdy niemrawo, choć niezwłocznie zwróciłam panu uwagę, że może by tak, z łaski swojej, podniósł choć trochę ten fotel, bo dosłownie ugrzęzłam, ten łaskaw był mnie jedynie poinformować, że "jak se zapłacił, to on ma prawo robić se co mu się podoba, o!"

I w tym miejscu do akcji wkracza kobitka siedząca obok mnie z kilkuletnią córką:
- Taaa, ty żeś se kur*a zapłacił. [zwracając się do mnie] Bo to było nasze miejsce proszę pani, ale mi z córką nie pozwolili w awaryjnym usiąść, bo niepełnoletnia jest, no to co było robić - musiałam się z dziadem siedzeniem zamienić, żeby mi dziecko samo z obcymi nie siedziało.

I, ku mojej uciesze, powiedziała to na tyle głośno i wyraźnie, że usłyszał to nie tylko "dziad", ale i kilku najbliżej siedzących pasażerów.

w trakcie lotu...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 526 (570)

#68604

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o angielskich "dobrych" manierach oraz o poziomie wiedzy człowieka na "poziomie".

Jak już kiedyś wspominałam, od kilku ładnych lat pracuję na recepcji pewnego londyńskiego biurowca.
Miałam dzisiaj spotkanie organizacyjne z moim nowym, niezbyt rozgarniętym przełożonym - Anglikiem.
Spotkania, czy raczej audyty tego typu wyglądają tak, że audytor siada ze mną za biurkiem, grzebie sobie w papierach, coś tam sobie sprawdza, a przy tym od czasu do czasu zerka sobie na to, co robię ja.

Tutaj należałoby wyjaśnić od razu, że do moich obowiązków należy między innymi pilnowanie, by każdy z odwiedzających się wylegitymował lub wpisał na listę gości. Na listę jednak nie muszą wpisywać się osoby, które w budynku pracują, lub są zatrudnione przez firmę mającą u nas jedną ze swoich siedzib.
W przypadku mojego budynku są to osoby z całego świata, przy czym w 90% o dość wysokim statusie społecznym wstrzelonym gdzieś pomiędzy bufoniastych maklerów z nowojorskiego Wall Street, czy bucowatą francuską rządową elitę, aż po napompowanych szejków arabskich. I chyba głównie takich spodziewał się spotkać mój przełożony.

Tak się jednak złożyło, że do tej "elitarnej" grupy należy również pewien pocieszny i bardzo szanowany w firmie kapitan rodem z Bułgarii, który jednak swoim wyglądem mocno przypomina typowego polskiego Janusza, przy czym dobrych manier mogłaby się uczyć od niego sama Królowa angielska.
Nie bywa on u nas nader często, jednak na tyle często bym nie musiała prosić go o okazanie dowodu tożsamości (wpisywanie do księgi gości również nie wchodzi w rachubę w Jego przypadku).

A teraz sytuacja właściwa.
Kapitan podchodzi do biurka, witamy się serdecznym *bułgarskim zwrotem i uściskiem dłoni, otwieram mu bramkę i kieruję do windy.
Wtem mój audytor jak nie wyskoczy: "Co ty wyprawiasz??? Dlaczego on się nie wylegitymował, przecież to może być terrorysta, widziałaś jak on wyglądał!!??"

Nie ukrywam, lekko mi szczęka opadła, ale spokojnie tłumaczę: po pierwsze, mamy dziś piątek, więc "dress code" nie obowiązuje. Po drugie: Czy wpuściłabym kogoś kogo widzę pierwszy raz na oczy?
(tutaj wyjaśnię, że oficjalne procedury nie są jakoś specjalnie restrykcyjne - mamy taką niepisaną umowę, że jeśli przychodzi ktoś z firmy, kogo znamy to na pewne detale można przymknąć oko)

Mój [R]ozmówca kontynuuje: "On był z Polski? A wiesz, że nie wolno ci rozmawiać w pracy po polsku?"
Ja: "Nie. Jest Bułgarem i przywitałam się w jego ojczystym języku."

Zignorowałam ten anty-polski komentarz i okazałam dane kapitana w rejestrze.

Na co R odpowiedział [tonem jakby Amerykę odkrył]: "O faktycznie! Ale on jest tutaj jakiś...inny [tutaj się zadumał]. A dlaczego on na tym zdjęciu ma czapkę?

...Serio? - pomyślałam. Jednak z powagą wyjaśniłam jedynie, że gość jest z zawodu kapitanem na statku, a tak wygląda jego strój roboczy.

R: "Aaaaaa aha.. Nie wiedziałem..."


Pomijając już głupotę/niewiedzę(?) mojego przełożonego do tej pory nie mogę się pozbyć z głowy obrazu Janusza-terrorysty:)


*taki mam zwyczaj witania się z ludźmi w ich ojczystych językach jeśli tylko wiem jak.

praca

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 319 (407)

#68300

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Weselna, choć niekoniecznie wesoła historia pochodząca z wiarygodnego źródła, zamieszczona na piekielnych za pozwoleniem głównej poszkodowanej.
Będzie o zemście po latach, trochę ku przestrodze.

Pewni państwo po wielu latach narzeczeństwa postanowili wyprawić weselicho. Do zobowiązań pani należały m.in. sprawy typu ogarnięcie menu, wystrój sali czy znalezienie kamerzysty. Do pana zaś należało znalezienie fotografa, zespołu, wozu ślubnego itd.

Nadszedł dzień wesela.
Wszystko dopięte na ostatni guzik, wszyscy wykonawcy stawili się punktualnie, goście i pogoda dopisali, a po pięknej mszy nadszedł czas na huczną imprezę. I wszystko byłoby niemal idealnie, gdyby nie pewien incydent (nie znajduję tutaj lepszego określenia), mający miejsce trzy miesiące później, który zapewne pozostanie młodym solą w oku na długie lata.

Otóż w dniu ślubu okazało się, że kamerzysta, a właściwie kamerzystka załatwiana przez panią młodą okazała się dawną wielką miłością pana młodego, o czym pani młoda nie miała zielonego pojęcia, zaś pan młody próbował się tym faktem nie przejmować w trakcie wesela.
Pani młoda nie miała również pojęcia o tym, że jej (już) mąż, porzucił panią kamerzystkę kilka miesięcy po zaręczynach i to właśnie dla niej. O tym pani młoda dowiedziała się zaraz po poprawinach, gdy kamerzystka i fotograf skończyli swoją pracę.

Niefortunnym splotem okoliczności okazało się również to, że nikt z bliskich młodego o tej dawnej miłości nie wiedział, ani jej nie kojarzył (po ślubie zmieniła nazwisko, przytyło jej się, zmieniła fryzurę). Gdyby tak było, to być może sprawa z filmowaniem potoczyłyby się nieco inaczej.

Nadszedł dzień odbioru zleconego "dzieła" przez młodych (ok 3 miesiące po weselu). Pani kamerzystka nie miała zamiaru spotkać się z młodymi osobiście, w związku z czym wysłała na spotkanie kolegę, o czym poinformowała młodych mailowo. Kolega miał jedynie podrzucić DVD do domu młodych i pokwitowanie odbioru z podpisem. Kolega powinność spełnił, i tyle go widziano.

Młodzi z ekscytacją zaprosili na oglądanie kilka najbliższych osób, by wspólnie z nimi powspominać i obejrzeć długo wyczekiwane weselne DVD (..co moim zdaniem jest straszną głupotą).
Ich oczom ukazał się fachowo obrobiony, kilkugodzinny reportaż weselny, na którym było widać wszystko i wszystkich... za wyjątkiem państwa młodych. Jeśli już byli widoczni, to tylko do wysokości kolan, lub tylko jakieś fragmenty ich ciał balansujących podczas tańca.
Najwyraźniej zemsta najlepiej smakuje na zimno.

*A teraz kilka faktów, które ujrzały światło dzienne już po wszystkim.

Młodzi oczywiście próbowali się skontaktować z kamerzystką, jednak na darmo. Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieli się, że porzucona narzeczona wyjechała z mężem za granicę zaraz po weselu, biznes w Polsce zwinęła i słuch po niej zaginął. Być może młodzi będą jej szukać i dochodzić swoich praw co do wykonanej usługi videofilmowania.
Nie zmieni to jednak faktu, że jeśli coś nie zostało nagrane, to po prostu tego nie ma i nie będzie. Nawet jeśli jakimś cudem coś wywalczą to drugi raz wesela mieć nie będą, by móc je ponownie nagrać. Pani młoda bardzo przeżywa tę stratę i trudno jej się dziwić.

Co do pana młodego, to chyba nie wpadł na to, że osoba rzucona, zawsze będzie tą która pamięta i cierpi dłużej i bardziej. Panu młodemu wydawało się pewnie, że po pani kamerzystce to wesele spłynęło jak po kaczce, bo gdyby było inaczej pewnie znalazłby się jakiś kamerzysta awaryjny do uwiecznienia najbardziej strategicznych momentów wesela typu przysięga czy pierwszy taniec...

Swoją drogą dobrze, że pan fotograf nie okazał się jakimś dawnym kochankiem pani młodej, jak np. kamerzysta w "Weselu" Smarzowskiego.. Przynajmniej zdjęcia mają profesjonalne.

Wesele - kamerzysta

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (398)

#67686

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj dzwoni do mnie roztrzęsiona mama.
Zanim dojdę do tego, co zaszło, opowiem pokrótce historię zawodową mojej rodzicielki.

Mama od zawsze jest krawcową, albo - jak kto woli - czeladnikiem krawiectwa. W trakcie życia pokończyła różne kursy, jest pasjonatką mody, nowinek ciuchowych i ogólnie kręci ją wszystko, co ze szmatkami związane.
Dodam również, choć pewnie zabrzmi to trochę nieskromnie, że moja mama to jedna z najbardziej niekonfliktowych, a przy tym pracowitych, utalentowanych i rzetelnych ludzi jakich znam. I chwała Jej za to.

Mama przez ok 10 lat życia prowadziła z bliską koleżanką własną działalność, którą zakończyła po narodzinach mojej młodszej siostry, czyli - co ważne - ok. 18 lat temu. Od tego czasu mama zawodowo nie pracuje, ani na boku nie dorabia, i nie szyje NIC dla NIKOGO poza najbliższą rodziną, czyli mną, moją siostrą i babcią.

Do domu rodziców zawitały dwie panie "po cywilu", które bez zbędnych wstępów zapytały mojej mamy ile kosztowałoby u niej uszycie żakietu. Podpytywały jeszcze o ceny innych usług, typu podwinięcie spodni, czy zwężenie spódnicy. Mama zbaraniała, bo przecież od lat żadnych usług nie świadczy, o czym wszem i wobec wiadomo, toteż zgodnie z prawdą odpowiedziała, że skąd ten pomysł, by o takie rzeczy pytać.

Panie przechodząc od razu do rzeczy odpowiedziały - śmiem twierdzić, że również zgodnie z prawdą - że zostały anonimowo poinformowane o prowadzeniu przez moją mamę UTAJNIONEJ działalności gospodarczej i zaistniało podejrzenie oszustwa podatkowego. Mamie szczęka opadła, bo już co jak co, ale po niemal dwóch dekadach od zamknięcia zakładu krawieckiego, kontroli ze skarbówki się nie spodziewała. Panie się wylegitymowały, wniosek o rewizję okazały, obchód po mieszkaniu zrobiły, mama wygrzebała stare papiery i jakoś wybroniła się ze wszelkich zarzutów. Panie przeprosiły, wszak dowodów zbrodni nie znalazły, podziękowały i poszły w cholerę.

Niby happy end, ale... No właśnie. Wystarczyłoby, że mama paniom odpowiedziałaby, że zawodowo już nie szyje, ale po znajomości za przysłowiową kawę, i owszem - to podobno już jest przestępstwo, przez które rodzicielka miałaby niemałe kłopoty, a i brzydka fama o oszustwie w świat by poszła. A najbardziej nas intryguje: Kto i dlaczego złożył donos, i czy to tak w ogóle można? Ktoś mamie czegoś pozazdrościł, wykonał telefon i na chatę od razu wpada skarbówka?

Czyli że jak ja, dajmy na to, rysuję ludziom portrety, za które pieniędzy nie biorę, ale np. słodkościami nie pogardzę, to też mogę spodziewać się kontroli podatkowej po donosie kogoś "życzliwego"? Trochę nie ogarniam.

kontrola

Skomentuj (92) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 513 (565)

#67664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka sytuacja z okresu urlopowych wojaży.

W ramach wycieczki fakultatywnej wybraliśmy się z mężem na jedną z urokliwych greckich wysepek.
I choć bardzo nie chciałabym tutaj robić antyreklamy temu pięknemu krajowi, to pewna niedogodność - że tak to ujmę - w trakcie wyżej wspomnianej wycieczki trochę nas zdegustowała.
Powiedzcie, czy to jest normalne, że na 5km kw. wyspy nie ma cywilizowanego miejsca, gdzie można załatwić fizjologiczną potrzebę?

Jest za to wypasiony bar i tawerna z kolorowymi drinkami, piwkiem i czym tam dusza zapragnie, jest piękna plaża z krystalicznie przejrzystą wodą, z setkami leżaków i panem "plażowym" pobierającym kaucję za korzystanie z tychże leżaków. A nie ma miejsca by zrobić siku, nie mówiąc już o "większej" potrzebie.

Pan "plażowy" na pytanie o toi-toi, czy kawałek wychodka uśmiechnął się tylko głupkowato, po czym najpierw wskazał głową na las (właściwie to na średnio zalesiony obszar wyspy) by za moment kiwnąć w stronę... wody.

Na plaży spędziliśmy w sumie ok 7 godzin. Zgadnijcie ile ludzi poszło przez ten czas w stronę lasu... że o dzieciach sikających i, za przeproszeniem, srających przy leżakach nie wspomnę.
Nie pomaga też to, że woda przy tej plaży niemal stoi, nie ma tam fal.

I nie żebym była jakimś pieskiem francuskim, ale świadomość kąpania się w morzu, w którym załatwia się 90% plażowiczów skutecznie zniechęciła nas do tejże przyjemności. Nawet nie chcę myśleć co tam się dzieje w pełni sezonu.

Dodam, że my byliśmy początkiem czerwca, więc wielkich tłumów jeszcze nie było, chociaż kto wie - może właśnie chociaż na okres największego ruchu ktoś pomyślał o zainstalowaniu takiego "luksusowego" przybytku.

wakacje

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 332 (394)

#67336

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od kilku lat pracuję w Anglii w branży ochroniarskiej, aktualnie jako recepcjonistka w pewnym biurowcu.
Pokrótce zaznaczę, że do moich obowiązków należy między innymi doglądanie kontraktorów i wykonanej przez nich pracy. Przy czym na ręce nikomu absolutnie nie patrzę, ani też nie zajmuję się kontrolowaniem tego, co robią - od tego są specjaliści.

Z mojej strony wygląda to tak, że jeśli wszystko jest w porządku, to podpisuję papierek, że praca wykonana, raport wysyłam do zarządu, a kontraktorzy idą do domu i wszyscy są zadowoleni. Bardzo rzadko zdarza mi się czepiać czegokolwiek, a jeśli już muszę, to robię to w delikatny sposób - uważam, że każdy ma prawo się pomylić, mieć gorszy dzień i ogólnie chyba sporo we mnie empatii do ludzi, toteż pod górkę nikomu nie robię.

Miałam dzisiaj pana, który przez kilka godzin wymieniał żarówki na recepcji, czyścił wnęki pod światełkami, sprawdzał kable, ogólnie coś tam sobie dłubał w suficie i niewiele się odzywał. Pan pracę skończył, po czym spytał, czy może pożyczyć odkurzacz, bo trochę naśmiecił (dosłownie kilka paprochów spadło z sufitu) i chciałby posprzątać.
Ja mu na to, że co prawda odkurzacza pożyczyć nie mogę, ale jednocześnie poradziłam, żeby nie robił sobie kłopotu, bo dosłownie za kilka minut przychodzi pani sprzątająca, która podłogę i tak, jak zwykle, poodkurza i nie sprawi jej to problemu, ani też różnicy żadnej nie zrobi.

A pan mi na to, że on w takim razie za 10 minut wróci ze swoim sprzętem i mimo wszystko posprząta. Gdy po raz kolejny zapewniłam, że nie ma takiej potrzeby, pan wytłumaczył mi, że niedawno na innej recepcji ochroniarz powiedział mu to samo co ja, po czym wysłał do szefostwa raport, że kontraktor opuścił miejsce pracy, zostawiając po sobie "okropny" bałagan, i ochrona musiała po nim sprzątać(!).

Chcąc nie chcąc, pan po odkurzacz poszedł. Wrócił, tak jak powiedział, po 10 minutach, i pomimo że pani już odkurzała, on i tak pokornie za nią z tym odkurzaczem poczłapał...

Nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo było mi głupio i wstyd za mojego, bądź co bądź, kolegę po fachu.
Znając "wyrozumiałość" naszego szefostwa facet przez tego idiotę omal pracy nie stracił.
Do tej pory się zastanawiam co ten ktoś chciał osiągnąć, podrzucając człowiekowi taką świnię. Żałosne.

praca w ochronie

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 614 (640)