Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BlackVelvet

Zamieszcza historie od: 2 października 2016 - 12:18
Ostatnio: 2 stycznia 2023 - 22:47
  • Historii na głównej: 12 z 13
  • Punktów za historie: 2106
  • Komentarzy: 78
  • Punktów za komentarze: 703
 

#81132

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję na stanowisku asystentki zarządu. Odkąd szef dowiedział się, że spodziewam się dziecka, postanowił znaleźć kogoś na moje miejsce. "No to teraz zaczną się jazdy" - uprzedził mnie starszy kolega - "zanim zatrudnili ciebie, szukał kogoś z pół roku".

Mimo upływu kilku lat doskonale pamiętałam, jak wyglądała rekrutacja, kiedy to mnie przyjmowano do pracy, więc z tym większym zainteresowaniem przyglądałam się poszukiwaniom nowej, "prawej ręki prezesa".

Dział HR otrzymał polecenie rozpoczęcia naboru. Wystawił uzgodnione w treści ogłoszenia najpierw na bezpłatnych portalach ogłoszeniowych, następnie - wskutek nikłego zainteresowania ofertą - już na tych płatnych, dodatkowo wyróżniając informację o rekrutacji. Mimo wszystko odzew nadal był znikomy. Jeśli już z dostarczonych przez HR dokumentów aplikacyjnych zarząd wybrał kilka najlepszych kandydatek, to po kilku minutach rozmowy z nimi okazywało się, że ich CV to dzieła, które na półce stałyby gdzieś pomiędzy Pratchettem a Pilipiukiem. Jednym słowem fantastyka, do tego wywołująca na twarzy czytającego szczery, szeroki słowiański uśmiech.

Cóż było robić? Jeszcze raz zweryfikowano treść ogłoszenia, nieznacznie obniżono kryteria, co kilka tygodni powielano informację o naborze, a komunikat pojawił się też w lokalnych mediach, jednak z takim samym, marnym skutkiem. Termin mojego porodu się zbliżał, a zirytowany sytuacją szef zaczął podpytywać, czy któraś z moich koleżanek nie szuka przypadkiem pracy...

Cała sprawa z nieudaną rekrutacją zaczęła mi śmierdzieć. Ja sama kilka lat wcześniej dwukrotnie wysyłałam swoje CV, za każdym razem upewniając się telefonicznie, że dokumenty na pewno dotarły. Mimo tego nie zostałam zaproszona na żadną rozmowę rekrutacyjną, a ogłoszenia o pracę nadal wisiały gdzieś w internecie. Pomogło dopiero wysłanie maila aplikacyjnego bezpośrednio na adres zarządu, który nie był podany w żadnym z ogłoszeń.

Za zgodą szefa postanowiłam zaaplikować również i tym razem, wspólnie spreparowaliśmy idealne CV "Anny Kowalskiej". Co się okazało? Utknęło już na początkowym etapie gdzieś w HR, bo jedna z pracownic działu usilnie próbowała załatwić pracę asystentki swojej koleżance, pomijając zgłoszenia naprawdę kompetentnych, sensownych kandydatek i przekazując nam tylko te, na tle których jej znajoma mogła zabłysnąć. Tym samym zmarnowała nie tylko kilka tygodni, które przeznaczylibyśmy na wdrożenie nowego pracownika, ale i kilka tysięcy złotych wydane na kolejne ogłoszenia. Na taki sabotaż pozostało tylko jedno - zwolnienie dyscyplinarne.

Los bywa przewrotny, ostatecznie pracę otrzymała świetna stażystka, ale firma nadal szuka nowego pracownika. Tym razem działu HR.

biurowy sabotaż praca szuka człowieka jak z hukiem wylecieć roboty

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (222)

#83673

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W przedszkolu, w którym pracuje moja mama, dzieciaki obchodziły mikołajki dzień wcześniej.

Podekscytowane poszły odebrać prezenty, pochwalić się grzecznym zachowaniem, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia z brodatym, uśmiechniętym staruszkiem... Ekhm, no właśnie. Zamiast św. Mikołaja prezenty wręczała jakaś blond pannica, ubrana w czerwone obcisłe ciuszki. Nawet czapkę gdzieś zapodziała! Tatusiowie zachwyceni, ale co z tego, jak dzieci zawiedzione i zapłakane, mimo że coś tam w prezencie dostały.

Że Kopernik była kobietą, wiadomo. Ale Mikołaj też?!

Lapońskie parytety / Gender gender everywhere!

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (234)

#83746

przez (PW) ·
| Do ulubionych
25 listopada, prawie dwa tygodnie przed Mikołajkami, zamówiliśmy córce prezent z dziecięcego sklepu internetowego - sanki i inne duperele, przydatne roczniakom. Zamówienie skompletowano i przygotowano dzień później, a kolejnego dnia było już w drodze.

Nie przedłużając - na 6 grudnia jednak nie dotarło. Nie przyjechało też dzień, ani nawet tydzień później! Kiedy traciłam już nadzieję na to, że paczka dojdzie choćby przed świętami i kiedy cały szary śląski śnieg poszedł w diabły, do mych drzwi zadzwonił zadowolony kurier.

- Panie, miał pan być na Mikołaja, co ja teraz dziecku powiem? - zażartowałam.
- Proszę podpisać tu - powiedział wyciągając rozbity tablet - palcem. Podpisałam, jak kura pazurem. Wręczył mi paczkę, odwrócił się na pięcie i zaczął odchodzić rzucając przez ramię: - Sanki się zepsuły.

Mina mi zrzedła. Pomna wszystkich piekielnych historii dot. kurierów, reklamacji i przepychanek ze sklepami internetowymi, wściekając się w duchu na własną głupotę (nie sprawdziłam paczki przed podpisem) i bezczelność kuriera, zaczęłam drzeć gębę:

- Stop! Stop! - boso wybiegłam na klatkę schodową - Protokół szkody! Pana nazwisko! Skąd pan do cholery wie, co kupiłam?! Ja tego tak nie zostawię!
Popatrzył na mnie jak na wariatkę. Puknął się w czoło i powiedział:

- Mikołajowi! Że Mikołajowi się sanki popsuły!!

Panie kurierze! Przepraszam. To Piekielni mnie opętali.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (240)

#83712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój mąż jest kierownikiem niższego szczebla w dużej firmie zajmującej się ekologicznymi rozwiązaniami. Firma mieści się w jednym z miast śląskiej algomeracji. Jak w każdym z większych miast, tak i tutaj jest spora rotacja pracowników, a rynek posiłkuje się agencjami pracy, przynajmniej podczas wstępnego zatrudnienia.
W ten właśnie sposób zatrudniano większość pracowników. Pierwotnie Polaków, a kiedy rynek pracy otworzył się na pracowników ze wschodu, to również Ukraińców, z którymi współpraca układała się w miarę poprawnie. ”Pałka się przegła", kiedy Polacy, co zrozumiałe, zaczęli szukać lepszych warunków w innych firmach, Ukraińcy wyjeżdżać do Niemiec i dalej na zachód, a agencja skierowała do firmy Pakistańczyków.

Współpraca z nimi od początku sprawiała same problemy. Najpierw okazało się, że nie do przeskoczenia jest bariera językowa, bo o ile z Ukraińcami jeszcze szło się dogadać po polsku czy rosyjsku (z początkowym "nipanimaju" co oporniejszych jednostek małżonek poradził sobie za pomocą... Google translatora, drukując im dodatkowo listę poleceń do wykonania), to Pakistańczycy ani myśleli nauczyć się choćby podstawowych zwrotów w naszym ojczystym języku. Angielski również był czarna magią, kilku z nich coś ledwie dukało. W kontakcie pośredniczyła agencja pracy, ale wiadomo, że wywoływało to spore opóźnienia.

Szybko okazało się, że problemy sprawia również odmienna, islamska kultura. Pakistańczycy ciągle gdzieś znikali. W ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy pracownikom przysługiwała jedna, dwudziestominutowa przerwa, ale wiadomo, że kiedy pracy jest mniej, to jest niepisana zgoda na krótszą przerwę na papierosa, telefon czy skorzystanie z toalety. Wcześniej nikt tego nie wykorzystywał i sposób ten sprawdzał się za obopólną korzyścią - pracowników i pracodawcy. Pakistańczycy przesadzili - okazało się, że więcej odpoczywają, niż pracują. Kiedy zwrócono im uwagę podnieśli raban, że przerwa im się należy, że się modlą, że Polacy są rasistami, powiadomili o sytuacji agencję, przeinaczając fakty i robiąc z siebie ofiary dyskryminacji.

Podobnie rzecz wyglądała ze sprzątaniem stanowiska pracy - utrzymanie na nim czystości jest jednym z podstawowych obowiązków niezależnie od zajmowanej w firmie pozycji. Sprząta swoje biurko dyrektor, sprząta prezes, swój kantorek ogarniają magazynierzy oraz pracownicy montażu i produkcji, a sprzątaczki dopełniają dzieła. Ale Pakistańczycy nie. Dlaczego? Bo sprzątanie to obowiązek kobiet! Oni brudnych prac wykonywać nie będą, a zmuszanie ich do wyrzucenia po sobie opakowania po śniadaniu, umycia kubka czy ogarnięcia biurka to próba dyskryminacji!

Dni mijały w nerwowej atmosferze. Po kilku, na skutek zmian personalnych, kierowniczką jednego z działów została kobieta. Podległa jej grupa kilku Pakistańczyków traktowała ją jak powietrze, zupełnie ignorując jej polecenia. Nie będą przecież wykonywać poleceń istoty z natury gorszej od nich, do tego nie muzułmanki. Co z tego, że spowodowali kilkugodzinny przestój z pracą, a firmę narazili na duże straty? Takie jest ich prawo i my mamy go przestrzegać.

Cóż było robić. Na takie dictum odpowiedź mogła być jedna i oczywista, wszyscy wylecieli z firmy na zbity pysk, a agencja pracy dostała solidny opierdziel i niepisany przykaz, żeby więcej muzułmanów do pracy nie przysyłać.
I tylko strach pomyśleć, co w analogicznej sytuacji działoby się we Francji czy w Niemczech.

"Polacy rasiści każdy to powie"

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (230)

#83087

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracając z urlopu zajrzałam do skrzynki na listy - znalazłam tam stos ulotek i kilkudniowe awizo. Następnego dnia odwiedziłam więc osiedlową placówkę pocztową. No i się zaczęło:
- Następny!! (O-ho, już mi zapachniało PRL-em).
- Dzień dobry, przyszłam odebrać list (tu podsunęłam pani okienkowej awizo).
- Dokument!!

Pokazałam dowód osobisty. Pani sapie, dyszy, nie wiem - może klima siadła, a może klimakterium dopadło. W każdym razie ja czekam, a ta coraz bardziej czerwona wystukuje coś wskazującym palcem w klawiaturę, pomaga sobie językiem, woła Halinę z okienka obok, piszą razem, lecą na zaplecze, wracają, sprawdzają znowu... W końcu jest! Widzę kopertę z logiem mojego pracodawcy i swoim nazwiskiem.

- Podpisze! - okienkowa stuka paluchem w miejsce na kartce. Podpisałam. A ta zabrała kartkę i odwróciła się do komputera. Czekam. I czekam... Po minucie nieśmiało stukam w szybkę.
- Nie dostałam listu.
- Dostała!
- Nie dostałam.
- Dostała...
- Nie dostałam, tam leży! - pokazałam palcem upragnioną kopertę na stosie innych listów. Powoli zaczęło się we mnie gotować. U niej wreszcie coś zatrybiło.
- Dokum... - zaczęła znowu okienkowa. Oj tym razem nie dałam jej skończyć. Wsadziłam paluchy przez okienko, złapałam swój list i wyszłam trzaskając drzwiami w akompaniamencie jej wrzasków.
Piekło pocztowe.

Pratchett płakał jak czytał

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (195)

#81964

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy wczoraj lodówka zaczęła niebezpiecznie świecić pustką, postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym - zapakowałam mojego pampersioka do wózka i hajda na spacer połączony z zakupami.

Spacer trwał ok. godziny, zakupy ledwo kwadrans, bo w ich trakcie młoda głośno dała mi znać, że pieluszka wymaga natychmiastowej wymiany. Na szczęście byłyśmy wtedy w supermarkecie, który (oprócz tych dla kobiet, mężczyzn i niepełnosprawnych) ma osobną toaletę z przewijakami dla niemowląt. Na nieszczęście - toaleta była zajęta. Po 5 minutach czekania i donośnego narzekania, młoda zaczęła dostawać lekkiej chrypki. Po 10 zaczęłam stanowczo pukać w drzwi - bo ileż można przewijać dziecko, do tego w akompaniamencie takich wrzasków? Nie doczekałam żadnej odpowiedzi i już zaczęłam szukać wzrokiem kogoś z pracowników, żeby spytać czy przypadkiem toaleta nie jest nieczynna, kiedy usłyszałam trzask otwieranego zamka. Zza drzwi wyłonił się... facet. Obleśny tłusty gość ok. pięćdziesiątki z czerwoną od wysiłku twarzą, który unikając mojego wzroku spierniczył truchcikiem ze sklepu. W toalecie zostawił owoc swoich wysiłków i mokrą podłogę, a smród, jaki się nad tym wszystkim unosił, był powalający.

Cóż, życzę mu, żeby na stare lata robił w pampersy :-)
A córkę z pełną pieluszką szybko zabrałam do domu.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (219)
zarchiwizowany

#81451

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam chorą córkę ;-)

Po dwóch tygodniach spędzonych w jednym ze szpitali, trafiliśmy w trybie ekspresowym do kolejnego. Jak do tego doszło?

Na oddziale, na którym przebywałyśmy, pracowały trzy salowe.
Pierwsza - kobieta do rany przyłóż, ciągle uśmiechnięta, z niesamowitym podejściem do dzieci, pracowicie wykonywała swoje obowiązki. Podłogi, myte kilka razy dziennie, wprost lśniły, a łazienki i blaty bez trudu przeszłyby test "białej rękawiczki".
Druga - gburowata, w wieku okołoemerytalnym. Owszem, pojawiała się na naszej sali kilka razy dziennie, ale jej praca ograniczała się do bezsensownej wymiany worków ze śmietników co dwie godziny. Zaobserwowałam, że z czasem opróżnianie worków przeobraziło się w formę szczątkową - babsko wsadzało łapę do środka, wybrało dwa papierki czy zasmarkaną chusteczkę i z miną dobrze spełnionego obowiązku przekładało je do zbiorczych koszy w swoim mopowozie. Potem tym uprzywilejowanym pojazdem podjeżdżało pod aneks kuchenny, gdzie przez pozostałą część dnia sączyło kawę.
Na delikatne zwrócenie uwagi, że podłoga wymaga umycia, babsztyl albo odpowiadał, że ktoś zrobi to na kolejnej zmianie, albo zwyczajnie głuchł.
Trzecia - to salowa-widmo. Szpitalna legenda mówi, że istnieje, bo codzień o świcie, tuż przed porannym obchodem lekarskim, na korytarzu unosił się wietrzejący już zapach środka myjącego. Sale pozostawały nieposprzątane - może w swojej łaskawości nie chciała nas budzić.

Mając na uwadze zdrowie dziecka i swoje, co wieczór pucowałam klamki i podłogi pieluchą namoczoną w płynie antybakteryjnym. Do minimum ograniczyłam wychodzenie z sali (na szczęście trafiła nam się "jedynka"). Zabroniłam komukolwiek oprócz lekarzy dotykać dziecka (zauważyłam, że o ile lekarze noszą jednorazowe rękawiczki, to np. pielęgniarki już nie), lekarstwa podawałam sama. Każdego z gości zmuszałam do szorowania rąk mydłem i płynem do dezynfekcji.

Mimo moich starań po powrocie do domu mała zaczęła gorączkować i wymiotować, pojawiła się u niej silna biegunka. Jeszcze tego samego dnia trafiłyśmy do kolejnego szpitala, gdzie zdiagnozowano świeżą infekcję rotawirusową.

Za kilka tygodni czeka nas ponowna wizyta w pierwszym z opisanych miejsc. I jeśli tym razem sytuacja się powtórzy, to zrobię taką rozpierduchę, że ktoś z tego szpitala wyleci - albo ja, albo leniwe salowe.

szpitalny armagedon chora służba zdrowia mydło lubi zabawę w chowanego pod wodą

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (78)

#80236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem już na finiszu ciąży - ostatnie 5 tygodni przede mną, do tego ze względów zdrowotnych mój lekarz prowadzący nastawia mnie na możliwość wcześniejszej cesarki. Oczywiste jest chyba, że szczególnie teraz uważam, żeby się nie przeziębić czy nie zarazić jakimś choróbskiem.

A jednak rodzinka zdaje się tego nie rozumieć:

- Mama, znudzona przedłużającym się L4 związanym z kontuzją ręki, zapowiedziała mi przez telefon, że właśnie wybiera się do mnie z wizytą. Na szczęście jej zachrypnięty głos ją zdradził - przyciśnięta do muru przyznała, że ma co prawda lekką gorączkę, katar i chrypkę, ale po dwóch dniach leżenia w łóżku jej się nudzi i chętnie wyskoczy gdzieś na kawę.
Najazd został szczęśliwie odparty.

- Stęskniona szwagierka pisze smsa, że wpadnie z ciastem. No wszystko super, gdyby nie to, że od dwóch tygodni antybiotykami i maściami sterydowymi leczy nierozpoznaną przez lekarzy wysypkę, która przeszła już w fazę ropiejących wykwitów.
Tutaj mój poirytowany mąż przechwycił telefon i stanowczo powiedział szwagierce, co myśli o takich odwiedzinach.

- Ciocia, organizująca właśnie mającą się niebawem odbyć rodzinną imprezę, dzwoni, że wieczorem wpadnie z zaproszeniem. Oraz z jelitówką, która już jej w sumie przechodzi.
Stanowczo zaprotestowałam i spotkanie przełożyłam na przyszły tydzień.

"Mój dom - moja twierdza", ale tak na wszelki wypadek zaczynamy barykadować drzwi i stawiać zasieki.

batalia wrześniowa

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (178)

#79968

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skoro jesteśmy w temacie wydawania reszty, to i ja dorzucę swoje trzy (nomen omen) grosze.

Dzisiaj w godzinach popołudniowych robiłam drobne zakupy w Biedronce. Okazało się, że za całość miałam zapłacić dokładnie 13,01 zł. Chcąc ułatwić kasjerce pracę i jednocześnie pozbyć się zalegających w portfelu monet, zaczęłam odliczać zgodną kwotę.
Niestety - zabrakło mi grosika i poinformowałam o tym ekspedientkę. Po braku jakiejkolwiek reakcji z jej strony podałam jej po prostu dwudziestozłotowy banknot.
Skrupulatnie zaczęła odliczać resztę, ale widocznie coś jej się nie zgadzało:
- Będę winna 9 grosików, dobrze? - zapytała ze słodką minką.
- Pani chyba żartuje.
- Dlaczego? - tu wydęła uróżowione szminką usteczka.
- Bo mnie brakło grosika, a Pani dziewięć groszy... - starałam się naprowadzić dziewczę na właściwy tor myślenia.
- No dobrze, to niech już będzie te 13 zł!!

Na moje wesołe "dziękuję, do widzenia" nie odpowiedziała.
Chyba się obraziła :-)

sklep "akcja grosik"

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (194)

#79962

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciliśmy z mężem z jednego z katowickich kin, mieszczących się w większej galerii handlowej.
Podczas seansu ogłoszono alarm przeciwpożarowy - pracownik obsługi przyszedł nas przeprosić i poinformować o konieczności jak najszybszej ewakuacji. Zdarza się. Zebraliśmy swoje rzeczy i mimo trwającego jeszcze seansu prędko skierowaliśmy się do wyjścia.

Piekielne były reakcje ludzi, z którymi oglądaliśmy film:
- większość pozostała na swoich miejscach, udając, że nie słyszy alarmu i nadal oglądając produkcję,
- jedna para zamiast prędko wyjść, zaczęła wykłócać się o natychmiastowy zwrot kosztów biletu,
- ktoś podniesionym głosem żądał "zastopowania" filmu do czasu powrotu na salę kinową,
- grupa nastolatków owszem, postanowiła wyjść, ale robiła to tak powoli, że zupełnie blokowali innym wyjście ewakuacyjne.

Rozumiem, że najczęściej tego typu alarmy są fałszywe, ale "a co jeśli"? Czy nasze zdrowie i życie naprawdę warte są mniej niż te kilkanaście złotych?

kino alarm przeciwpożarowy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (132)