Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Carrotka

Zamieszcza historie od: 8 czerwca 2012 - 1:45
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 22:05
  • Historii na głównej: 62 z 85
  • Punktów za historie: 28435
  • Komentarzy: 478
  • Punktów za komentarze: 2628
 

#38325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dnia pewnego zjadłam coś nieświeżego. Reakcja organizmu była prosta - silne bóle brzucha, wymioty na potęgę (nawet napić się nie mogłam, bo zaraz zwróciłam). Męczyłam się, bo pomimo tego na siłę piłam wodę z nadzieją, że choć trochę organizm jej przyjmie. Stwierdziłam po kilku godzinach, że robi się już bardzo niedobrze, bo pomimo prób picia już jestem porządnie odwodniona.

Pół godziny zajęło mi ubieranie się (z piżamy w zwykłe ubranie, buty, kurtka, torebka z dokumentami).

Zadzwoniłam po taksówkę (nie widziałam powodu, żeby karetkę wzywać - stwierdziłam iż, jeszcze chodzę i żyję, przytomna jestem, to karetka wręcz jest niewskazana).

A tak na poważnie - nie cierpię wzywać karetek. Jeśli mam taką możliwość, to staram się po pomoc dotrzeć innymi środkami. Jak połamałam nogę, było to najbardziej wskazane, żeby czerwoni po mnie przyjechali, pogruchotaną mą osobę zebrali, bo ruszyć się nie mogłam z bólu.

Wsiadłam do taksówki blada, z workiem w ręku na wypadek niekontrolowanego wodospadu. Było prawie przed północą. Ledwo wyszeptałam kierowcy:
- Na SOR do Wojewódzkiego proszę... Byle szybko... A jak złapię za ramię, to nie pytać, tylko natychmiast się zatrzymać, bo szkoda tak ładnej tapicerki...
Pan tylko pospiesznie wysiadł, pomógł mi pasy zapiąć i gaz! Po tych cichych słowach, przyznam - w życiu żaden taksówkarz nie wiózł mnie tak szybko jak wtedy do szpitala.

Dotarłszy do szpitala, podprowadził mnie pan do recepcji, ledwo próg przekroczyłam, powiadomiłam z czym przybyłam i zostałam oddelegowana do poczekalni, do której nie dotarłam, bo wyłożyłam się nieprzytomna na podłodze.

Gdy się ocknęłam stało nade mną trzech czerwonych i lekarz. Jeden z nich trzymał me bezwładne nogi w górze. Doktorek, nie powiem, wesoły i z poczuciem humoru, że pomimo bólu, nie mogłam się nie śmiać. Chciałam sama wstać, swoje zwłoki na własnych nogach przetransportować na łóżko, lecz dostałam zakaz. Panowie ratownicy mieli mnie położyć na łóżko, z którym podjechali, a ja miałam się nie ruszać. Tak gruchnęłam, że ponoć aż obmacali mnie, czy kości całe.

Podali mi jakieś "antyrzygacze" dożylnie, zapodali kroplówkę coby nawodnić, a lekarz jeszcze w trakcie podawania leków zaczął rozmawiać z koleżanką ratowniczką, że świetne mięso na tatar w jednym dyskoncie mają. Zaczął opowiadać jak on tatara przyrządza i jakie to jest pyszne. Zapytałam żartem, czy mocno do spodni i butów przywiązany, bo jak tak, to nerkę poproszę, bo znowu gorzej mi się robi. Całe szczęście bez chlustów się obyło. Ale pewnie tematyki baranich jaj jako dania bym nie zniosła.

Jak już obeszli, sprawdzili i podali co trzeba, to zostawili mnie na środku sali, bez nerki na wypadek nowego ataku. No i jak się spodziewałam (a miałam nadzieję, że taki moment już nie nadejdzie po podaniu leków) zrobiło mi się niedobrze. Kroplówka podłączona na stojaku przymocowanym do łóżka (niemobilna). Z rozpaczy, by biednym salowym roboty nie robić, próbowałam krzyknąć "Ratunku!" czy tam "Pomocy!" (nie pamiętam już). Tyle, że udało mi się to najwyżej powiedzieć głośno... Złapałam się za twarz, resztki sił zebrałam, żeby tylko nie napaskudzić.

O jakże był to mój wielki błąd... Trzeba było rzygać na podłogę i mieć to w okolicach dolnej części kręgosłupa, że ktoś będzie musiał sprzątać.

Wparowała salowa (która akurat przechodziła obok sali), żeby zobaczyć co się dzieje. Zobaczywszy, że siedzę z rękoma zatykającymi me usta i wstrząsami próbującą za wszelką cenę powstrzymać odruch wymiotny, szybko podała mi śmietnik, do którego szczęśliwie celnie trafiłam.
Lecz owa salowa nawet nie pozwoliła mi twarzy przetrzeć, a już naskoczyła z pyskiem:
- No co?! Po takie coś wrzeszczysz pomocy?! - i popychając mnie obiema rękoma za ramiona, jak to często jest na zaczepkach przed bójką blokersów, przy tym opierniczała.

Kolejnego "popychu" nie zniosłam. W obronie złapałam ją z całej siły za nadgarstki, bo nie lubię jak ktoś mnie tak popycha i ups... niekontrolowany haft. A jakże piękny i celny... W efekcie tego pani salowa uwalona od koszuli po buty.
Ryknęła tylko siarczyste "K*rwa!" i marszem z dość dziwnym sztywnym krokiem wyszła doprowadzić się do porządku, zostawiając mnie w błogim spokoju.

A moja radość, pomimo zmęczenia, bólu i kiepskiego humoru - bezcenna. Nawet tego nie planowałam. Po prostu się stało. Ale uważam, że pani salowa sobie w pełni na to zasłużyła...

Szpitalny Oddział Ratunkowy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1004 (1074)
zarchiwizowany

#39033

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka lat temu mój dziadek leżał w szpitalu na nowotwór złośliwy. Lada dzień mógł dostać skrzydła od Św. Piotra.

Gdy tylko mama się dowiedziała o tym, pojechałyśmy odwiedzić mojego dziadka... Jego stan się pogarszał z godziny na godzinę. Mama nie mogła zostać na dłużej w odległej miejscowości, ponieważ musiała pracować. Nie mogła pozwolić sobie na dzień wolny, ponieważ miałyśmy kruchą sytuację. Były wakacje i postanowiłam, że ja zostanę na miejscu na dwie noce. Zatrzymałam się w najtańszym hotelu i siedziałam przy dziadku ile tylko było możliwe i pomagałam w czym tylko mogłam. A przede wszystkim byłam mu towarzyszyć, żeby wiedział, że nie jest sam. Zostawiłam mamie i innym członkom rodziny numer telefonu do hotelu, gdyby rozładowała mi się komórka, co też się z resztą stało.

Po wielogodzinnym pobycie w szpitalu postanowiłam się przejść po mieście, żeby ochłonąć i coś zjeść.

Gdy wróciłam do hotelu i odbierałam klucz do pokoju, recepcjonista powiedział mi, że był telefon do mnie i prosili, by przekazać, że dziadek zmarł. Zapytałam kto dzwonił- powiedział, że nie wie...

Rozpłakałam się jak dziecko, smętnie poszłam do pokoju hotelowego, podłączyłam telefon do ładowarki i zadzwoniłam do mamy z przykrymi informacjami... Popłakałyśmy sobie obie do słuchawki i umówiłyśmy się, że rano udam się do szpitala załatwić wszystkie formalności i uzyskać akt zgonu.

Jak zaplanowałam, tak też zrobiłam.
Rano zjawiłam się na oddziale i poczłapałam do dyżurki pielęgniarek. Powiedziałam, że jestem wnuczką takiego a takiego pacjenta i wczoraj dostałam informację, że dziadek nie żyje. W związku z tym chciałabym załatwić wszelkie formalności i zabrać rzeczy dziadka, które miał ze sobą w szpitalu.

Pielęgniarka zdębiała. Nie wiedziała jak się odezwać. Po prostu mnie złapała za dłoń jak małe dziecko i poprowadziła do sali, na której leżał dziadek.
Gdy go zobaczyłam oniemiałam. Dziadek żył. Na chwilę momentami odzyskiwał tylko przytomność.

Ktoś wieczorem ponoć zadzwonił do szpitala, zapytał o dziadka i się nie dogadał. Pomyślał, że dziadek zmarł. Poszła fama po całej rodzinie i doszła również informacja do mnie poprzez telefon na recepcję hotelową. Nie wiem kto to był i zrobił takie zamieszanie, bo numer telefonu zostawiłam wszystkim członkom rodziny, którzy wiedzieli o stanie dziadka i odwiedzali go na zmianę...

Sytuacja była dla mnie stresująca ogromnie. Przerosła mnie na pewien sposób. Stwierdziłam, że nie wytrzymam i chciałam wracać do domu. Posiedziałam z dziadkiem jeszcze kilka godzin i zdążyliśmy się pożegnać, już na zawsze... Przebaczyliśmy sobie wszystko, przeprosiliśmy siebie wzajemnie i rozstaliśmy się w łzach. A wszystko na raty, ponieważ tracił co chwilę przytomność i odzyskiwał.

Po tym pożegnaniu spakowałam się i wróciłam do domu. Tego samego wieczoru bezpośrednio ze szpitala zadzwonili do mojej mamy i powiadomili ją, że dziadek przed chwilą zmarł... Tym razem na prawdę...

Dwa razy przeżywać śmierć jednej osoby.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 92 (194)
zarchiwizowany

#38912

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy miałam 18 lat, czyli dobre 6 lat temu w wakacje miałam jednorazową pracę. Jako kelnerka na weselu w miejscowości 20 km od mojego miasta.

Miałam pracować dwa dni- wesele i poprawiny.

Praca nie należała do lekkich. Uwijałam się jak w ukropie z innymi dziewczynami. Plus był taki, że nauczyłam się nosić 5 talerzy z jedzeniem naraz.

O ile na początku było przyjemnie, to potem, kiedy towarzystwo zdążyło się już upić, nie koniecznie.

Był sobie jeden gość weselny, który niezbyt ładnie odnosił się do obsługi. Poganiał, wtrącił coś o wieśniarach, rozkazywał, grymasił nad temperaturą albo nad smakiem. Wszystkie w tamten rejon stołu starałyśmy się nie zapuszczać długo. Szybko zanieść, uprzątnąć, znowu zanieść kolejne danie.
W pewnym momencie poszło i na mnie. Byłam już piekielnie zmęczona, nogi wchodziły mi tam gdzie słońce nie dociera i miałam wrażenie, że mam założone ołowiane buty na nogi, do tego myślałam, że się rozpłynę w tym ukropie.
No i zaczęło się. Godzina 2:00:
[PG]- piekielny gość
[J]- ja
[K]- koledzy/kuzyni pana piekielnego

[PG]- Uwijaj się szybciej! Ile mam czekać?!
[J]- Bardzo przepraszam, zaraz i panu przyniosę danie. Proszę o chwilkę cierpliwości.- wymusiłam uśmiech firmowy nr 3.
[K] do [PG]- Uspokój się! Nie widzisz, że trzy kelnerki obsługują dwustu gości? Dziewczyna ledwo zipie!
[PG]- A co mnie to obchodzi?!

Zaraz doniosłam mu danie i znowu...

[PG]- A gdzie keczup do krokietów kufa?!
[J]- Już przynoszę. Czy czegoś jeszcze pan sobie życzy?
[PG]- Majonez.
[J]- Dobrze, już idę po keczup i majonez.

Kiedy odchodziłam PG trzasnął mi klapsa na popędzenie, nie lekkiego. To mnie rozsierdziło. Dobrze, że mój chłopak się nie dowiedział, bo by jak znalazł gościa na poprawinach, to nogami pewnie by się nakrył i oberwał w gratisie nauczkę, żeby resztę kelnerek szanować.

Wściekła wróciłam z keczupem i majonezem. Majonez z hukiem postawiłam mu przed nosem a butelkę keczupu otworzyłam i migiem wlałam mu za kołnierz, zamknęłam, postawiłam obok majonezu. A przy tym głośno oznajmiłam, że podano zamówienie.

Jegomość poczerwieniał, wstał i próbował się zamachnąć na mnie. Dobrze, że kolega jego miał refleks i złapał za ramię. Reszta z rejonu tej części, gdzie PG ryknęło śmiechem na mój wybryk. Agresor się zachwiał i padł mi pod nogi jak długi. Panowie kolegę zebrali, przeprosili za PG i kulturalnie wyprowadzili z lokalu do budynku hotelowego.

Wesele trwało od godziny 14:00 do 4:00 nad ranem. Musiałam się stawić godzinę wcześniej, by pomóc w przygotowaniach do przyjęcia gości. Do 5:00 ogarnęliśmy salę i przygotowaliśmy do poprawin. O 5:30 padnięta wylądowałam w łóżku. Na godzinę 13:00 miałam się zjawić i poprawiny miały trwać do 18:00, bo to niedziela, ludzie w poniedziałek do pracy. Było i tak o wiele mniej gości, bo około 1/3 była z daleka i na poprawinach nie mogła zostać. Dla mnie tym lepiej. Całe szczęście poprawiny odbyły się bez awantur i było już spokojnie.

Ale wiecie co było najbardziej piekielne? Godzina 19:00, po posprzątaniu sali szefowa zaprosiła mnie do siebie w celu wydania wypłaty za obsługę wesela. Dostałam całe 50 zł za 22 godziny ciężkiej harówy, czyli za godzinę dostałam ~2,27 zł. A właściwie to nawet nie... Bo bilety z mojego miasta do domu weselnego i z powrotem kosztowały w sumie 10 zł. Dobrze, że mojego chłopaka rodzice mnie przenocowali u siebie i nie musiałam wracać do mojego miasta, bo inaczej wydałabym na bilety 20 zł. W sumie po odliczeniu dojazdu zarobione było 40 zł, czyli stawka ~1,81 zł/h. Myślałam, że babę trzasnę czymś ciężkim. Tym bardziej, że umawiałyśmy się na stawkę 7 zł netto/h. Zapomniała powiedzieć o jednym szczególe- że to suma za 3 kelnerki na raz... Ot, taka drobnostka... :/

Dom weselny

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 246 (302)
zarchiwizowany

#38695

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie krótko i zwięźle...

Pragnę pozdrowić pewnego pijanego obdartusa serdecznym "oby ci kości poprzetrącało", który postanowił odcedzić kartofelki oddając strużkę żółtego płynu nie gdzie indziej jak na drzwi wejściowe do klatki schodowej, z której właśnie wychodziłam i oblał mi spodnie oraz buty... Oby długo mu śliwa spod oka nie schodziła...

Klatka schodowa

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 89 (169)
zarchiwizowany

#37987

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czekałam dzisiaj na przystanku niedaleko mojego domu na autobus, którym jechała koleżanka. Umówiłyśmy się, że dosiądę się do autobusu jak będzie jechać do szpitala odwiedzić koleżankę i pojedziemy razem.

Na przystanku czekały też na autobus dwie dziewczyny, wyglądające wiekowo jakby świeżo po gimnazjum. Dosłownie spieczone kebaby na solarium, włosy ufarbowane na czarno, tona tapety na twarzach, ostry makijaż. Ubiór- białe jeans'y (obie), jedna czarny top bez ramiączek, druga czarna bokserka z plecami z siatki... Obie dziewczyny były bliźniaczkami. Jak dwie kropelki wody wyglądały ich buzie (albo kamuflaż ze szpachlą opanowany do perfekcji).

Siedziałam na ławeczce czekałam na autobus. Słuchawki miałam na uszach, ale nie słuchałam muzyki (w drodze rozładował mi się odtwarzacz MP3). Byłam ubrana jak na letnią pogodę przystało- dziewczęco wyglądająca spódniczka do kolan, pasująca bluzka. Nic wyzywającego.

Już widziałam mój autobus, który utknął na światłach. W pewnym momencie słyszę rozmowę panien:

[K1]- Kebab 1
[K2]- Kebab 2

[K1]- Ty... Zobacz na kolano tej laski... Ja pie*dolę... W życiu bym się nie pokazała z takimi bliznami!
[K2]- O k*rwa. Do tego jaka blada, jak ściana... Jak ona może tak nogi pokazywać?

Dalej nie słuchałam, tylko uśmiechnęłam się promiennie do obu i powiedziałam:

Ja- Przynajmniej nie mam pyska tak brzydkiego, żeby go kryć pod kilogramem tapety nakładanej szpachelką. Nogi na zimę zakryję. A wy z gębami musicie chodzić na widoku całe życie.

I wsiadłam do autobusu, który właśnie zdążył podjechać. Dziewczyny zaniemówiły. Czy puściły buraka? Nie wiem ze względu na grubość makijażu.


Cóż- mam spore blizny na kolanie po wypadku, gdzie musieli mi poskładać nogę, bo inaczej sama by się dobrze nie zrosła. Dwie grube i długie sznyty (były komplikacje przy gojeniu się ran, dlatego nie są one cienkimi kreseczkami). Ale to nie znaczy, że już do końca życia zrezygnuję ze spódnic odkrywających kolana czy spodenek... Jak się komuś nie podoba, to niech nie patrzy. Takie wredne komentarze są zbędne, ponieważ nie spowodują zniknięcia tych blizn jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki.

Jednocześnie pragnę podziękować dziewczynie, którą jakiś czas temu spotkałam w autobusie. Miała krótkie spodenki, ładne proste nogi i kolana w bliznach podobnych do moich. Ładna dziewczyna. Stwierdziłam, że się rozczulam nad sobą wtedy. To dzięki niej zebrałam się na odwagę i postanowiłam przestać sobie wmawiać na siłę, że nie lubię sukienek, spódnic i krótkich spodenek, oraz że nie będę rezygnować z odkrywania nóg.

I nie pozwolę sobie, żeby tacy idioci jak te dwie panny psuli mi nastrój.

Przystanek

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (200)
zarchiwizowany

#37011

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przebywam obecnie w Niemczech. Ot przyjechałam do rodziny na miesiąc. Wybrałam się pieszo na zakupy do jednego z supermarketów. Po zakupach popalałam papieroska w wyznaczonym do tego celu miejscu przed wejściem i czekałam na kuzyna, który miał mnie odebrać samochodem.

W międzyczasie obok mnie przystanęło trzech mężczyzn w wieku podobnym do mojego (również na papieroska) i zaczęli komentować każdą kobietę, która była w zasięgu ich wzroku. W końcu komentarze padły na mój temat. Nie ukrywam mam nadwagę, bo po wypadku, jaki miałam przytyło mi się, ponieważ długo byłam przykuta do łóżka.

Tak oto chłopak mnie skomentował:
[CH]: A widzicie tą laskę obok nas, w beżowej koszuli? Heeheheh, mogłaby schudnąć, heheheh! Te niemki to się pasą! Hehehe.

Koledzy oczywiście przytakiwali, podśmiewali się razem z jego rechotem.

No cóż... Sam komentator urodziwy też nie był.
Uśmiechnęłam się więc szeroko w ich stronę i powiedziałam również po polsku:
[Ja]: I czego rechoczesz? Też mi się nie podobasz. Masz wszystkie zęby na baczność, co drugi "wystąp".

Komentatorowi kopara opadła a jego towarzysze ryknęli głośnym śmiechem.

Zagraniczne przypadkowe spotkanie z rodakami.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (166)

#36033

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hobbystycznie zajmuję się fotografią.

Tak się złożyło, że byłam na jednym wydarzeniu i obficie robiłam zdjęcia w trakcie wywiadu.
Jeden z dziennikarzy ze znanego mi portalu, miał awarię sprzętu i miał tylko kilka marnych zdjęć. To był znajomy znajomego, bardzo dalekiego, którego przypadkiem spotkałam na owym wydarzeniu. Przedstawił mnie Markowi, pogadaliśmy chwilę i się rozeszliśmy. Dziennikarz zdobył do mnie kontakt i odezwał się drogą elektroniczną:

"Cześć!
Dostałem kontakt do ciebie od Maćka. Jestem z portalu Piekielnego, który również wydaje Taką a taką gazetę. Jak byłaś na tej imprezie to robiłaś sporo zdjęć. U mnie niestety wystąpiła awaria sprzętu i nie mamy żadnych zdjęć, które byśmy mogli zamieścić do artykułu. Czy byłabyś skłonna udostępnić nam swoje zdjęcia? Oczywiście umieścimy twoje nazwisko, pod fotkami.

Pozdrawiam
Marek"

Tak się złożyło, że adres mail już gdzieś widziałam, więc zaczęłam przekopywać swoją skrzynkę mailową. Szukam, szukam i... jest!

Już wyjaśniam o co chodzi:
Kiedyś było spotkanie gwiazdy z jednej branży z jakiejś tam okazji. Prowadziła owa gwiazda pewne szkolenie za darmo, do którego się załapałam (liczba miejsc mocno ograniczona). Oczywiście pełno dziennikarzy z regionalnych czasopism i portali robiło zdjęcia w trakcie teorii. Na stronie portalu, gdzie pracuje ów Dziennikarz-Fotograf Marek, znalazłam artykuł z wybranymi zdjęciami. Napisałam do nich maila, czy by mogli mi na pamiątkę wysłać te zdjęcia, na których jestem, ponieważ kuzynka, mały dzieciak jest fanką tej gwiazdy i byłaby szczęśliwa, gdyby mogła je zobaczyć. Wyjaśniłam oczywiście, że do użytku własnego i nie zamierzam publikować w jakikolwiek sposób. Dostałam taką oto odpowiedź z adresu, z którego potem właśnie dostałam od Marka prośbę:

"Przykro nam, zdjęć nie rozdajemy. Może jeszcze przyjdzie pani pomysł do opublikowania tego gdzie indziej. Poza tym to jest jak by być garncarzem, pójść do innego garncarza po garnki za darmo a potem je sprzedać pod imieniem własnej pracowni. Czy to tak ciężko zrozumieć?"

To było pół roku po tamtej akcji ze szkolenia.

Wysłałam Markowi kopię wymienionych kiedyś maili z dopiskiem:

"Ja już kiedyś do was zwracałam się z prośbą o zdjęcia i dostałam właśnie od ciebie taką oto odpowiedź. Więc wybacz, ale to jest jak z tamtym garncarzem. Czyli możesz się pocałować w sam koniuszek własnego ogonka jak dasz radę, a i tak zdjęć nie dostaniesz. I jeszcze myślisz, że ja naiwna do komercyjnego portalu, swoje własne zdjęcia za darmo wyślę? Tylko po to by kopnął mnie zaszczyt umieszczenia mojego nazwiska pod zdjęciami w artykule? Chyba sobie żartujesz?! Nie będę odwalać za ciebie roboty za darmo.".

Facet pracuje dla nich, robi to za pieniądze i myślał, że znalazł jelenia, który narobił się zdjęć, odda mu dla portalu swoje prawa autorskie za darmo, odwalając jednocześnie za niego robotę.

Odpowiedź szybko nadeszła:

"A o jakie zdjęcia tobie chodziło? Prześlę je tobie."

Na tego maila już nie odpowiedziałam. Nagle zdjęcia mogą mi udostępnić. Wielki akt łaski... Trochę za późno. Wtedy mi się przykro zrobiło, dzieciakowi również. Teraz niech się wściekają, lamentują i niech robią co chcą :)

Cóż - artykuł wyszedł ze zdjęciem gwiazdy, które było wolne od praw autorskich, ściągnięte z jakiejś strony.

Według starego porzekadła zemsta ma gorzki smak, ale mnie on odpowiada.

Dziennikarz

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 678 (716)
zarchiwizowany

#35641

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lata temu, pod koniec drugiej klasy gimnazjum wybrałam się na klasowy biwak do ośrodka nad jeziorem. Jak wiadomo w tym wieku smarkacze przemycały alkohol.

Wieczorem wszyscy w swoich pokojach pogrupowani zaczęli pić. Mnie to nie interesowało. Też nie przepadałam za swoimi rówieśnikami z wzajemnością, ponieważ byłam osobą dość mocno dojrzałą jak na swój wiek i zwyczajnie nie mieliśmy wspólnego języka.

W pewnym momencie przerażonych kilka osób puka do moich drzwi (wiedzieli, że interesuję się medycyną). Okazało się, że jeden kolega tak się upił, że leżał nieprzytomny, wymiotował na siebie i robił pod siebie. Do tego dostawał drgawek. Nie mogłam go docucić i powiedziałam, że nie ma innej rady jak lecieć po wychowawczynię i wezwać pogotowie, bo chłopakowi może stać się krzywda tudzież w każdej chwili może się udławić własną zawartością żołądka.

Po dłuższym przekonywaniu poszliśmy i powiadomiliśmy grono pedagogicznie w liczbie dwóch pań (Pani A była świetną i sympatyczną kobietą, a pani B żona policjanta pokazała wtedy swoje pazury, ponieważ wcześniej wydawała się być w porządku).

Pani A oczywiście chciała interweniować. Widać, że pomimo młodego wieku, to wylądowała w tym zawodzie z zamiłowania i podchodziła do każdego z sercem. Wychowawczyni A była przerażona i chciała wezwać pogotowie. Pani B za to powiedziała, że nie i kropka, bo ona starsza, więcej ma doświadczenia i nie ma co dyskutować! A jak piśnie pani A słowo to pani B postara się by długo nie pracowała w tej szkole.

Pani B co zrobiła? Kazała nam przenieść "zwłoki" chłopaka i cuciliśmy go zimną wodą pod prysznicem (z marnym efektem). Po czym kazała odnieść go do pokoju i zamknęła na klucz z zapitym gościem mnie i koleżankę. Na zmianę do rana czuwałyśmy nad nim. Ja nie miałam jak wezwać pogotowia i policji, bo zostałyśmy z koleżanką siłą pozbawiona telefonów komórkowych, co by afery nie robić. Na wołania i walenie w drzwi żadnej reakcji nie było. Co gorsza, gdyby chłopaka stan by się pogorszył, przestałby oddychać to byśmy z koleżanką z trupem do rana siedziały... Był to istny koszmar.
Pod koniec biwaku wychowawczyni kazała nam wszystkim milczeć bo nas inaczej "załatwi". Chłopacy z dwóch klas, które były na biwaku też zaczęli mi się odgrażać. Do tego stopnia, że bałam się pójść do szkoły.

Oczywiście jak tylko wróciłam do domu, to opowiedziałam wszystko mojej mamie. Powiedziała mi, żeby lepiej dla swojego bezpieczeństwa nie chodzić do szkoły już przez ten ostatni tydzień.
Dostawałam SMSy z internetu z pogróżkami od samej wychowawczyni B (była to polonistka, a zdania, które były w treści nie pasowały poziomem pogróżek do smarkaczy w moim wieku bo były one zbyt "poważnie" złożone).
Na koniec roku po uroczystości poszłam do szkoły odebrać świadectwo (na uroczystość zakończenia roku szkolnego bałam się iść). Wchodząc do szkoły spotkałam trzech chłopaków z biwaku i próbowali mnie pobić, bym nie ważyła się puścić dyrekcji pary z ust. Całe szczęście sprzątaczki szybko i sprawnie zainterweniowały rozdzielając towarzystwo.

Oczywiście na świadectwie miałam obniżone zachowanie z bardzo dobrego na poprawne a z polskiego zamiast czwórki, widniała trója...

Mama zabrała dokumenty ze szkoły i przeniosła mnie do innej, lepszej szkoły na ostatni rok gimnazjum. Nie chciała rozdmuchiwać bardziej sprawy, ponieważ bała się macek znajomości tej baby.

Wychowawczyni A po tamtym incydencie poszła od razu po biwaku na zwolnienie lekarskie a we wrześniu sama dobrowolnie odeszła ze szkoły, ponieważ nie chciała pracować z taką kobietą jak pani B i cała sytuacja mocno psychicznie na niej się odbiła (pani A była chodzącym aniołem o bardzo wrażliwej naturze).

Klasowy biwak

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 20 (54)

#34767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś jeździłam w karetce pogotowia na wolontariacie. Było to dość dawno temu. Byłam na jednej z podstacji w małej miejscowości. Karetka na rejon tylko jedna.

Było nudne, spokojne popołudnie, drzemałam sobie na wersalce, herbata stygła na stoliku w kącie. Inni albo czytali gazetę, albo oglądali jakiś film.

W końcu błogi spokój przerywa skrzek dyspozytorki w radiu. Wyjazd do kobiety nieprzytomnej z napadami drgawkowymi i zaburzeniami oddychania. Miejscowość oddalona kilka km stąd. Pakujemy się do dyliżansu i jedziemy.

Gdy na miejsce dotarliśmy, sprzęt w łapy i idziemy do domu. Skoczny burek wita nas przy wejściu, rodzinka oczywiście też. Sąsiedzi zza płotu przyglądają się.
Starsza pani doprowadza nas do pacjentki i tu się powoli zaczyna.

Pacjentka siedzi sobie dumnie w fotelu i najwyraźniej nic jej nie jest oprócz zdenerwowania (chyba się nakręciła na przyjazd pogotowia). Kobieta przytomna, kontaktująca, oddech prawidłowy, nic nie boli, nic nie strzyka - okaz zdrowia, bynajmniej nie kwalifikowała się do wyjazdu.
Okazało się, że babsko samo do siebie wezwało karetkę, bo do lekarza miało daleko, a jej leki się skończyły i ona doktora po receptę prosić chce.

Mało tego... Mieliśmy też drugie wezwanie jak wchodziliśmy do domu kobiety. Bóle w klatce piersiowej.
Babę opieprzyliśmy dosłownie w trakcie wychodzenia, zapakowaliśmy się i recepty nie daliśmy. Szybko jedziemy na gwizdkach do kolejnego wezwania, które było w miejscowości, gdzie jest podstacja, kilka ulic dalej.

Na miejscu starszy pan już nie miał tętna. Żona staruszka w ryk i nie wie co robić, krzyczy tylko ciągle stojąc nad wątłym ciałem "ratujcie!". Ekipa starała się jak mogła, niestety nie udało się pana odratować.

Wtedy miałam ochotę wrócić do tej baby i jej tak natłuc, żeby zapamiętała po wszystkie czasy, że karetka to nie przychodnia na kółkach i wzywa się ją tylko w poważnych przypadkach, wymagających natychmiastowej opieki medycznej.

I tak oto ta piekielna historia się kończy. Można wprost powiedzieć, że ta głupia p*zda przez swoje lenistwo i głupotę pośrednio zabiła człowieka, bo gdyby nie ona, moglibyśmy zdążyć i uratować człowieka.
Wybaczcie określenie, ale pomimo upływu lat, wciąż mną trzęsie na wspomnienie o tej sytuacji...

Kiedy długo czekacie na karetkę, błagam nie myślcie, że się obijamy i nam się nie spieszy i mamy w nosie pacjenta. Często właśnie z powodu takich idiotów i idiotek jak wyżej wymienione babsko nie docieramy na czas.

Przychodnia na kółkach

Skomentuj (75) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1268 (1314)
zarchiwizowany

#34705

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Cóż... Pewnego czasu, kiedyś tam doznałam wypadku. Leżałam kilka razy w szpitalu, miałam kilka operacji.

Mam za miastem zawistną rodzinkę, która tylko po pieniądze do mojej mamy się uśmiecha a same od siebie babka z ciotką nic nie dadzą.

Krótko o tej przepiekielnej rodzince:
Ciotka: Kobieta, lat prawie czterdzieści, bezdzietna, stara panna, wykształcenie podstawowe, wymagania płacowe jak po doktoracie, doświadczenie zawodowe z całego życia- dwa miesiące pracy.
Babka: Kobieta, która wszystko najlepiej wie i nie ma od niej mądrzejszych, wiecznie do niej jakieś plotki dochodzą i coś ludzie gadają a z domu nie wychyla nosa, bo niepełnosprawna (chyba już w głowie szepty słyszy), chętnie by każdego pod butem trzymała. Wszyscy są tacy, siacy i owacy a ona jaka to wspaniała.

Owe kobiety plotki i ploteczki wszystkie znają, a że wypadek miałam, to cudem jakimś informacja poprzez plotki do nich nie dotarła. Dowiedziały się o wypadku x czasu po tym ode mnie.

Po którejś awanturze o pieniądze (zwyczajnie z mamą nie stać mnie na utrzymywanie pasożytów a one tego nie rozumieją) babka nazwała mnie ćpunką i również powiadomiła o tym moją mamę, która i tak wystarczająco stresów ma.

No cóż... Leżałam w szpitalach i faktycznie przy takich zabiegach to byłam naćpana na koszt państwa, aczkolwiek narkomanką nie jestem a żywcem przecież nie dam siebie kroić.
W takim toku rozumowania mojej niemądrej babki, skoro ja jestem ćpunką, to moi lekarze dilerami a szpital mafią...

Zabawna głupota co poniektórych osób jest.

"Ćpunka i lekarz diler"

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 15 (49)