Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Carrotka

Zamieszcza historie od: 8 czerwca 2012 - 1:45
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 22:05
  • Historii na głównej: 62 z 85
  • Punktów za historie: 28433
  • Komentarzy: 478
  • Punktów za komentarze: 2627
 

#40900

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy na Oddziale Ratunkowym najazd studentów Ratownictwa.

Kwiatki zdarzają się często. To nie jest zawód dla każdego, jest trudny, upierdliwy, nie składa się z bohaterskich wyjazdów, ratowania życia, niewiast padających na szyję z wdzięcznością i wzruszonych, pełnych uznania rodzin naszych pacjentów.

Właściwie to nigdy tak nie wygląda.

Ratownictwo to bród, smród, pijani i agresywni pacjenci, wyjazdy w środku nocy do bolących paluszków i katarków, rodziny wrzeszczące i przeszkadzające w badaniu. To brak wdzięczności, a często pozwy sądowe z najidiotyczniejszych powodów.

Jednak tego na studiach się nie mówi i większość naszych studentów jest zaskoczona tym, że pacjent ratownictwa, to nie ten sam, który leży w czystym łóżeczku i z ochotą mówi o swoich dolegliwościach.

Ale do rzeczy.

Na oddział przyjeżdża Pan Menel. Stan po napadzie padaczkowym, nieprzytomny. Zarzygany, osikany. Brudny tak, że można się przykleić. No i z całą rodzinką zwierzątek.

Dwójka studentów rzuca się pod ścianę, blisko okna. Lekko zieloni, starają się nie oddychać. Na moją prośbę o pomoc w ściągnięciu ciuchów z pana menela, wpadają w popłoch. Jeden odważny, ubrany jak na wojnę chemiczną trochę nam pomaga.

Studentka w tym czasie z zapada w jakiś trans. Na polecenie założenia wkłucia nie reaguje. Na wołanie "halo, słyszy mnie pani?" też nie. W końcu podchodzę do niej, łapię za ramię

J: Wszystko dobrze?
S: Eee... Często tu tak jest?
J: Jak?
S: Taki pacjent... brudny... o Boże, jaki smród...
J (zgodnie z prawdą): Często.
S: Ale... jak ja mam go w ogóle dotknąć? Przecież on ma wszy!
J: Ma pani rękawiczki, fartuchy jednorazowe. Jakoś trzeba sobie radzić.
S: Ja nie mogę. Ja nie umiem. Ja się chyba nie nadaję.
J (już widzę nadchodzącą histerię): Zróbmy tak. Ja panią zwalniam dziś z reszty zajęć. Proszę sobie iść do domu, na piwo. Pomyśli pani, ochłonie trochę. I widzimy się jutro, dobrze?
S: Tak... Dziękuję.

Poszła. Nie wróciła cały tydzień. A w kolejnym jej koledzy powiedzieli, że zrezygnowała ze studiów.

Zderzenie z rzeczywistością bywa czasem bolesne...

SOR

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1018 (1078)
zarchiwizowany

#37712

przez Konto usunięte ·
| było | Do ulubionych
Ach, te piekielne poniedziałki... Nie wystarczy, że skończył się żwirek dla kota (naprawdę znienacka - w piątek było jeszcze pół paczki...), nie tylko mój telefon pożegnał się ze światem ze starości, a jedna z dwóch par kluczy zaginęła chwilowo u sąsiadów, to jeszcze Luby nadepnął mi na okulary.

Winy trochę w tym i mojej - zawsze kładę je przy łóżku na laptopie, bo nie mam szafki nocnej. Luby się zagapił, okulary spadły, nadepnął - i odłamały się oba zauszniki.

Noż płacz i zgrzytanie zębów. Ja bez okularów jestem jak dziecko we mgle - mam poważnie zaburzoną nie tylko ostrość, ale też perspektywę, np. trudno mi złapać szklankę. Połataliśmy co się dało taśmą samoprzylepną i wyruszyłam na rajd po optykach.

Salony firmowe w centrach handlowych okazały się albo nie prowadzić napraw, albo nie być w stanie naprawić takiego akurat uszkodzenia. Proponowano mi nowe szkła, oprawki, badania lekarskie, cuda na kiju - przestawali być mili, gdy słyszeli, że na nowe okulary po prostu mnie nie stać (500-600 zł piechotą nie chodzi przecież).

Salony "osiedlowe" - te niesieciowe, czasem przy przychodniach - również albo odmawiały naprawy, albo owszem, naprawią, ale mam się zgłosić w środę (dwa dni bez oczu!), ewentualnie mogą na za godzinkę, ale wtedy 200 zł. Witki mi opadły...

W jednym z salonów, w których nie prowadzi się napraw, pani poradziła mi, żebym udała się pod pewien adres na warszawskiej Pradze, tam jest zakład naprawiający okulary. Dotarłam: okolica zakazana, sypiące się tynki kamienic i szarych bloków, pozabijane deskami sklepiki obuwnicze i monopolowe, smród starego moczu... W jednym z bloków - zakład naprawczy. Pomieszczenie może 3x2 metry, w środku lada, radio, ławka na 2 osoby i ogromna kolejka... Kolejka dodała mi otuchy, młody, niemiły, nerwowy pan za ladą obejrzał moje okulary i kazał poczekać, to zrobi na miejscu.

Czekałam 2 godziny, bo oczywiście okulary są robione wg kolejności oddawania. W tym czasie starałam się nie napatoczyć rzemieślnikowi pod oczy, bo był i złośliwy, i niesympatyczny czasem. Ale w końcu wziął moje patrzałki, włączył lutownicę i... po 10 minutach dał mi je do ręki. Koszt naprawy + ekspres - 60 zł. Pan nawet pożegnał się miło i pogawędził chwilę, bo kolejki akurat już nie było. Z zawodu, jak się okazało, nie jest optykiem, a zakład to jego oryginalny pomysł. Można? Można.

Co w tym piekielnego, zapytacie? To, że większość wykonujących pewien rzemieślniczy w sumie zawód osób nie potrafi jego podstawowych podobno elementów... Ewentualnie robi to w bardzo ograniczonym zakresie i za niesamowite pieniądze.

Polecam ten zakład naprawczy w Warszawie. Pan, jak posłuchałam klientów, potrafi naprawić każde okulary z każdego materiału. Dokładne namiary mogę dać na PW :)

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (312)
zarchiwizowany

#35598

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ponieważ jest to moja pierwsza historia najpierw się przedstawię. Jestem lekarzem - chirurgiem ogólnym. Długi okres czasu pracowałem w szpitalu klinicznym, ale ponieważ mój teść poważnie się rozchorował moja żona (też lekarz) nalegała abyśmy przeprowadzili się do naszego rodzinnego miasta. Byłem lekko oporny, gdyż wiedziałem, że będę musiał pracować w małym źle wyposażonym szpitalu, jednakże po namowach mojej lubej i moich rodziców (też tam mieszkają) tuż po zdanej "dwójce" z chirurgi przenieśliśmy się do miasteczka. Historia to pochodzi z pierwszego tygodnia mojej pracy.

Dziś opiszę dwie piekielne historie, które wyadrzyły się jednego dnia.

Jestem krótko widzem bez okularów widzę bardzo słabo, w szpitalu na wszelki zawsze mam drugą parę okularów. (ważne dla historii)

Ten dzień był bardzo pechowy. Gdy tylko wstałem z łóżka zniszczyłem sobie okulary. Jak powiedział Robert Górski "Jak ktoś ma pecha to i w bananie pestkę znajdzie". pomyślałem sobie no trudno po omacku i z pomocą żony jakoś wybrałem się do pracy. Z wiadomych przyczyn nie mogłem jechać samochodem. Wybrałem komunikację miejską. Nie korzystam z niej często, więc nie znałem rozkładu jazdy autobusów. Udawszy się na przystanek kupiłem bilet i poprosiłem starszą panią, aby mi pomogła.
[Ja] Przepraszam nie mam okularów, a bez nich słabo widzę, czy może mi pani powiedzieć, która linia jedzie do szpitala?
[SP] Nie widzi pana? Jaka szkoda! Darmozjadom pomagać nie będę!
Po chwili podszedł do mnie jakiś chłopak i podał mi numer autobusu. Jakoś dotarłem do pracy, w pokoju lekarskim znalazłem swoje "oczy" i mogłem już normalnie funkcjonować.
Na rano miałem rozpisany zabieg, więc zająłem się przygotowaniem do operacji. Po zabiegu miałem chwilę przerwy, więc delektując się kawą czytałem jakieś czasopismo medyczne. Wtem do pokoju wpada pielęgniarka i mówi, że jestem proszony na izbę jacyś chłopcy postanowili ujeżdżać byka, niestety jeden z nich został strasznie poturbowany (cud, że był przytomny). W usg widoczne pęknięcie wątroby - natychmiastowe wskazanie do operacji. No cóż trzeba działać. Poprosiłem kolegę, aby mi asystował do zbiegu z ociąganiem (sic!) ale się zgodził. Wątroba miejscami wyglądała jak zmiksowana. Wywiązał się dialog między mną a instrumentariuszką [IN}.
[Ja] Poproszę kleszczyki naczyniowe i pęsetę anatomiczną
[IN] Wie pan kleszczyki pożyczyłam Halince (inna instrumentariuszka) bo nie miała czym spiąć chust operacyjnych.
Ja zbierając szczękę z podłogi krzyczę do instrumentariuszki
[Ja] CZY PANI JEST POWAŻNA? MYŚLI PANI? TO JEST SZPITAL NIE PRZEDSZKOLE TU NIE POŻYCZAMY SOBIE ZABAWEK TU TRZEBA MYŚLEĆ
JA NIE MAM CZYM ZAMKNĄĆ NACZYNIA BO HALINKA NIE MIAŁA BACKHAUS′ÓW (kleszcze do chust)
[IN] Dobrze przecież nic się nie stało, więcej nie będę.
W tym momencie moja wściekłość sięgnęła zenitu. w ostrych słowach poprosiłem panią o opuszczenia sali i zabroniłem jej przychodzić na moje zabiegi. Wolę sam podawać sobie narzędzia niż pracować z tą kobietą. Operację udało mi się doprowadzić do końca z nowym pełnym zestawem narzędzi i inną instrumentariuszką
Ponieważ od tego incydentu zależało życie tego chłopaka o całej sytuacji poinformowałem dyrektora, a pani instrumentariuszka została dyscyplinarnie zwolniona.

Wybaczcie niedociągnięcia, gdyż historię tę piszę na drugiej dobie dyżuru.

służba_zdrowia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 319 (391)
zarchiwizowany

#35167

przez Konto usunięte ·
| było | Do ulubionych
Niedawno przeczytana historia przypomniała mi własną. O piekielności małomiasteczkowego życia.

Około półtora roku temu moim (bardzo małym) miasteczkiem wstrząsnęła tragedia. Kolega - z szacunku do jego pamięci przyjmijmy imię Kamil - popełnił samobójstwo. Wiadomość oczywiście rozeszła się w błyskawicznym tempie i jak to często bywa w małych mieścinach do pierwotnej informacji wyszła cała masa okropnych kłamstw.
Co ważne, u jego matki kilka lat temu zdiagnozowano chorobę psychiczną.

Z prawdziwych informacji: Kamil wszystko bardzo dobrze zaplanował i bardzo dbał żeby nikt się nie dowiedział o jego zamiarach i nie przeszkodził. Cenne rzeczy spieniężył a pieniądze przelał na konto swojej mamy w tytule wpisując jedynie "Przepraszam". Wyczyścił komputer i telefon, spakował i wysłał bratu. Pozamykał wszystkie swoje sprawy. Następnie w mieście gdzie studiował, znalazł wysoko położony punkt, na który długo musiał się wspinać, monitorowany i - niestety słabo - strzeżony.

Z informacji, które roznosiły miejscowe plotkary: Ćpał. Generalnie, koks wciągał kilogramami. Poza tym dealował. Dlatego też wplątał się w prachunki mafijne i przez to ktoś go ciężko pobił i wyrzucił z okna na dziesiątym piętrze / Wypadł z balkonu na jakiejś bardzo ostrej imprezie, zalany do nieprzytomności / Jego naćpani koledzy wypchnęli go z okna. W zupełnie innym mieście / Był gejem / Zostawiła go dziewczyna. Bo była prostytutką / Zrobił dziewczynie dziecko / I chyba najgorsze - dowiedział się, że jest "psychiczny" jak matka i nie chciał "skońćzyć" jak ona...

Żeby tego było mało, głównymi punktami "konferencji" były sklepy, park, środki komunikacji międzymiastowej (!), fryzjer itd... Miejsca, gdzie ktoś wyłapywał nieprawdziwe informacje i podawał je dalej...

Na kilka dni przed planowanym pogrzebem usłyszałam, jak kilka bab rozmawia ze sobą, że "jak będzie im się chciało to pójdą ale tylko po to żeby zobaczyć czy jego matka nie zrobi sceny"... Szczęście w nieszczęściu, że od śmierci Kamila do pogrzebu upłynęły niemal dwa miesiące i co bardziej gorliwe panie zdązyły się znudzić tematem i zająć domniemaną ciążą szesnastolatki z sąsiedniej wsi. Dzięki temu przynajmniej ceremonia odbyła się bez problemów, plot i głupich spojrzeń.

Mam tylko nadzieję, że do członków rodziny nigdy nie dotarła żadna z tych zakłamanych informacji...

Jakim trzeba być idiotą i okrutnikiem żeby wygadywać takie głupoty i jeszcze bardziej pogrążąć smutek żałobników...

Apeluję do Was - nigdy nie powtarzajcie niesprawdzonych informacji.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 208 (244)
zarchiwizowany

#35122

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś rano sąsiedzi przyprowadzili do mnie psa.
Śliczny, młody, coś a′la husky.
Dlaczego go przyprowadzili?
Bo ktoś psinę wyrzucił z samochodu i odjechał, a ja jestem we wsi znana z tego, że już dwóm psom znalazłam domy.
Próbuję więc znaleźć i jemu.
Przygarnie ktoś psiaka?
Jest bardzo przyjazny, sama bym go zatrzymała, ale nie "dogaduje" się z moim psem...

Pies jest u mnie póki co - wioska 60km od warszawy trasą na Węgrów, ok. 20km przed Liwem.

wioska

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (164)

1