Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Casandra

Zamieszcza historie od: 7 listopada 2010 - 19:55
Ostatnio: 11 lipca 2021 - 1:31
Gadu-gadu: 43829694
O sobie:

Zapraszam na mojego bloga
casandra-pisze-opowiadania.blogspot.com

  • Historii na głównej: 57 z 73
  • Punktów za historie: 38849
  • Komentarzy: 245
  • Punktów za komentarze: 2278
 

#49137

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Drodzy Piekielni, mam zaszczyt (wątpliwy i dla Was i dla mnie) przedstawić Wam Zmorę.

Zmora jest kierownikiem jednego z naszych działów. Co dzień dziękuję losowi, że nie mojego. Zmora jest pracoholiczką, nasza firma to cały jej świat, spędza w pracy nawet do 20 godzin na dobę. Zmora posiada kilka "cudownych" cech charakteru - notorycznie zmyśla, kłamie prosto w oczy bez mrugnięcia, nagina rzeczywistość do swoich potrzeb i sytuacji, jest mistrzynią kamuflażu, przyczajania się i specem od podsłuchu. Jej zasób słownictwa ogranicza się do "to nie ja", "nic takiego nie powiedziałam", "nie wiem o czym do mnie mówisz", "nie czepiaj się mnie, tylko zajmij się swoją robotą", oraz "uwielbiam was wszystkich, jesteście kochani, niezastąpieni, najlepsza ekipa z jaką pracowałam". Po czym wystarczy się odwrócić plecami by usłyszeć "cholerne nieroby, wszystko muszę robić sama".

Oprócz zajmowanego stanowiska, po pracy dorabiam sobie jako serwisant pewnej marki, więc często mam do czynienia ze Zmorą, ponieważ serwisowane przeze mnie produkty umiejscowione są na jej dziale. Niestety.
Jako serwisant pracuję dla firmy zewnętrznej, która płaci mi za to, że przez np 30 godzin w miesiącu przychodzę towarować półki swoimi (ich) produktami oraz sprawdzam daty ważności. Nic więcej nie powinno mnie interesować. Zmora ma inne zdanie na ten temat. Jako, że jestem pracownikiem naszego sklepu i znam się na wielu aspektach tej pracy, pani Zet lubi wmawiać mi, że drukowanie cen również jest moim obowiązkiem, tak jak oznaczanie promocji, towarowanie innych działów i układanie produktów w promieniu kilometra od mojej półki. Wcale nie pociesza mnie fakt, że ona traktuje tak wszystkich serwisantów, bez wyjątku.

Na samym początku mojej przygody z serwisem byłam osobą bardziej czasową, bardziej ugodową i zanim się obejrzałam spędzałam na serwisie nawet 80 godzin w miesiącu. Przypomnę, że płacono mi za 30. Dodam, że płacono mi naprawdę symbolicznie. Aha... pomysłowa Zet wprowadziła również zasadę, że jeśli jakiś dział posiada swojego serwisanta, to pracownicy naszego sklepu mieli się do tego działu nie dotykać. Dla przykładu - jeśli serwisant zachorował, to półki świeciły pustaki przez całe tygodnie, bo nikt nie raczył nawet ich uzupełnić. Przytoczę też kilka rozmów ze Zmorą z tamtego okresu:

1.
-Nie byłaś wczoraj na serwisie! - Zmora obdarza mnie karcącym spojrzeniem.
-A no nie byłam. Byłam za to przez 5 dni pod rząd, dlatego dzień wolnego mi się należy jak psu buda.
-Jak możesz tak zaniedbywać serwis?!
-Zmora... litości... mam obowiązek przychodzić dwa razy w tygodniu. Dać ci umowę do poczytania?
Odeszła bez słowa. Wyraz "umowa" zawsze zamykał jej usta.

2.
Przyszłam na serwis o godzinie 12:00, ponieważ o 14:00 zaczynałam swoją zmianę w firmie. Około godziny 18:00 materializuje się koło mnie szanowna Zet.
-Serwis nie jest zrobiony!
-Zmora, serwis był dzisiaj robiony, dosłownie kilka godzin temu.
-Nie jest zrobiony! Na jednej z półek jest luka!
Opuściłam swoje stanowisko pracy i przeszłam na dział obejrzeć opisywane zjawisko, które zmroziło krew w jej żyłach. Tak, była luka... niejedna nawet.
-Zmora, myślałam, że o to chodzi w handlu, żeby klienci zdejmowali nasz towar z półek, zanosili do kasy i wybulali swoje pieniążki, prawda? Chcesz mieć super utargi, a masz pretensje, że klient kupuje nasz towar?
-Nie mam pretensji do klientów, tylko do ciebie!
-To może zacznijmy sprzedawać powietrze? - wściekłam się.
-To może zacznij dokładniej wykonywać swoje obowiązki? - odbiła piłeczkę.
-To może podpowiesz mi, jak mam w magiczny sposób sprawić, by towar, który wyłożę, stał na półce w stanie nienaruszonym przez całą dobę?
-Jak dla mnie to możesz nawet chodzić za du*pą klientów i ustawiać od nowa - padła rezolutna odpowiedź.

3.
Normą również było dzwonienie do mnie gdy miałam wolne i wmawianie mi, że moim obowiązkiem jest przyjść do pracy za max. 5 minut i włożenie w półkę np. 3 sztuk jakiegoś artykułu, bo jest luka i ona nie może na to patrzeć. Za którymś razem (byłam na chrzcinach u brata) doradziłam jej, by przechodziła przez mój dział z zamkniętymi oczami i obiecałam, że jej to na bank pomoże.

Po tym wszystkim złośliwy chochlik siedzący we mnie, nakazał mi wykonywać swoje obowiązki serwisanta wyłącznie zgodnie z umową. Przychodziłam tylko dwa razy w tygodniu i miesięcznie nie przekraczałam ilości zatwierdzanych godzin.
Na odzew Zmory nie musiałam długo czekać.
Będąc w pracy (nie na serwisie) miałam problem z klientem, który za to miał problem z artykułem z działu szanownej Zet. Udałam się do niej w sprawie konsultacji, wyłuszczam sprawę.
Odpowiedź:
-Nie wiem. Ale za to wiem, że masz burdel na serwisie.
-Dziękuję ci Zmora za pomoc, ja tez się cieszę, że moje produkty tak ładnie się sprzedają. - zaserwowałam jej szeroki uśmiech i wróciłam do klienta.
Noż... kurka wodna, święty by nie wytrzymał z tą aparatką!

Współpraca na podobnym poziomie trwała przez 4 miesiące.
Po tym czasie awansowałam, wzrosły moje zarobki i wypięłam się tyłkiem i za serwis, i na Zet.
Na sam koniec zadzwoniłam do swojego koordynatora i zaproponowałam mu Zmorę na zastępstwo mojej osoby, do czasu znalezienia kogoś na stałe. Dziwnym trafem mój Dyrektor również poparł ten pomysł. No bo kto się będzie na tym lepiej znał, niż kierownik tego działu?
Po kilku tygodniach przyszła do mnie z prośbą, bym pomogła jej rozwiązać konflikt z klientem. Nawet nie wiecie ile satysfakcji dała mi możliwość wypowiedzenia tego jednego zdania:
-Nie wiem, ale wiem za to, że masz straszny burdel na serwisie.

I wcale nie jestem mściwa...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 803 (895)

#49106

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niech nas opatrzność chroni przed klientami, którym się... nudzi.

Środa była dniem spokojnym, ruch z rana był znikomy, nie działo się nic specjalnego. Nikt nikogo nie okradł*, nie oszukał*, nikt nie skarżył się na promocje czy obsługę.

Mimo to w czwartek na naszej skrzynce mailowej pojawiła się skarga pewnej klientki. Skargi składane do centrali naszej sieci sklepów są przepuszczane przez system i zawsze trafiają do sklepu, wobec którego klient ma jakieś roszczenia. Zasada jest taka, że to "oskarżany" sklep ma obowiązek rozwiązać problem z klientem, centrala się do tego nie miesza.
Musimy odpowiadać na każdą skargę, nawet najbardziej bzdurną, jak np "Dlaczego w Biedronce jest cukier po xx a u was po xx? Jesteście oszuści!", albo "Papier toaletowy w łazience dla klientów jest za szorstki! Moje hemoroidy nie mogą być traktowane tak szorstkim papierem! Nie dbacie o klientów! Macie nas za nic!". Jeśli myślicie, że treść tych skarg wzięłam sobie z wyobraźni, to się mylicie.

Pani, o której mowa w tej historii napisała zbiór lamentów o znaczeniu i wadze mieszczącej się pomiędzy ceną cukru a szorstkością papieru ściernego... ups... toaletowego.
Zasiadam do odpisywania. Jako, że klientka nie chciała podać swoich danych kontaktowych, to nasza korespondencja odbywała się przez centralę.

W pierwszym mailu standardowo przeprosiłam klientkę i zapewniłam, że jak "Bozi nozi", to był ostatni raz. Zrobiłam to w sposób krótki, aczkolwiek treściwy.
Odpowiedź:
"Jeśli myślicie, że zadowoli mnie tak lakoniczna odpowiedź, to jesteście w błędzie:-)"

W mailu nr 2 wspięłam się na wyżyny elokwencji i wysłałam esej pt "My niegodni, błagamy o wybaczenie, cz.II".
Odpowiedź:
"Jeśli myślicie, że jak się rozpiszecie to wam wybaczę, to mylicie się jeszcze bardziej niż wcześniej:-)".

W tym momencie już wiedziałam, że z tą Panią łatwo nie będzie. Nasza korespondencja trwała około tygodnia. Przyznam szczerze, że im bardziej traciłam cierpliwość, tym większą ilość emotikonów imitujących uśmieszki widziałam w mailu owej Pani. Mówiąc krótko - ją to bawiło. Robiła sobie z nas jaja i miała ubaw po pachy.

Postanowiłam zaprosić ją do nas na rozmowę w cztery oczy.
Odpowiedź:
"Nie mam ochoty was więcej widzieć i nie będę traciła swojego cennego czasu i swoich pieniędzy na dojazdy do was".
A pod spodem "Ale i tak czekam na odpowiedź."
Miałam ochotę walić głową w biurko i zagryźć osobę z "góry", która zarządziła, że każdego takiego maila mamy traktować priorytetowo i z wielkim szacunkiem. Zasięgnęłam rady kierownictwa. Usłyszałam "Casandra zrób coś, walcz o naszego klienta!".

Dyrektor postanowił ułagodzić Panią drobnym upominkiem w postaci skromnego, lecz bardzo ładnego kosza ze słodyczami.
Nie poparłam tego pomysłu, bo klientce żadnej przykrości nie wyrządziliśmy, wręcz dostarczyliśmy jej całej masy rozrywki, dzięki możliwości strojenia sobie z nas żartów w "żywe oczy". Jako, że słowo Dyrektora to rzecz święta, zaprosiłam Panią do nas po odbiór "przeprosinowego" kosza.
Odpowiedź:
"Poważnie?!!!! Jesteście kochani! Wzruszyłam się! Jutro będę".

Ręce i cycki mi opadły. A gdzie się podziało "nie chcę was widzieć, nienawidzę was, szkoda mi czasu i pieniędzy?". Ja wiem, że kobieta zmienną jest, ale coś takiego nie mieściło się nawet w mojej małej, kobiecej głowie. Złośliwy los chciał, że na drugi dzień akurat miałam pracować w godzinach, w których owa Pani zapowiedziała się w celu nawiedzenia nas.

O umówionej godzinie do POK-u podchodzi kobieta wyglądająca jak "milion dolarów". Bardzo ładna, młoda osóbka, ubrana drogo i ze smakiem. Nie tego się spodziewałam. Czekałam na pyskatą, rozpuszczona jak dziadowski bicz dziewuchę, której w domu się pewnie nie przelewa, skoro swoją dumę schowała w kieszeń dla kilku łakoci. Ze stanu szoku wytrąciły mnie słowa:
- Ja w sprawie nagrody... yyy... koszyczka.

Nagrody? Chyba w konkursie "Piekielna roku". Litości...
Automatycznie podałam jej upominek, kobieta stanowczym gestem wyjęła mi go z rąk i z szerokim uśmiechem wymaszerowała ze sklepu.
Stałam dalej jak słup soli, gdy podeszła do mnie przyczajona za rogiem kierowniczka i zapytała:
- Oderwałaś tą karteczkę, która była przyczepiona do koszyczka?
- Jaką karteczkę?
- No tą, która przyczepiła jedna z pracownic, by nam się koszyczki nie pomyliły, w razie, gdyby ciebie nie było na sklepie. (słyniemy z koszyczków na zamówienie, mamy masę zleceń każdego dnia)
Treść karteczki:
"Dla Pani, której się nudzi (plus 3 uśmieszki)."
Jak widać los bywa złośliwy w obie strony.


*standardowe oskarżenia, które słyszymy pod swoim adresem od klientów, którzy źle spojrzeli na cenę lub oznaczenia promocji

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 639 (691)

#49105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gorący okres przedświąteczny, kolejka przy ladach z mięsem i wędlinami. Pracownice uwijają się jak w ukropie, wszystko idzie szybko i sprawnie. Koleżanka Basia zaczyna właśnie obsługiwać jakiegoś młodego mężczyznę, gdy do przodu przepycha się łokciami jedna z naszych stałych klientek i krzyczy:
- Ja powinnam mieć pierwszeństwo, ja mam grupę inwalidzką!
Mężczyzna zapienił się ostro i mówi:
- Tak? A ja mam ch*ja po kolana! I też powinienem się drzeć, że to inwalidztwo i muszę mieć pierwszeństwo?!

Kolejka zatrzęsła się od śmiechu. Kobiecina zbladła,otworzyła usta, zamknęła je, znowu otworzyła i grzecznie potruchtała na koniec kolejki. Słynąca z poczucia humoru Basia spogląda figlarnie na klienta i pyta:
- Naprawdę?
Klient na to:
- A ona ma grupę inwalidzką?
Basia:
- No ma.
Klient rozejrzał się naokoło, spalił cegłę i powiedział:
- Kur*a... ale wstyd...

O całym zajściu dowiedziałam się od klientki, która przyszła do mnie ze źle ometkowanym mięsem (Schab miała zważony jako wątróbki drobiowe. Ciekawe o czym w tym czasie myślały dziewczyny). Położyła mi produkt na ladzie Punktu Obsługi Klienta i z uśmiechem od ucha do ucha powiedziała:
- Przez pewnego pana z dużym siurkiem nastąpiła mała pomyłka...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 879 (963)

#39547

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o tym, jak zostałam złą matką.

- Niech żyje szkoła! - Z takim okrzykiem wpadł do domu sześcioletni Gabryś po pierwszym dniu w zerówce. Tamtego dnia jego entuzjazm skwitowałam uśmiechem, powtarzając w myślach jak mantrę "oby jak najdłużej tak myślał".
Wczoraj odbyło się pierwsze zebranie w "naszym" przedszkolu. Obecnie na myśl przychodzi mi inny okrzyk: zatrzymajcie świat, ja wysiadam!

Gabryś od 2 lat teoretycznie jest objęty przymusowym nauczaniem. Co to oznacza? Jako pięciolatek poszedł do tak zwanej zerówki, a jako sześciolatek miał iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jak się ma teoria do praktyki wszyscy dobrze wiemy. W międzyczasie okazało się, że rodzice nadal mają wybór co począć ze swoimi sześciolatkami, więc ja z takowego wyboru chętnie skorzystałam i Gabi po raz drugi trafił do zerówki. Do zerówki mieszczącej się tak jak wszystkie w naszym mieście w przedszkolu, a jak wiadomo za przedszkole trzeba płacić. Rocznie ta przyjemność wynosi mnie około 5 tys. zł. Tak przynajmniej było w tamtym roku. Nie mogę narzekać, bo to był mój świadomy wybór. Czego się nie robi dla dziecka, by przedłużyć mu dzieciństwo jeszcze o ten jeden rok.

Kiedyś zerówki były bezpłatne. Nie mieliśmy książek a mimo to nauczono mnie świetnie czytać i pisać. Moja mama nie miała dylematu, czy puścić swoją sześciolatkę na wycieczkę za 200zŁ dwa razy w roku czy kupić coś do domu. Na Dni Mamy, Babci, Dziadka i reszty ferajny robiliśmy laurki z papieru i do dziś pamiętam łzy bliskich, gdy je otrzymywali. Nie mogliśmy przynosić zabawek do zerówki, więc nikt nie płakał, że "ja nie mam Barbie, a Ola ma!". A jak pobiłam się z koleżanką o misia aż włosy z głów fruwały, to nikt nas nie wysyłał do psychologa jako "początkującą, przyszłą patologię", którą trzeba resocjalizować za młodu, tylko odstałyśmy swoje w kącie, potem się przeprosiłyśmy i do dziś ślemy sobie kartki o treści "Cześć Łobuzie". I uwierzcie mi, to były dla mnie jedne z najszczęśliwszych czasów. A teraz? Powiem wam co mamy teraz.

Poszłam na to zebranie z mieszanymi uczuciami. Na wakacjach chodziły plotki o zmianach jakie nas mogą czekać. Zmianach pod tytułem "jak wydoić od rodziców jeszcze więcej kasy". Ja jestem przekorną osobą i postanowiłam w tym roku przeprowadzić reformę mającą na celu uświadomienie im "a skąd do jasnej niespodziewanej rodzice tą kasę mają wziąć?". I nie mam na myśli kosztów ponoszonych z tytułu czesnego i wyżywienia. Te są bezspornie uzasadnione w porównaniu z całą resztą.

A więc zacznijmy od spotkania z Panią Dyrektor:

*** karty chipowe służące do wbijania wejścia i wyjścia dziecka do placówki z poprzedniego roku są już nieaktualne, trzeba kupić nowe. Tak, ona pamięta, że obiecała, że będą się nadawać, ale te stare są już tak brudne powycierane i brzydkie, że ona na nie patrzeć nie może. Koszt 10 zł za sztukę. Ja sama potrzebuję trzech. Szkoda tylko, że nie wspomniała, że jej zięć w tych kartach pracuje i pewnie mu w ten sposób premię załatwia.

*** wszyscy rodzice mają obowiązek kupować co tydzień gazetkę redagowaną przez przedszkole. Wszyscy bez wyjątku. Jakiś ojciec zapytał "czemu to tak? a może on nie chce?". To usłyszał, że papieroski chce mu się kupować, więc gazetkę też ma mu się chcieć nabywać.

*** każdy rodzic ma obowiązek zmiany obuwia na foliowe ochraniacze przed wejściem do budynku. Na ten cel będzie pobierana składka w wysokości 10 zł miesięcznie. Jakaś matka zapytała, czy może zamiast płacić składki zmieniać buty na jakieś kapcie przyniesione z domu. Dowiedziała się, że w kapciach, to sobie może w domu śmigać, a przedszkole to poważna instytucja.

*** przedszkole od godziny 8 do godziny 13 przeprowadza tak zwaną podstawę programową i zgodnie z ustawą pobyt dziecka w tych godzinach powinien być bezpłatny, nie licząc wyżywienia. Każda kolejna godzina jest już dodatkowo płatna. Tak powiedziała Pani Dyrektor, po czym dodała, że rodziców, którzy mają zamiar deklarować w umowach pobyt dziecka tylko w trakcie godzin bezpłatnych mogą już zabierać papiery, bo jest tylu chętnych rodziców czekających w kolejce na listach rezerwowych, że to bez sensu, by przedszkole traciło zamiast zyskiwać.
Jak to usłyszałam to krew się we mnie zagotowała. Postanowiłam się odezwać:

- Mój syn jest zapisany do godziny 17, bo mi tak pasuje, ale znam matki, które zapisały swoje pociechy właśnie do 13, bo są na bezrobociu i nie stać je na to. Nie każda matka chętnie zapłaci za tak zwany święty spokój w domu. Droga Pani Dyrektor, są takie mamy, które kochają swoje dzieci i chcą z nimi spędzać czas, do jasnej Anielki. To nie my wymyśliłyśmy przymusowe nauczanie dla pięciolatków i płatne zerówki. Podobno mamy wybór. To my decydujemy, o której chcemy zabierać dzieci. A słowo wybór oznacza, że decydujemy między czymś a czymś, kierując się własnym stanem majątkowym, godzinami ewentualnej pracy i dobrem dziecka. Taka jest prawda.

- Pani Casandro, coś pani powiem. Istnieje pani prawda, moja prawda i prawda państwowa, znana jako gówno prawda. Ja tu tylko sprzątam. Jeśli się coś pani nie podoba, to niech pani strajk urządzi przed Ministerstwem Edukacji. Nawet się podpiszę pod petycją, jeśli trzeba będzie.

Po tej przeprawie ciąg dalszy nastąpił na zebraniu z wychowawczyniami.

*** one bardzo przepraszają, ale nie będziemy w tym roku korzystać z książek, o których była mowa w tamtym roku. Miały kosztować około 60, a będą kosztować około 120. Bo te droższe mają płyty CD. Płyty są dla rodziców, by w domu pracowali z dzieckiem. Po tym jak opisały nam jak ta praca z dzieckiem ma wyglądać, złapałam się za głowę.

Rzecz ma się następująco w moim przypadku: odbieram Gabrysia z przedszkola o 17, potem przed 18 jesteśmy w domu, jemy kolację i jakieś dwie godzinki powinniśmy popracować z komputerem. Czyli dziecko po kąpieli ląduje w łóżku po 21, a zanim zaśnie... Rano wstaje jak neptyk, zadżumiony totalnie i już bez uśmiechu zbiera się do "szkoły". I pomyśleć, że ja mu chciałam dzieciństwo przedłużyć, nie zapisując go jeszcze do szkoły tak? Ale mi się udało, od jasnej cholewy... i ciut ciut.

*** panie zaplanowały cztery większe wycieczki w ciągu roku. Koszt każdej do 200 zł. Po delikatnej reprymendzie ze strony rodziców zeszliśmy do dwóch. Na sam wrzesień zaplanowały:
- kino - 10 zł
- teatrzyk - 8 zł
- wizyta Pana Pszczelarza - 5 zł
- zdjęcia grupowe - 35 zł
- wizyta kogoś-tam, po-coś-tam - 7zł
- wizyta Pana Ortopedy - 25 zł
Powiem szczerze, że po tej ostatniej "atrakcji" przestałam notować, bo mój i tak napięty budżet już dawno pękł. Aż zahuczało. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu. No kurka wodna, dopiero wrzesień mamy, a gdzie do grudnia?! A drugi rok? No jak nic skończę jako jedna ze zdesperowanych klientek Providenta, a potem aby go spłacić będę musiała zrobić skok na bank. Sierota ze mnie, więc pewnie dam się złapać, pójdę do kicia i będę oglądać kwadratowe słońce, a wszystko przez to cudaczne przedszkole!

- Chyba mi słabo... - wypsnęło mi się bardzo niechcący. To ta wizja mnie za kratkami tak na mnie podziałała. Pani przedszkolanka spojrzała na mnie karcąco i dalej ciągnęła swój monolog.
Rozejrzałam się po twarzach innych rodziców i nie tylko moja buźka zrobiła się kredowobiała. Jakiś tatuś coś liczył na kalkulatorze i co raz mruczał pod nosem "o cholera". Jakaś mama dzwoniła do kogoś po cichaczu przekonując, że "ona musi pożyczyć te 700 zł już teraz, dzisiaj". Owszem, byli też i tacy, których to nie wzruszyło. Patrzyłam na nich z zazdrością, przyznam się szczerze.

W następnej kolejności głos zabrała nasza trójka grupowa, czyli przewodniczący rodziców z tamtego roku, którzy to w tym roku zostali zaszczyceni propozycją kolejnej kadencji. Zachwyceni byli strasznie. Powiem tylko, że są to tak zwani przedstawiciele sfer wyższych i zostali wybrani przez panie przedszkolanki. To co opiszę, jest najlepszym przykładem na to, jak my rodzice potrafimy sobie sami jeszcze bardziej życie utrudniać. Oto rozporządzenia przedstawione przez jedną taką, która w futrze nawet w lecie gania:

*** składka na przybory szkolne 40 zł.
- Jak to 40 zł? - pytam zaskoczona - w tamtym roku płaciliśmy po 20 Zł i jeszcze na koniec roku pieniądze zostały.
- Moja Jessica nie będzie rysować kredkami z Biedronki - uniosła się pańcia.
- No pewnie, że nie z Biedronki. Kredki są robione z drewna - pukam się w czoło, udając wariatkę. Na sali słychać śmiechy. Wywalczyliśmy składkę po 20 zł, a jak komuś nie pasuje, to niech sobie sam kupi wyposażenie. Tylko niech weźmie pod uwagę, że wszystko w przedszkolu jest wspólne. Każde dziecko ma prawo z tego korzystać. Nie tylko Jessica. Biedronkowymi kredkami w tamtym roku dzieci z naszego przedszkola wywalczyły pierwszą i drugą nagrodę w plastycznym konkursie międzyszkolnym. Da się? Da.

*** składka na dzień nauczyciela - 30 zł.
I tutaj w ruch poszła kartka do wpisywania listy nazwisk osób, które już teraz deklarują chęć wpłaty. Ja na kartkę nawet nie spojrzałam. Poczułam na sobie morderczy wzrok Futrzaka. Jedna z matek mówi do mnie:
- Buntujemy się teraz, czy później?
- Oczywiście, że teraz - odpowiadam. Wyciągnęłyśmy inną kartkę i puściłyśmy w ruch listę ze składką po 5 zł na ten sam cel. O dziwo na naszą listę wpisali się wszyscy oprócz Świętej Trójcy. Na desperackie pytanie pańci "dlaczego?!", usłyszała, że pozostałe 25 zł chcemy przeznaczyć na Mikołajki dla dzieciaków.
- No ale do grudnia jeszcze nie przeszliśmy! Dopiero początek roku omawiamy! - krzyczy pańcia.
- No właśnie - odpowiadam spokojnie.
- Nikt nie powiedział, że będzie łatwo być dobrą matką - Futrzak uśmiecha się z politowaniem.
- Nikt nie powiedział, że dobra matka to tylko bogata matka - odpowiadam zła jak szerszeń.

Nie będę wymieniać wszystkich wymienianych składek bo znowu mi się słabo zrobi na samo wspomnienie i trzeba mnie będzie zbierać spod komputera za chwilę. Powiem tylko tyle, jak jeszcze raz usłyszę słowa bezpłatna edukacja, to kogoś śmiechem zabiję.

I powiedzcie mi, co ma teraz zrobić taki przeciętny rodzic? Szukać numeru do infolinii, jakiejś szybkiej pożyczki czy raczej numeru do dobrego psychologa, który pomoże dziecku przejść traumę po tym, jak się dowie, że koledzy gdzieś idą lub jadą po raz dziesiąty w danym miesiącu, a on nie, bo mama nie ma zamiaru na głodówkę przechodzić? Ani pod kościołem żebrać, tylko dlatego, że są ludzie, których stać na wszystko i nie patrzą na resztę otoczenia? A Ty się masz dostosować i koniec i kropka. Bo co? Bo tak!

Skomentuj (97) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1559 (1649)

#36646

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój Tata jakiś czas temu przeszedł drugi zawał. Jako, że mieszkał sam, postanowiłam się do niego wprowadzić. Raz, że z troski, a dwa, że tak było i wygodniej i taniej. Mieszkałam tam już około tygodnia, gdy na jaw wyszły pewne dziwne rzeczy...

Wracałam akurat dość późno z pracy, mieszkam na parterze, do drzwi mam dosłownie kilka kroczków, więc nawet nie zapalałam światła na klatce schodowej. Już po chwili przekonałam się, jak wielki błąd tym popełniłam, bo o mały włos bym zgubiła wszystkie zęby potykając się o coś leżącego pod drzwiami. Rozpłaszczyłam się na framudze, następnie rzucając pod nosem różnymi pięknymi słówkami, sięgam ręką do włącznika światła. Mym zmęczonym, zaczerwienionym oczkom ukazuje się widok dość zaskakujący, a dokładniej – reklamówka wypchana jedzeniem. Jedzonkiem wszelkiej maści, od sosiku w małym słoiczku, przez w połowie pełną torebkę mąki, po gotowane ziemniaki w jakimś pojemniczku. I inne, różne takie, w większości domowej roboty.

Pierwsza myśl – żona sąsiada z góry w końcu go wyeksmitowała za jego pijaństwo, zapakowała mu litościwie wałówkę, coby nie umarł z głodu pod mostem i teraz wszyscy sąsiedzi będą mieli święty spokój. Hurra! No dobra, mamy wałówkę, ale gdzie jest ten sąsiad? Dumałabym nad tą sprawą pewnie jeszcze dobry kwadransik, gdyby nie Tata, którego obudziłam swoim popisowym i hucznym lotem w stronę drzwi do mieszkania, nie wyjrzał na klatkę w poszukiwaniu źródła hałasu.

- Casandra, czy wszyscy sąsiedzi muszą wiedzieć, że właśnie wróciłaś z pracy? I to pewnie w stanie wskazującym na spożycie, bo nikt trzeźwy się tak nie jarmoli o północy... oooo... widzę, że Wariatka już tu dzisiaj była – stwierdził spoglądając na reklamówkę.
- Jaka Wariatka? – pytam zdziwiona.
- Chodź do domu dziecko – wzdycha Tata z rezygnacją – chyba musimy porozmawiać.
No i porozmawialiśmy. W sensie – Tata opowiadał, a ja słuchałam uważnie, coraz szerzej otwierając swe przekrwione oczy ze zdumienia. Oto jego opowieść, w dużym skrócie:

Zaczęło się to ze dwa miesiące wcześniej. Z częstotliwością raz, lub dwa razy w tygodniu ktoś podrzucał pod nasze (wtedy tylko jego ) drzwi reklamówki z jedzeniem. Czasem były tam też jakieś ubrania. Raz „dary” były skromniejsze, raz bogatsze (np. cukier, ciastka). Tata bardzo się wkurzał, jego męska duma na tym cierpiała straszliwie, bo to, że chory, nie znaczy, że biedny i dokarmiać go trzeba. Był pewny, że to sąsiedzi słysząc o jego zawale i widząc, że mieszka sam, postanowili mu pomóc. Znosił to dzielnie do czasu, w końcu obszedł wszystkich sąsiadów i każdemu powiedział co o tym myśli. Sąsiedzi podobno patrzyli na niego jak na kosmitę, aż zaczął sprawdzać, czy faktycznie mu zielone czułki nie wyrosły. Każdy się wyparł, ale Tata i tak wiedział swoje.

Do czasu, aż wracając z apteki przyłapał obcą kobietę na pozostawianiu siatki z prowiantem pod drzwiami. Grzecznie zapytał ją, cóż mądrego ona tu wyprawia. Kobieta odwróciła się przestraszona i dała dyla do drzwi, odpychając Tatę pod ścianę. Podobno wzrok miała błędny, była słusznej postury, śmierdziało od niej potem i miała mocno przetłuszczone włosy, które zwisały jej strąkami wokół pomarszczonej twarzy. Dosłownie postrach dzieciństwa każdego niegrzecznego dziecka.
Tata dość szybko zgadał się z sąsiadami, że oni czasem ją na naszej klatce widywali. Ale nikt jej nie znał. Udało mu się ustalić, że jest to prawdopodobnie kobieta jadąca na „żółtych papierach” od wielu lat.

Owa pani z czasem zrobiła się odważniejsza i zaczęła pukać do drzwi. Na początku, gdy Tata otwierał, to uciekała niczym rącza łania, mało kapci nie gubiła na schodach. Potem nabrała odwagi i zaczęła pytać o jakiegoś Mateusza. Tata odpowiadał, że nie ma tu takowego, ona przepraszała i odchodziła. I tak co tydzień. Lub co dwa. W międzyczasie były dostawy jedzenia. Tata zgłosił to do Opieki Społecznej, lecz oni podobno takiej pani nie znają i rozłożyli ręce. Kazali się jeszcze Tacie cieszyć z darmowego żarcia. Gdy zapytał ich grzecznie, choć z błyskiem złośliwości w oczach, czy mają chęć na taki darmowy obiadzik, w którym może być wszystko – od psychotropów po trutkę na szczury, bo to przecież jedzenie gotowane przez osobę chorą psychicznie, to nagle przestały się śmiać. A jedna podobno aż zzieleniała z lekka na twarzy... Tu następuje koniec jego opowieści. Ciąg dalszy napisało już samo wredne życie.

Żałuję czasem, że mój Tatusiek jest tak łagodnym człowiekiem i przeciwnikiem nasyłania organów ścigania na ludzi pokroju Pani Wariatki, bo gdyby zgłosił to wszystko w porę na Policję, to może oszczędziłby nam wielu nerwów. A tak, na własnej skórze przekonałam się do czego jest zdolna ta obłąkana kobieta.

Tata opisywał ją jako istotę chorą lecz łagodną. I strasznie zagubioną. Widać było, że jej współczuje. Zmienił zdanie, gdy zobaczył jaki obrót przybrała sprawa. Od momentu, gdy to ja otworzyłam jej drzwi po raz pierwszy, kobiecie odbiła totalna szajba. Zupełnie jakby czuła awersję do płci żeńskiej. Albo była zazdrosna...

Za pierwszym razem, gdy mnie nawiedziła, mało inteligentnie nie sprawdziłam kto się czai na klatce schodowej. Otworzyłam drzwi i od razu wiedziałam z kim mam do czynienia. Przywitała się, zapytała o Mateusza. Widać było po jej minie, że jest zdziwiona moim widokiem. Zaczęłam jej cicho i spokojnie, jak dziecku, tłumaczyć, że Mateusz tu nie mieszka i nie mieszkał (tego akurat jestem pewna). Oraz, że bardzo prosimy, by nie przynosiła więcej żadnego jedzenia pod drzwi, bo to się tylko marnuje, a szkoda. Starałam się być miła, spokojna i taktowna. Co usłyszałam na koniec?

- Aha, dobrze. Ale jak zobaczy pani Mateusza, to mu pani przekaże, żeby wrócił do domu, bo to nieładnie tak uciekać. Martwię się o niego. Już tak długo go nie ma.

Załamałam ręce. Pokiwałam tylko głową i zamknęłam drzwi. To był jeden, jedyny raz, kiedy była przyjaźnie nastawiona. Po tamtej wizycie długo jej nie było, ale jak wróciła to z pełną pompą.

Godzina 6 rano, budzi mnie walenie do drzwi. Walenie, podkreślam. Otwieram zaspana a tam ONA.

- Gdzie jest mój Mateusz?! Zabrałaś mi Mateusza! Oddaj mi go!!! – wrzask i pisk. Przestraszyłam się i zatrzasnęłam drzwi. Uciekła. Z godzinę nie mogłam dojść do siebie.

Innym razem, inna pora. Walenie do drzwi. Podchodzę, sprawdzam kto stoi za nimi. Ona. Usłyszała, że ktoś jest w domu i zaczęła wołać, nadal waląc w drzwi:
- Otwieraj! Otwieraj! To mój dom! Słyszysz? To jest moje mieszkanie! Dlaczego mnie wyganiasz z niego? – po chwili słychać odgłosy ucieczki.

Kolejny raz. Walenie do drzwi, następnie szarpanie za klamkę. Drzwi były zamknięte. Słychać przekleństwa i wyzwiska. Potem ucieczkę.

Kiedyś trafiła na otwarte drzwi. Wlazła mi do mieszkania. Zaczęła się wydzierać, że to jej dom i Mateusza i ona chce się tylko przespać. Mamy jej pozwolić się przespać w jej własnym łóżku. Zainterweniowałam błyskawicznie, wypchnęłam ją za drzwi. Zaczęła w nie walić pięściami i drzeć się. Po kilku sekundach już jej nie było. Mimo to zadzwoniłam na Policję.
Przyjechali po jakimś czasie, spisali zeznania i kazali dzwonić jak znowu się pojawi. Na nic zdało się tłumaczenie, że ta kobieta ma chyba motorek w zadku i jej wizyta nie trwa nigdy dłużej niż dwie, trzy minuty. Mamy dzwonić i już. No dobrze. No to czekamy na następne nawiedziny.

Czekaliśmy prawie miesiąc. Tego dnia była u mnie akurat siostra. Usłyszała pukanie i poszła otworzyć. Pani Wariatka zaczęła ładować się do mieszkania krzycząc coś o tym, że ona wie, że my tu zamieszkujemy bezprawnie, że mieszkanie jest jej i nie mamy prawa tu przebywać. Wypadłam z łazienki i pomogłam siostrze wypchać kobietę na zewnątrz. Doszło do przepychanki, w sensie my pchałyśmy drzwi w jedną stronę, a ona w drugą. Siły miała tyle, że niejeden chłop by się nie powstydził i dopiero po jakiejś chwili udało nam się te drzwi zatrzasnąć i przekręcić zamek.
Pobiegłam po telefon i zadzwoniłam na Policję. Oczywiście przyjechali sporo po czasie i nie byli w stanie już nic zdziałać. W międzyczasie siostra się przyznała, że dostała od tej kobiety ręką po głowie, co wskazuje na to, że Pani Wariatka robi się coraz bardziej agresywna. W nagłym wybuchu wściekłości rzuciłam do Policjantów tekst, że skoro oni są tacy bezradni, to chyba sama wezmę sprawy w swoje ręce i po prostu następnym razem wciągnę kobietę do mieszkania, zamknę w łazience i dopiero zadzwonię po mundurowych. Ułatwię im tym sposobem pracę, a sobie i swojej rodzinie ukrócę tą nerwówkę.
Jeden z Policjantów na to:

- Nie radzę tego robić, chyba, że chce pani trafić za to do sądu. Bezpodstawne przetrzymywanie kogoś wbrew woli tej osoby jest karalne.
- A bezpodstawne nachodzenie, straszenie, wyzywanie i używanie przemocy to już nie? – zaczęłam się pieklić, prawie płacząc z bezsilnej złości i rozpaczy. – Panowie, ja mam małe dziecko w domu i ojca po dwóch zawałach! Czy musi dojść do tragedii, żebyście cokolwiek zrobili w tej sprawie?
- Ta baba ma podobno „żółte papiery” – wzruszył ramionami jeden z funkcjonariuszy – a takiemu prawie nic nie da się zrobić... Do tego radzę uważać, bo chyba nie lubi kobiet.
- To co, mam ją iść przeprosić za to, że nie mam siurdaka w spodniach? No litości! A z drugiej strony, czekajcie panowie, chętnie pójdę, jak tylko mi podacie adres jej zamieszkania.

Ale oni mi go nie podadzą. Dlaczego? Bo go nie znają! Po takim czasie nawet tego nie ustalili.

Już mija miesiąc od jej ostatniej wizyty i jak na razie jest cisza. Ale czuję, że ona wróci. Prędzej czy później, ale wróci. Nienawidzę tej huśtawki emocji – kilka dni stresu po każdej wizycie tej chorej kobiety, a potem kilka tygodni dochodzenia do siebie, tylko po to, by znowu zjeść wszystkie nerwy podczas kolejnego najścia. Czy z takimi ludźmi naprawdę nic się nie da zrobić?

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (939)

#36588

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u w dużym, znanym hipermarkecie.
Jednym z moich obowiązków jest informowanie potencjalnych poszukiwaczy pracy o ewentualnych przyjęciach w naszej firmie, lub (co występuje częściej) o braku takowych przyjęć.

POK-emony są swoistą barierą między klientem, a kierownictwem. Barierą naturalną jak mechanizm obronny człowieka (zwany odpornością), mamy za zadanie być tak szczelni jak ten w/w i nie dopuszczać do „przepuszczenia”, chyba, że sytuacja naprawdę tego wymaga i nie jesteśmy sobie w stanie poradzić sami.

Tym razem trafił mi się szczególnie oporny i zmutowany „wirusik” w postaci młodej, niewinnie wyglądającej dziewczyny.
Na pierwszy rzut oka niegroźna i łatwa do zwalczenia, jednak zignorowana i potraktowana pobłażliwie udowodniła, że nie znamy dnia ani godziny a oczy musimy mieć nie tylko dookoła głowy ale i w zadku.

- Dzień dobry, czy mogłabym rozmawiać z dyrektorem? – dostaję po twarzy uśmiechem numer 5 z reklamy pasty Colgate.
- Dzień dobry. A w jakiej sprawie? Może ja będę w stanie pani pomóc? – tutaj dziewczę mierzy mnie wzrokiem niczym komornik szafę.
- Wolałabym rozmawiać z kimś z samej góry (tak POK-emonie, nie zapominaj, że jesteś niczym).

„Sama Góra” akurat ma zebranie. Przerwanie narady wojennej grozi skróceniem o głowę. Casandra ryzykować nie ma zamiaru, logiczne.

- W tej chwili dostęp do głównego kierownictwa jest mocno utrudniony, z powodu bardzo ważnego zebrania, więc jeśli tylko zdradzi mi pani cel swojej wizyty, zrobię wszystko by pani pomóc, w miarę moich możliwości – informuję grzecznie.
- Obawiam się, że pani możliwości w temacie, który mnie interesuje są mocno ograniczone – oczyma wyobraźni prawie widziałam jak dokańcza to zdanie w myślach „ty pustaku”.
- Rozumiem, jednak poznanie problemu z którym pani do nas przychodzi, pozwoli mi chociażby skierować panią do odpowiednich osób – tłumaczę cierpliwie pani „tajemniczej”.
- No w końcu mnie pani słucha i rozumie – Jej Tajemniczość uśmiecha się do mnie jeszcze promienniej, obalając moje święte przekonanie, że bardziej się nie da. Da się. - Ja cały czas o tym mówię. Chcę zostać skierowana do samego dyrektora. Już. Teraz.

Ona swoje, a ja swoje. Można tak cały dzień, aż do uśmiechniętej śmierci. Ale podobno czas klienta jest bezcenny, więc nie mogę dopuścić do tego, by ta pani mi tu bankrutowała na moich oczach. Co to, to nie.

- No widzi pani, to mamy mały dylemat. Ja panią rozumiem doskonale, za to pani nie rozumie mnie wcale. Ale skoro cel pani wizyty musi pozostać owiany tajemnicą uszanuję pani życzenie. W takim razie jedynym rozwiązaniem jest poinformowanie pani, że:
* Jeśli jest pani przedstawicielem handlowym, to proszę się wpisać do księgi gości i za chwilkę wezwę odpowiedniego pracownika,
* Jeśli chce pani złożyć skargę na pracownika lub nasze działania, to tutaj jest księga skarg i zażaleń (tu mogłam się ugryźć w ten swój za długi jęzor)
* Jeśli poszukuje pani toalet, to są na końcu korytarza, po lewej
* Jeśli poszukuje pani pracy, to informuję, że obecnie nie prowadzimy naboru z braku wolnych etatów, jednak chętnie przyjmę od pani CV, jeśli tylko pragnie pani takowe u nas złożyć...
Wypowiadając ostatnie zdanie już widziałam po minie Jej Tajemniczości, że trafiłam w sedno.

Daruję już sobie dosłowne przytaczanie dalszej rozmowy. W każdym razie udało mi się po dłuższej dyskusji przekonać panią, że:
* nie, nie oszukuję, naprawdę nie zatrudniamy w tym momencie nikogo;
* nie, nie odmawiam jej z czystej złośliwości, bo boję się o swój tyłek;
* tak, to u mnie zostawia się swoje CV i każdy tak robi;
* nie, nie trafi ono do internetu i nie będzie go oglądać pół miasta...

Biorę do ręki bezcenne karteluszki i kładę je na odpowiednim miejscu, czyli na półce pod monitorem. Tam gdzie wszystkie składane CV, skąd codziennie są zabierane przez kierownika personalnego.
- Nie, nie tutaj – protestuje dziewczyna - tutaj nikt go nie zauważy.
Więc kładę obok monitora. Jak przeciąg je zwieje, trudno, w końcu klient ma zawsze rację.
- Nie tutaj! – dziewczę nadal wtrąca swoje trzy grosze – bo tędy każdy przechodzi i ktoś może je zabrać.
Więc przekładam je na biurko po drugiej stronie POK-u.
- Nie! Tutaj też nie, bo to za blisko kosza na śmieci. Jeszcze was podkusi by je wyrzucić.

Stanęłam lekko zdezorientowana i zaczęłam się rozglądać za miejscem idealnym. Ale jako, że nie bardzo mam czas na zabawy w taką ciuciubabkę, wpadłam na genialny pomysł, że zaniosę te dokumenciki wagi państwowej prosto do biura, co powinno w końcu zadowolić dziewczynę, a mi oszczędzić nerwów. Poinformowałam o tym samą zainteresowaną, co było moim pierwszym błędem. Drugi popełniłam w momencie, gdy nie sprawdziłam czy Desperatka nie popyla za mną. Nie doceniłam przeciwnika, moja wina.

Dziewczyna słysząc słowo BIURO mało ślinotoku nie dostała. Ekstaza pełna granicząca z orgazmem. Biuro – to jest to! Ja już zdążyłam przekroczyć drzwi magazynu skrywające masę magicznych pomieszczeń i pomieszczonek, gdy nagle z szybkością rakiety i z furkotem spódnic wyprzedza mnie ONA, łapiąc za klamkę pierwszych lepszych drzwi. Los chciał, że trafiła na pomieszczenie zajmowane przez ochronę i wpadła prosto w ramiona Karolka. Karolek w pierwszym momencie zachwycony do granic możliwości spotkaniem z pięknością, został sprowadzony brutalnie na ziemię moim krzykiem:

- Czy pani całkiem już zdurniała?! Tu nie wolno nikomu wchodzić! Przecież mówiłam, że zaniosę to CV!
- Ja chcę do biura! – tupie nogą dziewczę, czerwone ze złości na ładnym licu.
- Przykro mi, nieupoważnionym wstęp wzbroniony – mówi Karolek ze zbolałą miną. Widać było, że dla niej chętnie by zrobił wyjątek.
- Proszę o opuszczenie pomieszczenia, w przeciwnym razie ochrona będzie zmuszona panią wyprowadzić – informuję ją.
- Ale ja tylko na minutkę! Co wam szkodzi? Muszę mieć tą pracę! – zapiera się Desperatka.
- Karolek wyprowadź panią – jestem nieugięta i coraz bardziej wkurzona.
- Chętnie, chętnie – mruczy Karolek zadowolony z możliwości przespacerowania się z taką pięknością po sklepie i uchronienia jej przed moim gniewem.

Stoję i odprowadzam ich wzrokiem, by się upewnić, że nic durnego już panience do pustego, upartego łba nie strzeli. Desperatka niechętnie zmierza do drzwi w asyście Karolka. Nagle odwraca się i rzuca na odchodne:
- Ja to sobie zapamiętam. Jak już tu będę pracowała, to się odwdzięczę za takie traktowanie. Zobaczysz. I masz jak w banku, że złożę skargę na ciebie. I to zaraz.
Z głupotą się nie dyskutuje, więc pokazałam jej plecy i weszłam do biura. Tam oddałam CV komu trzeba, bo jestem słowna, a przecież obiecałam, że je zaniosę, prawda? Ale nie obiecywałam, że nie zrobię dziewczynie reklamy na wstępie. A więc zrobiłam.

Na pytanie kierownika, czy kandydatka jest konkretna, stwierdziłam tylko, że owszem, pod warunkiem, że będzie ostatnim człowiekiem na ziemi i to radzę zastanowić się trzy razy, zanim się ją zatrudni. Kierownik widząc moją minę nawet o nic nie pytał.
Biegnę na POK by sprawdzić, czy faktycznie wysmarowała na mnie skargę. No a jak! Jak widać, nie tylko ja jestem słowna. Treść skargi:

„Pani Casandra stwarzała mi ogromne problemy, gdy chciałam zapytać o pracę w Państwa firmie (...) była bezczelna i nieuprzejma (...) a gdy protestowałam przeciwko takiemu zachowaniu, kazała panu ochroniarzowi mnie wyprowadzić ze sklepu! Zostałam wyrzucona ze sklepu tylko dlatego, że chciałam złożyć u Państwa swoje CV! (...)”

Dobrze, że chociaż Karolek ma z tego jakąś uciechę – zdobył jej numer telefonu. Jak ją tu spróbuje wkręcić do pracy, to popełnię rytualne harakiri.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 622 (664)
zarchiwizowany

#36325

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u, czyli Punktu Obsługi Klienta w dużym, znanym hipermarkecie. W ostatnim czasie w naszym sklepie nastały pewne istotne zmiany, szczególnie dla klientów. Między innymi, jako jeden z ostatnich sklepów zaczęliśmy pobierać opłaty za reklamówki jednorazowe. W końcu…
W momencie, gdy dowiedzieliśmy się z maila o tym, iż w dniu tym i tym rozpoczynamy wprowadzanie w życie planu A – „my wiecznie darmowi będziemy jak nowi (za drobną opłatą)”, jak na to mówiliśmy w przypływie czarnego humoru, zaczęliśmy się zastanawiać nad planem B – wystarczą nam same kaski przeciw gromom, które się posypią nam na głowy, czy jednak lepiej mieć kilka kamizelek kuloodpornych na zbyciu? Okazało się, że trzeba nam było „tylko” złożyć się na dobrego psychiatrę…

Nadszedł sądny dzień. Piękny dzień. Słoneczny, bezwietrzny, spokojny. Klienci powinni być zrelaksowani, mniej roszczeniowi, pozytywnie nastawieni, chętni do wydawania grosza. My za to odwdzięczylibyśmy się pełnymi zrozumienia i sympatii uśmiechami, cudownym profesjonalizmem, poświęceniem i oddaniem. Każdego innego, pięknego dnia by tak było. Ale nie tego…Tego dnia nastąpił Armagedon…wprowadziliśmy reklamówki płatne po 8 groszy za sztukę…
No jak mogliśmy? Jak mogliśmy to zrobić naszym klientom? Przecież to czysta obraza, cios zadany w samo serce naszych klientów…Brzmi jak ironia? To tylko jeden z komentarzy jakie usłyszeliśmy. A oto inne…
- Was chyba już całkiem popier*dolilo!...(tekst jakiegoś piętnastolatka)
- W dupach wam się poprzewracało od tego dobrobytu!...(słowa pana w gajerku za jakieś 3 tysiące)
- Ile?! 8 groszy? Toż to rozbój w biały dzień, o Boże, chyba mi słabo… (manifestacja emerytki)
- Ja u was robię takie duże zakupy! Nie powinienem płacić za reklamówki, tak jak inni…(powiedział to pan, który kupił jedną kawę i snickersa)
- Ja bym się na waszym miejscu wstydził pracować w takiej firmie, co żeruje na biednych klientach! Powinniście się zbiorowo zwolnić w ramach protestu!...(gdy pracownik rzucił tekst, że bardzo chętnie to zrobi, jeśli tylko klient obieca mu zatrudnić go u siebie, usłyszał, że klientowi jest baaardzo przykro, ale jest akurat bezrobotny i sam szuka pracy. No tak, my się zwolnimy, to może jego zatrudnią. A przecież to taki wstyd u nas pracować)
- Ja tu przychodziłam tylko dlatego, że mieliście bezpłatne reklamówki! Więcej tu nie przyjdę!.. (szanowne „Tęgie Głowy” i inne „Bardzo Ważne Osobistości” zasiadające na samej górze w hierarchii, po co wymyślacie co tydzień nowe super promocje i targujecie jak najniższe ceny? Skoro klient i tak od zawsze przychodził do nas tylko po reklamówki?)

O my naiwni…a my myśleliśmy, że chodzi klientom o niskie ceny, szeroki wybór asortymentu i miłą obsługę…jacy krótkowzroczni byliśmy…jacy bezmyślni. Cały nasz interes kręcił się wyłącznie wokół foliowych reklamówek, marnej jakości, tak na marginesie.
Szkoda, że nie widzieliście miny Dyrektora, który usłyszał tego newsa. Oddałabym miesięczną pensję, żeby jeszcze raz móc ją zobaczyć.

Pozwolę sobie przytoczyć rozmowę pracownika POK-emonowej Twierdzy ze sławną Psorką (upierdliwą emerytowaną nauczycielką) :
- Idę do was! – krzyczy już z daleka, wymachując garścią reklamóweczek i woreczków zajumanych z działu warzywnego. No chodź Psorka, chodź. Tęskniliśmy jak potłuczeni. Miejmy to już za sobą…
- Idę do was, bo nie mogę sobie darować, że przegapię taki cudny spektakl jakim będzie wasza klęska! – Psorka zaciera grube paluchy z uciechy i szczerzy mocno sfatygowaną protezę.
- Może popcorn do tego?- mruczy pod nosem jeden z przechodzących pracowników, który nie raz miał już z nią różne przeboje.
- Będziesz się śmiał łobuzie, ale baranim głosem, kiedy klienci przestaną już do was przychodzić a was wszystkich na zbity ryj wywalą.
- Pani Psorko, a skąd u pani takie wesołe myśli z samego rana? - pokpiwa pracownik.
- Bo żeście sobie sami bat na wasze tłuste dupsko ukręcili! Reklamówek płatnych się zachciało? Powiedziałabym wam co o tym myślę ale leżącego się nie kopie, ha ha ha. A to mi się fajnie powiedziało…A ja mam w duszy te wasze durnowate pomysły, ja znalazłam te darmowe – i tu manifestuje tą ściskaną z nabożeństwem garść folii, spoglądając po każdym z nas z triumfem w oczach, wzrokiem mówiącym „och, Boże, jaka ja sprytna jestem”.
- To Psorki zdaniem one są darmowe. My za nie płacimy. Tak jak płaciliśmy za te poprzednie „darmowe”. I to nie mało. Sama pani wie, że w życiu, a szczególnie w biznesie nie ma nic za darmo. Wyprodukowanie nawet takiego cienkiego badziewia kosztuje. A szło tego tony, setki tysięcy ton. Nawet Pani potrafiła jeden chleb zapakować w 30 sztuk siatek!
- No bo po co mam na worki na śmieci wydawać, skoro u was za darmo było – przerywa kobiecina, śmiertelnie zdziwiona tym, że my tego nie rozumiemy. Przecież to takie logiczne jest.
- No tak, tylko, że na ten pomysł co pani wpadło jeszcze tysiąc innych klientów – spokojnie tłumaczy pracownik.
- No bo genialny jest, to co się dziwić – odpowiada niewinnie Psorka.
Pracownik uderza się otwarta dłonią w czoło, liczy głośno do dziesięciu i próbuje z innej beczki.
- A słyszała pani o czymś takim jak ekologia?
- No ba! Sama mam energooszczędne żarówki w domu! – wypina dumnie pierś, rozglądając się wokół w oczekiwaniu na oklaski. W tym momencie, korzystając z okazji, bardzo Psorkę przepraszam, że zawiedliśmy…
- Yyyyy…nie o to mi chodziło – pracownik czuje, że uderza głową w mur. I to taki postawiony z wyjątkowo opornych pustaków – Wie pani ile lat rozkłada się taka reklamówka? A my ich produkowaliśmy setki tysięcy ton. Tylko dlatego, by nasz klient miał w czym zanieść do domu jeden chleb lub dziesięć bułek, bo osoby, które robią ogromne zakupy przeważnie, dziwnym trafem, mają się w co zapakować. Czyli, reasumując, to nie kręcenie bata na siebie, tylko wprowadzenie oszczędności, walka z zaśmiecaniem środowiska i próba nauczenia ludzi, że noszenie swojej siatki nie boli. Serio. I nic nie kosztuje, co najlepsze.
- O matko! – Psorka aż otwiera oczy ze zdumienia słysząc to wszystko. W pracownika wstępuje nowa nadzieja, no bo skoro taka Psorka zrozumiała, to inni też zrozumieją. Pracownik zaczyna być z siebie dumny, gdy nagle słyszy :
- I wam się kazali tego wszystkiego na pamięć nauczyć, by klientom klepać jak litanię? Co za potwory! – i tu wyszła litując się nad nami i kręcąc nosem nad naszym marnym losem.

Po jakimś czasie POK-emon odbiera telefon :
- To tylko ja – słychać szczebiot Psorki – dzwonię, by powiedzieć, że na opuchliznę języka od ciągłego dziamolenia najlepszy jest okład z lodu. Fakt faktem, lód nadal macie najtańszy w mieście.
I dziwić się, że taki pracownik zapytany chwilę później przez innego klienta, dlaczego wprowadziliśmy opłaty za reklamówki, odpowiada z żądzą mordu w oczach:
- BO TAK!!!

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (265)
zarchiwizowany

#36274

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam Brata. Może nic w tym dziwnego, w końcu posiadanie takowego osobnika w rodzinie nie wzbudza ogromnej sensacji, jak na przykład posiadanie rasowego krokodyla. Ja z dwojga złego jednak wolałabym tego krokodyla. Mój brat jest specyficznym człekiem, aby się nie rozpisywać powiem tylko, że ma mało pożądaną cechę „pożyczania” sobie wszystkiego i od wszystkich bez pytania (bo po co, w rodzinie nic nie zginie, prawda?) i to na wieczne oddanie. Próbowałam go tego oduczyć na wszelkie możliwe sposoby, jednak Brat jest wyjątkowo odporny na wiedzę i trudny do zaje*bania, jak sam o sobie z dumą mówi. Jak wiadomo, życie bywa bardzo nieprzewidywalne i potrafi zaskoczyć pozytywnie w najmniej spodziewanym momencie…
Jakiś czas temu dostałam od znajomej dysk przenośny do kompa, z uwagą, że leży to u niej w szufladzie nikomu niepotrzebne, sama nie wie skąd ma to ustrojstwo. Zalega, nie pasuje do wystroju wnętrza, tudzież kwiatków na kanapie, więc chcesz to bierz, nie – to wywal. Chcę i biorę. Mnie się nada jak nic. No i się tak nadawał, że jak go rzuciłam do swojej szuflady (ten dysk to się szufladowo-przenośny powinien nazywać) tak leżał i kwitł nabierając mocy czysto urzędowej.
Wpada do mnie Brat, jak do stodoły po łopatę i jego niezawodny węch kieruje go od razu, z progu do tej magicznej szuflady.
[B] – Siooooraaa! Jaki ty masz zajefajny dysk. A czemu to cacuszko tak się kurzy w tej szufladce, skoro może dać tyle radości Braciszkowi?
[Ja] – Precz potworze, to nie twoje. Zabierz te lepkie łapska, bo ci je poupitalam przy samym przyrodzeniu i żonka będzie płakać.
[B] – Ale ty jesteś wredna! Braciszek tak sobie tylko ogląda a ty zła, niedobra kobieto od razu ziejesz jadem jak jakiś gad maści nieznanej.
Pomruczał, pogderał, spojrzał wilkiem i poszedł śmiertelnie dotknięty do żywego. Zapomniałam o całej sprawie, do momentu, gdy po kilku tygodniach jednak ten obiekt pożądania zwany dyskiem raczył być mi potrzebny. Zapuszczam żurawia do szuflady a tam puchy totalne, tylko jakieś złe chichocze ze mnie, aż się nóżkami nakrywa z uciechy, widząc moją rozdziawioną ze zdziwienia paszczę. No dobra…gdzie on jest? Nie dysk. Brat. Bo, że to jego sprawka, to było proste jak pęczek drutu. Miedzianego. Ponoć w cenie. Tak jak dyski.
Brat wyparował, znikł, ulotnił się. Nikt go nie widział, nikt nie wie gdzie jest, paru członków rodziny nawet się zarzekało, że go nie znają (o dysku nic nie wspominałam). Faaaajnie. Ja cierpliwa jestem, poczekam. No i się doczekałam. Dzień później dysk zmaterializował się sam w szufladzie. A podobno cuda się nie zdarzają…Olałam sprawę tymczasowo, zemszczę się później.

Tego samego dnia, druga w nocy, telefon. Wielki Brat dzwoni.
[B] – Siemasz siooora, słuchaj, ja mam tu sprawę życia i śmierci. Potrzebuję Windowsa na wczoraj, jak nie będę go miał za chwilę to ocipieję normalnie i skrętu dupska dostanę.
[Ja] – Polecam Paracetamol – syczę do telefonu.
[B] – Ale co ma Paracetamol do Windowsa?
[Ja] – Do Windowsa ma niewiele, ale jako, że wścik dupska ponoć bywa bolesny, to lepiej się zaopatrzyć wcześniej w odpowiednie środki – jestem już totalnie wnerwiona.
[B] – Czy ty mi próbujesz powiedzieć, że nie dasz mi tego Windowsa?
[Ja] - …
[B] – Czy to jest zemsta za pożyczenie sobie tego dysku?
[Ja] - …
[B] – To wiesz co ci powiem?! – Tu Brat zaczyna krzyczeć – w zadek sobie wsadź ten swój cholerny dysk! W zadek, słyszysz?! Bo ja go tylko na chwile pożyczyłem i podłączyłem a on mi Windowsa wyje*bał! Taka siostra z ciebie? Czego mi nie powiedziałaś, że on jest zjechany?! Przecież dobrze wiedziałaś, że i tak go sobie wezmę, znaczy się pożyczę. No znasz mnie przecież! Jak tak można rodzinę na minę wsadzać?! Ty mnie nienawidzisz! Ja wszystko ojcu powiem, zobaczysz…To twój cholerny obowiązek załatwić mi teraz Windowsa, bo to przez ciebie nie mam teraz kompa! Dzwoniłem do wszystkich znajomych i nikt nie ma pożyczyć (mają, mają, tylko za dobrze go znają). Więc jak? Dajesz mi tą płytkę, czy ma ojcu o tym sabotażu powiedzieć?
[Ja] – Wiesz co Ci powiem? – pytam głosem ociekającym słodyczą, bo news, który właśnie usłyszałam był najpiękniejszą muzyką dla mych uszu, spełnieniem wszelkich marzeń i najgorętszych modlitw, jeśli chodzi o Brata.
[B] – No co? – warczy Brat.
[Ja] – Jak już będziesz w tej aptece, to weź sobie jeszcze coś na uspokojenie, Neospazminę, czy co tam polecają, bo coś cienko to widzę… - tu się rozłączam z głośnym „Yes, yes, yes!” Euforia!
A jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie istnieje. Od razu dodam, że nie miałam zielonego pojęcia o tym, że dyskowi coś dolega i może zrobić kuku.

Najlepsze dzieje się dwa dni później. Wracam z pracy do domu i kogo zastaję? Brata. Nie przyszedł przeprosić ani nic z tych rzeczy, to by było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. A ja też nie mogę od losu wymagać za dużo na raz, prawda?
[B] – Siooostraaa, ja tu czekam na ciebie, bo mam sprawę. Trzeba mi pożyczyć adapter do karty pamięci i USB.
[Ja] – O żesz ty, a od kiedy to ty się o zdanie pytasz? – otrząsam się z szoku po chwili milczenia spowodowanego totalnym zaskoczeniem.
[B] – Bo ty złośliwa bestia jesteś, powiem ci – burczy zły jak osa – zawirusowałaś wszystko, tylko po to, by Braciszka ukarać, a ja nie mam zamiaru znowu systemu na nogi stawiać. Widzę, że rodzonej siostrze wierzyć nie mogę, a podobno rodzina rzecz święta. Dupa tam, nie święta, chyba, że śnięta….

Ostatnie zdanie do dziś jest popularnym rodzinnym powiedzonkiem, a ja zawsze się uśmiecham, słysząc, jak ktoś mówi „złośliwość rzeczy martwych”. Oj, święta prawda…

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (307)

#20207

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy wiedzą o tym, że w autobusach dzieją się cuda i cudeńka. Co autobus, to historia. Czytaliśmy już o przygodach moherków, ciężarnych, pyskatej młodzieży. Brakuje nam chyba tylko nalotu UFO:-). Ja mam dla Was tym razem opowieść o Policji i strachliwych Polaczkach, co munduru się boją jak owady Muchozolu.

Standardowo jadę zapchanym autobusem. Pod jednym z naszych miejscowych urzędów wsiada pędem do pojazdu pewna kobieta. Pyrgnęła torebką na siedzenie, prawie zgniatając czyjeś zakupy, wyciągnęła telefon i... dzwoni na policję.
- Halo! Halo panie policjancie! Ratunku, pomocy! Ja jadę takim i takim autobusem! Byłam właśnie w urzędzie xxx i napadli mnie! Ja się nazywam Antonia Antoniewiczówna, mieszkam na ulicy Błotnej, numer zachlapany. Panowie policjanci, pospieszcie się. Napadł mnie Marek Markiewicz! On teraz jedzie ze mną tym autobusem!

W tym momencie wszyscy pasażerowie, którzy już i tak wpatrywali się w kobietę ze zdumieniem, zaczęli się nerwowo rozglądać za bandytą, czy aby nie siedzi gdzieś koło nich z niecnymi zamiarami. Nie siedział. Stał na środku autobusu i słysząc rozmowę pani Antonii zaczął się pienić jak szampon dwa w jednym:
- Ty stara wiedźmo! Ty na mnie na policje dzwonisz? Ty raszplo! Ja ci zaraz kręgosłup połamię, ty z tego autobusu nie wyjdziesz!
Pani Antonia zrobiła się biała jak pierwszy śnieg w grudniu.
- Słyszał pan, panie policjancie? Ratunku! Zatrzymajcie go! On mnie napadł w urzędzie, mnie dwie kobiety uratowały, one jadą ze mną! Jak to skąd wiem jak on się nazywa? Bo ja mieszkam z nim w jednym bloku!
- Ty stara kur*wo! Ty piszesz donosy na sąsiadów! Na porządnych ludzi donosisz! To ty powinnaś iść siedzieć! Przeszkadza ci, że ktoś się bawi w nocy?! W nocy się śpi, a nie podsłuchuje co inni robią! - Drze się Bandyta.

Ludzie w autobusie podnieśli rwetes, wszyscy szepczą, robi się zamieszanie. Kilka osób się rozgląda, jakby szukali gdzie może być zamontowana ukryta kamera. Kamery nie ma. To nie Big Brother, to samo życie.
Bandyta postanowił uniknąć kłopotów i czmychnął na następnym przystanku. Kobiecina znowu dzwoni na policję. Tym razem odebrał inny funkcjonariusz, więc zaczyna tłumaczyć od nowa co i jak. Zgłosiła, że zwiał, gdzie zwiał, a nawet podała jego adres zamieszkania. Policja każe jej czekać. W międzyczasie ona i jej dwie wybawicielki zostały zalane morzem pytań o szczegóły. Pani Antonia zaczyna snuć swoją opowieść, a świadkowie grzeją się z lubością w ogniu chwały, słysząc jakie to one były dzielne i nieustraszone. Nagle ktoś zauważył, że za naszym autobusem jedzie radiowóz policyjny. Autobus zatrzymał się na najbliższym planowanym przystanku, mundurowi weszli na pokład. I na pasażerów zstąpiła niemoc wielka, zwana potocznie "nic nie słyszałem, nic nie widziałem".

- Dzień dobry, która to pani Antonia i jej świadkowie? Poprosimy z nami. Spiszemy zeznania.
Cisza. Głucha cisza. Amba fatima, byli świadkowie i ich ni ma.
- Pani Antonio mówiła pani coś o świadkach - ponaglił funkcjonariusz. Kobieta spogląda bezradnie na swoje wybawicielki i mówi:
- To idą panie ze mną, tak?
Żadna nie odpowiada, jedna patrzy w sufit, druga ogląda swoje paznokcie. W autobusie nadal cisza.
- No obiecały mi panie, że pomogą. - Przypomina poszkodowana.
- No i pomogłyśmy. - Przemawia jedna z pań - Pomogłam pani, bo uderzyłam go torebką po głowie.
- Tak było. - Odzywa się druga. - A ja go szarpnęłam za kaptur i upadł.
- No to pojadą panie ze mną na komendę, czy gdzie tam trzeba i opowiedzą panie jak było, tak? - upewnia się pani Antoniewiczówna.
- No wie pani co? - Oburza się grubsza z pań bohaterek - to ja pani życie ratuję, a pani mnie po komendach chce ciągać?! Ja jestem chora, nie mogę się denerwować!
- Ja też nigdzie nie idę. - Mówi chudsza. - Ja się na zakupy spieszę. Nie mam czasu!

Poszkodowanej w oczach stanęły łzy, kierowca trąbi, bo chce już jechać dalej, mundurowi morderczym wzrokiem wpatrują się w utrudniające wszystko kobiety i ogólnie mamy impas.

Stalibyśmy tak pewnie do końca świata i jeszcze dzień dłużej, gdyby nie to, że Bandyta (lub ktoś podobny do niego) nagle ukazał się na horyzoncie, poszkodowana zaczęła krzyczeć, policjanci pobiegli za wskazanym obiektem, a pani Antonia udała się w ślad za mundurowymi. Drzwi autobusu się zamknęły, ruszyliśmy dalej. Jakby nigdy nic. Dwa przystanki dalej, gdy magia munduru przestała już działać, słychać było taką rozmowę:
- No wiesz co... - Mówi gruba. - Bezczelność. Człowiek nie ma nic na sumieniu, a oni go będą po komendach ciągać.
- I weź tu komuś pomóż. - Wzdycha teatralnie chuda.
- Bohaterki za dychę! - Krzyczy jakiś facet z tyłu.
- Tchórzem podszyte! - Dodaje ktoś jeszcze.
- No to żeście się w porę odezwali! - Komentuje kierowca.

Reszty nie słyszałam, musiałam wysiadać i biec do pracy, by uniknąć spóźnienia...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 555 (695)

#20192

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dzisiaj świadkiem tak absurdalnej rozmowy, że do tej pory przetrawiam to, co usłyszałam.
Stoję na przystanku, czekam na autobus. Obok mnie na ławeczce siedzą dwie staruszki. Jedna z nich zawzięcie dyskutuje i atakuje swoimi racjami a druga z wyraźną rezygnacją przyjmuje te wywody. Jedyneczka ostro gestykuluje i prawie rwie włosy z głowy, dwójeczka kręci głową i wzdycha. O co chodzi? O spodnie.
- Ja nie wiem, jak NORMALNA kobieta może chcieć nosić spodnie! - piekli się jedyneczka.
- Ja jakoś noszę i żyję - tłumaczy dwójeczka.
- Ale spodnie są jak grzech! Rozumie pani? Jak grzech! Kobiety mają spódnice, sukienki. Dla mężczyzn są spodnie. Czy pani tego nie rozumie?
Dwójeczka wymownie wzdycha. Jedyneczka rozkręca sie coraz bardziej.
- Nie można nam nosić spodni. To nie wypada! To wstyd dla kobiety! Nawet ksiądz w kościele...
- Co ksiądz w kościele? - przerywa jej dwójeczka - co ksiądz w kościele? Może mi pani powie, że zabronił kobietom spodnie nosić?
Dwójeczka stuka się palcem w czoło a jedyneczka wyraźnie się czerwieni i miesza.
- No nie mówił. Ale powinien! I ja mu to podpowiem w następną niedzielę. Nawet w Piśmie Świętym pisze o tym, jak kobieta powinna się ubierać.
- Tak pani mówi? To ja jak widać czytam inne Pismo Święte niż pani. W moim nic takiego nie ma. Za to dużo pisze na temat szacunku do bliźniego - mówi rozzłoszczona dwójeczka.
Jedyneczka jednoznacznie manifestuje obrazę majestatu i odwraca sie plecami do towarzyszki. Wtem nasza skromna grupka powiększa się o młodą dziewczynę, oczywiście też ubraną w spodnie. Jedyneczka porzuca postawę zwaną FOCH i nachyla sie do dwójeczki.
- Widzi pani ją? To Mańkowa córka. Nosiła spodnie, kręciła pośladkami i nakręciła sobie dzieciaka! A nie mówiłam, że spodnie są złe? Kobiety powinny nosić długie skromne spódnice! Nawet w Piśmie Świętym...
-A dajże pani już spokój! - dwójeczka straciła cierpliwość i wstała.
- Ja panią ostrzegam! Kobieta, która się szanuje nosi spódnice! I to długie! Ludzie wezmą panią na języki. Nie można wyglądać jak taka...lekkich obyczajów.
Tą insynuacją kobieta przelała czarę goryczy.
- Ja będę nosić spodnie i już! I pani też bym radziła spodnie założyć, bo nosi pani te spódnice, dupsko pani marznie i pierdzieli pani takie farmazony, że aż współczuję księdzu spowiednikowi, do którego pani chodzi. On to się musi nasłuchać.
Jedyneczka podniosła się prędko, rzuciła w naszą stronę tekst "grzesznice!" i opuściła nasze skromne antyspódnicowe stadko.
Dwójeczka powiodła za nią wzrokiem, odczekała chwilkę i nagle zaczęła się głośno śmiać. Potem spojrzała w niebo, złożyła dłonie jak do modlitwy i powiedziała:
-Boże, to był najgłupszy człowiek jakiego postawiłeś na mojej drodze...

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 899 (951)