Profil użytkownika
Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 13:44 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19425
- Komentarzy: 2386
- Punktów za komentarze: 18842
Historia jeszcze z czasów pracy u Janusza. Jedno z czasopism, z którymi Janusz współpracował to magazyn o tematyce artystyczno-modowej, którego nazwa kojarzy się z kultową książką o berlińskich narkomanach. Jego współzałożycielem jest znany piosenkarz rockowy (supergwiazda formatu Stinga czy Jona Bon Jovi i mój idol z czasów podstawówki), który od kilkunastu lat zajmuje się również fotografią. W celu nadania mu światowego sznytu nazwijmy go Brajanusz.
Rok 2016. Jedna z marek modowych zamówiła kampanię, do której Brajanusz miał robić zdjęcia. Zainkasował za to sześciocyfrową kwotę (i to nie z jedynką z przodu). W ramach przygotowań, klient, Janusz i inny pracownik spotkali się z Brajanuszem, żeby omówić szczegóły. Polecieli w tym celu do Londynu, gdzie ten przyjął ich w swoim domu. Podczas kilkugodzinnego spotkania gościom nie zaproponowano nawet szklanki wody. W pewnym momencie nadeszła pora podwieczorku Brajanusza - gosposia przyniosła mu posiłek. Goście nie dostali nic, klient musiał siedzieć i patrzeć, jak Brajanusz je. Po wyjściu, zażenowany Janusz zaprosił klienta na kolację, płacąc z własnej kieszeni. Tu chcę zaznaczyć, Janusz dostawał prowizję od ogólnych kosztów kampanii, ale nie od honorarium Brajanusza.
W 2018 inna marka zamówiła podobna kampanię, za którą Brajanusz również otrzymał sześciocyfrowe honorarium. Szczegóły ponownie miały zostać omówione podczas spotkania w Londynie. Tym razem Janusz, pomny poprzedniego doświadczenia, chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji, zaproponował spotkanie przy lunchu w jednej z londyńskich restauracji. Brajanusz początkowo się opierał, nalegając na spotkanie w swoim domu, ale ostatecznie zgodził się pod warunkiem, że Janusz lub klient zapłacą za jego lunch i taksówkę. Ponieważ to klient generował biznes i należało go zaprosić, Janusz znowu musiał sięgnąć do własnego portfela.
Pod koniec 2021 roku jedna z berlińskich galerii zaczęła przymierzać się do organizacji wystawy, na której jednym z głównych eksponatów miało być zdjęcie autorstwa Brajanusza. Za udostępnienie jednego ze swoich już istniejących zdjęć ten zażądał pięciocyfrowej kwoty, bliskiej górnych granic tej skali. Klient na to przystał, wszystkie szczegóły zostały uzgodnione, umowy podpisane. Jakieś pół roku później, tuż przed wystawą, kiedy nadszedł czas dostarczenia zdjęcia, Brajanusz zmienił zdanie. Po kilkumiesięcznym przemyśleniu tematu doszedł do wniosku, że za tę umówioną kwotę jednak mu się nie opyla udostępniać zdjęcia. Zażądał dwukrotnego zwiększenia honorarium, na co klient nie miał już budżetu. Brajanusz oznajmił, że w takim razie on się wycofuje. Galeria zdążyła już rozreklamować wystawę, między innymi w czasopiśmie, które współprowadził Brajanusz, poniosła koszty, które wydawnictwo najpewniej będzie musiało zrekompensować, być może będzie się sądzić o odszkodowanie. Brajanusz stwierdził, ze to problem naczelnego (i zarazem współzałożyciela czasopisma), on umywa rąsie i prosi, żeby mu więcej nie zawracać tym tematem (nomen omen) gitary.
Nie wiem, jak sprawa ostatecznie się zakończyła, bo w tym czasie wylądowałam w szpitalu ze złamanym nadgarstkiem i wypadłam z pracy na kilka tygodni. Kilka miesięcy później Janusz zakończył współpracę z czasopismem.
Rok 2016. Jedna z marek modowych zamówiła kampanię, do której Brajanusz miał robić zdjęcia. Zainkasował za to sześciocyfrową kwotę (i to nie z jedynką z przodu). W ramach przygotowań, klient, Janusz i inny pracownik spotkali się z Brajanuszem, żeby omówić szczegóły. Polecieli w tym celu do Londynu, gdzie ten przyjął ich w swoim domu. Podczas kilkugodzinnego spotkania gościom nie zaproponowano nawet szklanki wody. W pewnym momencie nadeszła pora podwieczorku Brajanusza - gosposia przyniosła mu posiłek. Goście nie dostali nic, klient musiał siedzieć i patrzeć, jak Brajanusz je. Po wyjściu, zażenowany Janusz zaprosił klienta na kolację, płacąc z własnej kieszeni. Tu chcę zaznaczyć, Janusz dostawał prowizję od ogólnych kosztów kampanii, ale nie od honorarium Brajanusza.
W 2018 inna marka zamówiła podobna kampanię, za którą Brajanusz również otrzymał sześciocyfrowe honorarium. Szczegóły ponownie miały zostać omówione podczas spotkania w Londynie. Tym razem Janusz, pomny poprzedniego doświadczenia, chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji, zaproponował spotkanie przy lunchu w jednej z londyńskich restauracji. Brajanusz początkowo się opierał, nalegając na spotkanie w swoim domu, ale ostatecznie zgodził się pod warunkiem, że Janusz lub klient zapłacą za jego lunch i taksówkę. Ponieważ to klient generował biznes i należało go zaprosić, Janusz znowu musiał sięgnąć do własnego portfela.
Pod koniec 2021 roku jedna z berlińskich galerii zaczęła przymierzać się do organizacji wystawy, na której jednym z głównych eksponatów miało być zdjęcie autorstwa Brajanusza. Za udostępnienie jednego ze swoich już istniejących zdjęć ten zażądał pięciocyfrowej kwoty, bliskiej górnych granic tej skali. Klient na to przystał, wszystkie szczegóły zostały uzgodnione, umowy podpisane. Jakieś pół roku później, tuż przed wystawą, kiedy nadszedł czas dostarczenia zdjęcia, Brajanusz zmienił zdanie. Po kilkumiesięcznym przemyśleniu tematu doszedł do wniosku, że za tę umówioną kwotę jednak mu się nie opyla udostępniać zdjęcia. Zażądał dwukrotnego zwiększenia honorarium, na co klient nie miał już budżetu. Brajanusz oznajmił, że w takim razie on się wycofuje. Galeria zdążyła już rozreklamować wystawę, między innymi w czasopiśmie, które współprowadził Brajanusz, poniosła koszty, które wydawnictwo najpewniej będzie musiało zrekompensować, być może będzie się sądzić o odszkodowanie. Brajanusz stwierdził, ze to problem naczelnego (i zarazem współzałożyciela czasopisma), on umywa rąsie i prosi, żeby mu więcej nie zawracać tym tematem (nomen omen) gitary.
Nie wiem, jak sprawa ostatecznie się zakończyła, bo w tym czasie wylądowałam w szpitalu ze złamanym nadgarstkiem i wypadłam z pracy na kilka tygodni. Kilka miesięcy później Janusz zakończył współpracę z czasopismem.
Janusz i Brajanusz
Ocena:
115
(133)
Sytuacja bardzo stara, bodajże z 2008 roku, sprowadzająca sie do klasycznego, wyświechtanego "kto tu był piekielny". Kłótnia ze znajomym, która w efekcie doprowadziła do zakończenia znajomości.
Mieszkałam wówczas w Irlandii. Szukałam używanego samochodu - żeby był mały, nie za drogi i w dobrym stanie. Kolega, nazwijmy Paddy, zaproponował swoją pomoc. Ja mam sobie przeglądać ogłoszenia i jak coś sensownego znajdę, dać mu znać, pojedzie ze mna obejrzeć i doradzić. Tak żeby mi nikt badziewia nie wcisnął.
Faktycznie, pojechał ze mną kilka razy, aż znalazłam pasujący samochód (w dobrym stanie technicznym, nie powypadkowy i nie kradziony), pomógł w zakupie, ja się mu oczywiście jakoś zrewanżowałam (juz w tej chwili nie pamiętam, czy w gotówce, czy gdzieś go zaprosiłam, czy coś kupiłam, dawno to było), wszystko gra.
Klika tygodni później Paddy dzwoni do mnie z pretensjami. Bo za którymś razem, jak wracał ze mną z oglądania samochodu, przekroczył dozwoloną prędkość, i to znacznie, i teraz przyszedł do niego mandat na prawie 200 euro. I jego zdaniem moim obowiązkiem jest ten mandat zapłacić, bo w końcu w mojej sprawie tam jechaliśmy i gdyby nie ja, w ogóle by go w tamtym miejscu nie było. Więc mam wyskoczyć z kasy, tu i teraz.
Może gdyby mniej roszczeniowo podszedł do tematu, nawet zaproponowałabym, że mu się do tego mandatu dołożę. Ale że bardzo nie podobało mi się takie stawianie sprawy, zareagowałam defensywnie i powiedziałam, że nie ma mowy. Jego mandaty nie są moim zmartwieniem. Owszem, wyświadczył mi przysługę i nie mam problemu ze zrekompensowaniem mu poświęconego czasu, wyjeżdżonej benzyny i tak dalej, ale to, ze jeździ jak wariat i nie patrzy na znaki, to już jego problem, a nie mój. O przekraczanie prędkości go nie prosiłam i nie zamierzam za to płacić. Jeśli mu się spieszyło, bądź nie miał czasu, zawsze mógł odmówić.
Kolega nie przyjmował moich argumentów, ja nie przyjmowałam jego, doszło do sprzeczki, on mnie nazwał pazerną egoistką, która wykorzystuje ludzi, ja jego naciągaczem i niniejszym zakończyła się znajomość.
Sytuacja ta przypomniała mi się całkiem niedawno, kiedy jechaliśmy z partnerem z Monachium do Salzburga. Po przekroczeniu granicy niemiecko-austriackiej można jechać albo autostradą, na którą trzeba wykupić winietę, albo za darmo droga krajową. Postanowiliśmy skorzystać z drugiej opcji - to raptem kilka kilometrów, więc nie traci się dużo czasu. Nie kupowaliśmy winiety. On prowadził, ja go pilotowałam. I w drodze powrotnej tak go wypilotowałam, że wyjeżdżając z Salzburga, wjechał prosto na autostradę, z której najbliższy zjazd był dopiero po niemieckiej stronie. Na szczęście okazało się, że w 2015 lub 16 zmieniły sie przepisy i winieta na odcinku między granicą i Salzburgiem nie obowiązuje, więc obyło się bez mandatu. Ale gdyby nie, to kto wówczas powinien ten mandat pokryć - kierowca czy pilot, który wpuścił go w maliny?
Mieszkałam wówczas w Irlandii. Szukałam używanego samochodu - żeby był mały, nie za drogi i w dobrym stanie. Kolega, nazwijmy Paddy, zaproponował swoją pomoc. Ja mam sobie przeglądać ogłoszenia i jak coś sensownego znajdę, dać mu znać, pojedzie ze mna obejrzeć i doradzić. Tak żeby mi nikt badziewia nie wcisnął.
Faktycznie, pojechał ze mną kilka razy, aż znalazłam pasujący samochód (w dobrym stanie technicznym, nie powypadkowy i nie kradziony), pomógł w zakupie, ja się mu oczywiście jakoś zrewanżowałam (juz w tej chwili nie pamiętam, czy w gotówce, czy gdzieś go zaprosiłam, czy coś kupiłam, dawno to było), wszystko gra.
Klika tygodni później Paddy dzwoni do mnie z pretensjami. Bo za którymś razem, jak wracał ze mną z oglądania samochodu, przekroczył dozwoloną prędkość, i to znacznie, i teraz przyszedł do niego mandat na prawie 200 euro. I jego zdaniem moim obowiązkiem jest ten mandat zapłacić, bo w końcu w mojej sprawie tam jechaliśmy i gdyby nie ja, w ogóle by go w tamtym miejscu nie było. Więc mam wyskoczyć z kasy, tu i teraz.
Może gdyby mniej roszczeniowo podszedł do tematu, nawet zaproponowałabym, że mu się do tego mandatu dołożę. Ale że bardzo nie podobało mi się takie stawianie sprawy, zareagowałam defensywnie i powiedziałam, że nie ma mowy. Jego mandaty nie są moim zmartwieniem. Owszem, wyświadczył mi przysługę i nie mam problemu ze zrekompensowaniem mu poświęconego czasu, wyjeżdżonej benzyny i tak dalej, ale to, ze jeździ jak wariat i nie patrzy na znaki, to już jego problem, a nie mój. O przekraczanie prędkości go nie prosiłam i nie zamierzam za to płacić. Jeśli mu się spieszyło, bądź nie miał czasu, zawsze mógł odmówić.
Kolega nie przyjmował moich argumentów, ja nie przyjmowałam jego, doszło do sprzeczki, on mnie nazwał pazerną egoistką, która wykorzystuje ludzi, ja jego naciągaczem i niniejszym zakończyła się znajomość.
Sytuacja ta przypomniała mi się całkiem niedawno, kiedy jechaliśmy z partnerem z Monachium do Salzburga. Po przekroczeniu granicy niemiecko-austriackiej można jechać albo autostradą, na którą trzeba wykupić winietę, albo za darmo droga krajową. Postanowiliśmy skorzystać z drugiej opcji - to raptem kilka kilometrów, więc nie traci się dużo czasu. Nie kupowaliśmy winiety. On prowadził, ja go pilotowałam. I w drodze powrotnej tak go wypilotowałam, że wyjeżdżając z Salzburga, wjechał prosto na autostradę, z której najbliższy zjazd był dopiero po niemieckiej stronie. Na szczęście okazało się, że w 2015 lub 16 zmieniły sie przepisy i winieta na odcinku między granicą i Salzburgiem nie obowiązuje, więc obyło się bez mandatu. Ale gdyby nie, to kto wówczas powinien ten mandat pokryć - kierowca czy pilot, który wpuścił go w maliny?
Mandat
Ocena:
119
(135)
Kilka lat temu opisywałam, jak znajomy mojego męża, Jimmi "mistrz zaproszeń", organizował bale karnawałowe (https://piekielni.pl/85943)
W skrócie - o ile same imprezy były przednie (co było zasługą jego partnerki), to sposób zapraszania już mniej. Zaproszonych było o wiele więcej osób niż dostępnych miejsc, przez co goście musieli bić się o to, komu uda się potwierdzić swoją obecność, rejestrując się przy pomocy linku, który działał tylko czasami.
W covidzie imprez nie było, bo był zakaz, poza tym Jimmi rozstał się z partnerką, która była ich główną organizatorką (on sam odpowiadał za zaproszenia), ale wiosną 2022 dostaliśmy zaproszenie na balety pod tytułem "powitanie lata". I tak planowaliśmy być w tym czasie w Szwecji, z racji przygotowań do ślubu, więc potwierdziliśmy swój udział (tym razem poszło bezproblemowo), ciesząc się na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi.
Impreza miała odbyć się w wynajętym lokalu. Jedzenie miał zapewnić wynajęty foodtruck, natomiast napoje i alkohol goście mieli przynieść ze sobą. Na miejscu okazało się, że żadnego foodtrucka (ani innego jedzenia) jednak nie było, natomiast był w pełni zaopatrzony bar, gdzie można było kupować drinki, oraz obowiązywał zakaz spożywania własnych napojów. Ze znanych nam osób nie było nikogo (tym razem zamiast znajomych ze studiów i ludzi z partii zaprosił swoich sąsiadów), więc nie było za bardzo z kim rozmawiać, zresztą na rozmowy i tak nie było specjalnie warunków, gdyż przez większość czasu gospodarz przechadzał się po sali z mikrofonem, prowadząc niezbyt udaną konferansjerkę. Imprezę opuściliśmy, tak jak większość gości, w okolicach 22, z postanowieniem, że był to nasz ostatni raz.
W tym roku, jakoś wiosną, dostaliśmy zaproszenie na ślub i wesele Jimmiego i jego nowej partnerki. To znaczy trudno to nazwać zaproszeniem. Był to email z datą i przybliżoną lokalizacją oraz linkiem do rejestracji. Rejestrować się trzeba było szybko, gdyż miejsc było 100, a zaproszonych gości ponad 300. Jak zwykle, kto pierwszy, ten lepszy. Ja od razu zapowiedziałam, że nie biorę w tym udziału, mąż się wahał, ale ostatecznie stwierdził, że na liście zaproszonych jest sporo osób, na spotkaniu z którymi bardzo mu zależy, więc on się jednak wybierze.
Jakiś czas później setka szczęśliwców otrzymała szczegółowe informacje. Ślub i wesele odbędą się w okolicach Norje, gdzie mieszka Jimmi. Format imprezy będzie natomiast niespodzianką. Może będzie to formalne przyjęcie z kolacja i muzyką na żywo w postawionym na ten cel pawilonie, a może forma festiwalu pod gołym niebem, z ogniskiem, a może coś pomiędzy. Nie zdradzą szczegółów, goście przekonają się na miejscu. Tak samo, nie podadzą informacji na temat wymaganego stroju. Są ciekawi, ilu osobom uda się prawidłowo odgadnąć konwencję imprezy i stosownie się ubrać. Komu się nie uda - no cóż, będzie zabawnie. Odnośnie do noclegów - ponieważ w bliskiej okolicy nie ma prawie żadnej bazy hotelowej, goście muszą poszukać sobie miejsc w hotelach w okolicznych miastach i zorganizować sobie transport. Gościom, którym nie uda się znaleźć miejsca w hotelu, Jimmi udostępni swój ogród, gdzie będą mogli rozbić namioty, jednak nie zapewnia żadnego zaplecza sanitarnego. Kiedy mąż mi to przeczytał, ucieszyłam się, że podjęłam dobrą decyzję, rezygnując z udziału.
Tydzień temu przyszła wiadomość, że Jimmi przemyślał sprawę i postanowił ułatwić gościom kwestię ubioru. Założył sklep internetowy, gdzie można nabyć okolicznościowe bluzy, T-shirty itp. z wizerunkiem pary młodej i datą ślubu. Zakup stroju ze sklepu jest warunkiem wstępu na imprezę.
Mąż właśnie rozważa, czy wydać kilkadziesiąt euro na badziewny T-shirt, którego nigdy więcej nie założy, czy stracić kasę, którą wydał na samolot i hotel.
W skrócie - o ile same imprezy były przednie (co było zasługą jego partnerki), to sposób zapraszania już mniej. Zaproszonych było o wiele więcej osób niż dostępnych miejsc, przez co goście musieli bić się o to, komu uda się potwierdzić swoją obecność, rejestrując się przy pomocy linku, który działał tylko czasami.
W covidzie imprez nie było, bo był zakaz, poza tym Jimmi rozstał się z partnerką, która była ich główną organizatorką (on sam odpowiadał za zaproszenia), ale wiosną 2022 dostaliśmy zaproszenie na balety pod tytułem "powitanie lata". I tak planowaliśmy być w tym czasie w Szwecji, z racji przygotowań do ślubu, więc potwierdziliśmy swój udział (tym razem poszło bezproblemowo), ciesząc się na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi.
Impreza miała odbyć się w wynajętym lokalu. Jedzenie miał zapewnić wynajęty foodtruck, natomiast napoje i alkohol goście mieli przynieść ze sobą. Na miejscu okazało się, że żadnego foodtrucka (ani innego jedzenia) jednak nie było, natomiast był w pełni zaopatrzony bar, gdzie można było kupować drinki, oraz obowiązywał zakaz spożywania własnych napojów. Ze znanych nam osób nie było nikogo (tym razem zamiast znajomych ze studiów i ludzi z partii zaprosił swoich sąsiadów), więc nie było za bardzo z kim rozmawiać, zresztą na rozmowy i tak nie było specjalnie warunków, gdyż przez większość czasu gospodarz przechadzał się po sali z mikrofonem, prowadząc niezbyt udaną konferansjerkę. Imprezę opuściliśmy, tak jak większość gości, w okolicach 22, z postanowieniem, że był to nasz ostatni raz.
W tym roku, jakoś wiosną, dostaliśmy zaproszenie na ślub i wesele Jimmiego i jego nowej partnerki. To znaczy trudno to nazwać zaproszeniem. Był to email z datą i przybliżoną lokalizacją oraz linkiem do rejestracji. Rejestrować się trzeba było szybko, gdyż miejsc było 100, a zaproszonych gości ponad 300. Jak zwykle, kto pierwszy, ten lepszy. Ja od razu zapowiedziałam, że nie biorę w tym udziału, mąż się wahał, ale ostatecznie stwierdził, że na liście zaproszonych jest sporo osób, na spotkaniu z którymi bardzo mu zależy, więc on się jednak wybierze.
Jakiś czas później setka szczęśliwców otrzymała szczegółowe informacje. Ślub i wesele odbędą się w okolicach Norje, gdzie mieszka Jimmi. Format imprezy będzie natomiast niespodzianką. Może będzie to formalne przyjęcie z kolacja i muzyką na żywo w postawionym na ten cel pawilonie, a może forma festiwalu pod gołym niebem, z ogniskiem, a może coś pomiędzy. Nie zdradzą szczegółów, goście przekonają się na miejscu. Tak samo, nie podadzą informacji na temat wymaganego stroju. Są ciekawi, ilu osobom uda się prawidłowo odgadnąć konwencję imprezy i stosownie się ubrać. Komu się nie uda - no cóż, będzie zabawnie. Odnośnie do noclegów - ponieważ w bliskiej okolicy nie ma prawie żadnej bazy hotelowej, goście muszą poszukać sobie miejsc w hotelach w okolicznych miastach i zorganizować sobie transport. Gościom, którym nie uda się znaleźć miejsca w hotelu, Jimmi udostępni swój ogród, gdzie będą mogli rozbić namioty, jednak nie zapewnia żadnego zaplecza sanitarnego. Kiedy mąż mi to przeczytał, ucieszyłam się, że podjęłam dobrą decyzję, rezygnując z udziału.
Tydzień temu przyszła wiadomość, że Jimmi przemyślał sprawę i postanowił ułatwić gościom kwestię ubioru. Założył sklep internetowy, gdzie można nabyć okolicznościowe bluzy, T-shirty itp. z wizerunkiem pary młodej i datą ślubu. Zakup stroju ze sklepu jest warunkiem wstępu na imprezę.
Mąż właśnie rozważa, czy wydać kilkadziesiąt euro na badziewny T-shirt, którego nigdy więcej nie założy, czy stracić kasę, którą wydał na samolot i hotel.
Szwecja
Ocena:
133
(143)
Rodzina mojego ojca to generalnie typ ludzi, którzy spadając z poziomu swojego ego i roszczeniowości na poziom, który rzeczywiście sobą reprezentują, mogliby się nieźle poturbować. Jedyną osobą, z którą utrzymuję w miarę regularny kontakt, jest mój kuzyn Grzesiek (syn kuzynki taty), kilka lat starszy ode mnie. Grzesiek jest miły, empatyczny, rodzinny, z sercem na dłoni, i można z nim porozmawiać na wiele tematów. Aż trudno uwierzyć, że wyrosło z niego takie „wyrodne” dziecko, biorąc pod uwagę, że jego matka to jedna z najbardziej parszywych bab, jakie znam.
Kilkanaście lat temu Grzesiek poznał Kaśkę - całkiem ładną, mądrą, zaradną i sympatyczną lekarkę, w trakcie obiecującej specjalizacji. Dziewczynę, jak to mówią, "spoza jego ligi" - on sam miał tylko maturę, pracował w budżetówce, zarabiał marnie, a urodę miał zdecydowanie radiową. Mimo to, ujął ją swoim dobrym sercem, opiekuńczością i wizją stworzenia ciepłego, kochającego domu. Kaśka, wychowana przez samotną matkę, zafascynowana była liczną i wspierającą się rodziną Grześka, nie wiedząc jednak, że to wsparcie obejmuje tylko „swoich”, a każdy "obcy" to wróg. I kiedy padła decyzja o ślubie, takim wrogiem stała się Kaśka.
Ciotka non stop wszem wobec wylewała żale, że kogo Grzesio sobie ściągnął na głowę, że taka brzydka, taka niezgrabna, że kto to widział jakiś zawodowe fanaberie, domem by się lepiej zajęła, że nie dość że ukradła jej kochanego syneczka, to go jeszcze na śmierć chce zagłodzić (Grzesiek był otyły i miał cukrzycę, Kaśka zaczęła dbać o jego dietę). Gdy po ślubie para odłożyła decyzję o dzieciach, by Kaśka mogła ukończyć specjalizację, ciotka narzekała, że wredna synowa karierowiczka nie chce dać jej wnuka, a ona o niczym innym nie marzy. Kiedy wnuk się urodził i Kaśka była na urlopie macierzyńskim, ciotka narzekała, że pasożyt w domu by tylko siedział, zamiast do roboty się wziąć.
Kiedy macierzyński się kończył, ciotka wylewała łzy, że wredna synowa, wyrodna matka, na pewno upchnie biedne dzieciątko na poniewierkę w jakimś żłobku, jednocześnie odgrażając się, żeby sobie nie wyobrażali, że ona będzie się tym "bachorem" zajmować - zrobili go sobie, to niech się sami martwią, co dalej, na nią niech nie liczą. Kiedy Grzesiek poszedł na urlop wychowawczy, co miało sens przy ich różnicy zarobków, jego rodzice oznajmili mu, że przestał być mężczyzną, zawiódł ich jako syn, po czym spisali testament, w którym go za karę pominęli. Kiedy okazyjnie była potrzebna pomoc w opiece nad dzieckiem, w jakichś podbramkowych sytuacjach, ciotka z wujkiem wylewnie tę pomoc deklarowali, tylko po to by w ostatniej chwili wystawić kuzyna z żoną do wiatru.
W międzyczasie młodzi wybudowali dom. Podczas budowy padały pretensje, że Kaśka po pracy "po hurtowniach jeździ" i za "budowlańcami się ugania", zamiast zająć się się domem, mężem i dzieckiem. Na pytanie mojego taty, dlaczego budową w ogóle zajmuje się Kaśka, a nie Grzesiek, ciotka z wujkiem nie byli w stanie odpowiedzieć.
Apogeum konfliktu nastąpiło w okolicach 2018-19. Dziecko przy każdej wizycie u dziadków było buntowane przeciwko matce, a wyzwiska pod adresem Kaśki weszły na nowy level. Tym razem oprócz przybłędy, pokraki, pasożyta, złej żony i złej matki, stała się również "puszczalska ku*wą", ze względu na konieczność nocnych dyżurów w szpitalu. "Bo wiadomo co one tam po nocach robią, porządne kobiety noce spędzają w domu, a nie szlajają się nie wiadomo gdzie. Zresztą wnuk też jakiś mało do Grzesia podobny, ciekawe, czyj on tak naprawdę jest".
Tutaj ciotencja zdała się nie pamiętać, że sama przepracowała 30 lat jako operator szlabanu na przejeździe kolejowym, świątek piątek niedziela, łącznie z nocami. Mój tata ostrzegał ją, że mocno przegina i jeżeli nie przestanie, Kaśka w końcu nie wytrzyma i to się wszystko źle skończy. Jak grochem o ścianę. W odpowiedzi usłyszał, że ponieważ ja się rozwiodłam, jesteśmy patologią, a patologia nie będzie pouczać porządnych ludzi. Tyle dobrego, że Grzesiek cały czas twardo trzymał stronę Kaśki (mimo że sytuacja nie była dla niego łatwa psychicznie) i przez te wszystkie lata byli dnia mnie wzorem pary, która mimo różnic i braku przychylności rodziny wiernie trwa u swojego boku, razem stawiając czoła przeciwnościom.
W 2020 niespodziewanie zmarł ojciec Grześka, i to jak na ironię, w ramionach pogardzanej synowej, która w czasie zakazu odwiedzin w szpitalach, będąc lekarzem, jako jedyna miała z nim osobisty kontakt. W tym samym czasie mama Kaśki podjęła decyzję o przeprowadzce do tej samej miejscowości, w której mieszka rodzina, żeby być bliżej córki i wnuka, z którym bardzo chętnie spędzała czas i przy którym chętnie pomagała. Tak więc mąż umarł, wnuk wolał spędzać czas u "fajniejszej" babci, ciotce samotność zajrzała w tyłek i nagle synowa przestała jej śmierdzieć. Nagle wszystko było dobrze, Kaśka awansowała na "kochana córeczkę" i relacje się poprawiły.
W małżeństwie kuzyna wszystko fajnie się układało, natomiast jakieś dwa lata temu nastąpiła zmiana w jego zachowaniu. Zaczęłam odnosić wrażenie, że o ile do tej pory mieliśmy ze sobą regularny kontakt, to teraz odzywa się do mnie wyłącznie wtedy, kiedy ma jakiś interes. Latem 2022 byli zaproszeni na nasz ślub. Kuzyn zaproszenie całkiem zignorował, nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Odezwał się miesiąc później, mówiąc, że ponieważ nie było go na weselu, chciałby nadrobić zaległości i wręczyć nam prezent, w związku z czym chciałby wybrać się do nas na weekend. Tylko on i syn, bo Kaśka pracuje.
Przyjechali w piątek wieczorem, zabraliśmy ich na kolację, a następnego dnia mieliśmy zaplanowaną wycieczkę. Przy płaceniu kuzyn spytał, czy dzisiaj my moglibyśmy pokryć rachunek, on jutro zapłaci za wszystkich. No nie ma sprawy. Następnego dnia po śniadaniu zobaczyliśmy jednak, że Grzesiek pakuje bagaże do samochodu. Co się okazało? Nie przyjechali na żaden weekend, tylko są w drodze do Toskanii i potrzebował noclegu. To się wprosił do mnie i jeszcze naciągnął na kolację. Żadnego prezentu też oczywiście nie dostaliśmy.
Nie rozmawiałam z nim przez prawie rok, aż odezwał się w zeszłe lato, pisząc że syna zostawili u babci, a sami zrobili sobie wakacyjny wypad do Szwecji. Przysłał jakieś fotki i spytał, co warto zobaczyć w okolicy. Ponieważ akurat w tym momencie sami spędzaliśmy urlop dokładnie w tym samym miejscu (jakieś 50 km od nich), zaproponowaliśmy spotkanie. Odpowiedział, że nie ma potrzeby. Ok, nie to nie, urwałam kontakt. Jesienią próbował się wprosić na Oktoberfest, zignorowałam wiadomość. Jak to stwierdził mój tata - szkoda, że fajny chłopak wszedł w buty swoich rodziców, ale najwidoczniej z genami nie wygrasz.
Jakiś miesiąc temu Grzesiek odezwał się ponownie, że bardzo potrzebuje porozmawiać, poważna sprawa. Byłam akurat ze znajomymi na mieście, powiedziałam, że odezwę się wieczorem, spytałam tylko, o co chodzi. Życie mu się zawaliło, rozwodzą się. Byłam w szoku i zastanawiałam się, co się stało, bo właśnie stuknęła im 15 rocznica ślubu, a zawsze byli bardzo zgodnym małżeństwem. Podejrzewałam, że matce Grześka znowu odwaliło, a Kaśka miała w końcu dość i pogoniła całe towarzystwo.
Wieczorem okazało się, że się myliłam. Kuzyn bez skrępowania wyznał, że po tylu latach Kaśka mu się zwyczajnie opatrzyła, "no bo wiesz, ma już 47 lat, pięknością nigdy nie była (jakieś 3 klasy atrakcyjniejsza od niego, ale niech mu będzie), ciało w tym wieku, zwłaszcza po ciąży nie jest już tak jędrne, do tego ona wiecznie w pracy, a ja mam swoje potrzeby". Tak więc znudzony życiem pączka w maśle, uciął sobie romansik. Z dwudziestoparoletnią nauczycielką syna. I to nie żaden jednorazowy wyskok. Zaczęło się już jakieś 2 lata temu (czyli mniej więcej wtedy, kiedy zaczął się nieładnie zachowywać) i trwałoby w najlepsze, gdyby nie to, że wrócili z Kaśką z urlopu i podczas rozpakowywania zawibrował jego telefon. Kaśka odruchowo rzuciła okiem, zobaczyła sms od nauczycielki, zdziwiła się, czego ta może chcieć w wakacje, otworzyła wiadomość i sprawa się rypła.
I jemu, biednemu, zawaliło się życie. Kaśka się wściekła i kazała mu się wynosić z domu. Pytam, co w takim razie z domem, przecież jest wspólny. Otóż nie. Kiedy brali ślub, rodzice Grześka, przerażeni wizją, że "jakaś przybłęda" miałaby się w przyszłości dobrać do ich majątku ( w postaci komunalnego M3 i starej skody), wymusili całkowitą rozdzielność majątkową, na którą młodzi dla świętego spokoju przystali. Budowę domu Kaśka sfinansowała sama i jest jedyną właścicielką. Podobnie jak całego wyposażenia i dwóch samochodów. Grzesio musiał wyprowadzić się z walizką ciuchów do mamy na kanapę. Tak że chytra rodzinka zrobiła na tej intercyzie interes życia. Kiedy Grzesiek stracił dostęp do pensji Kaśki i skończyło się zabieranie małolaty na kolacyjki i do hoteli, tej przeszły uczucia i płomienny romans się zakończył.
Czy Grzesiek wyciągnął jakieś refleksje z całej sytuacji? A skądże! W sumie to ma do mnie sprawę. Ponieważ ma 3 tygodnie niewykorzystanego urlopu, pomyślał sobie, że przyjedzie na ten urlop do mnie i pozwiedza sobie Bawarię. Tylko musiałabym kupić mu bilet, bo on ma trudną sytuację finansową i na miejscu dać mu do dyspozycji mój samochód. A, i koniecznie poznać go z jakąś fajną koleżanką, najlepiej Niemką, bo są ustawione, haha, bo on musi sobie znaleźć żonę nr 2. Taaa, kupić mu bilet, wziąć go na 3 tygodnie na garnek, tankować mu auto i jeszcze żony poszukać, w dodatku kasiastej. Nie wiem, w jakich jednostkach mierzymy bezczelność, ale chyba właśnie wywaliło poza skalę. Wymigałam się nową pracą, a potem przestałam reagować na kolejne wiadomości.
W międzyczasie mój tata rozmawiał ze swoim rodzeństwem, żeby wysondować, czy sytuacja jest znana i jakie są nastroje. Okazuje się, że cała rodzina dobrze wiedziała o romansie od samego jego początku, mocno Grzesiowi kibicowali, kiedy Kaśka była w pracy, zapraszali go razem z kochanką na obiadki i nie rozumieją, o co Kaśka zrobiła cała aferę. Facet miał swoje potrzeby, jak to facet, a ona zamiast przymknąć oko, to rodzinę rozwaliła. Ale dobrze jej tak, została sama, zobaczy jak to jest mieć na swojej głowie cały dom i dziecko, nie poradzi sobie i na pewno się opamięta. A poza tym jakaś taka brzydka była, nic dziwnego, ze Grzesio poszukał ładniejszej.
Tata stwierdził, że w tym roku odpuści sobie wyjazd na Wszystkich Świętych w rodzinne strony, bo średnio widzi siadanie przy stole z tymi ludźmi. A kuzyn nadal usilnie się wprasza i pyta o wolne koleżanki, bo czuje się samotny. Jakieś chętne? ;)
Kilkanaście lat temu Grzesiek poznał Kaśkę - całkiem ładną, mądrą, zaradną i sympatyczną lekarkę, w trakcie obiecującej specjalizacji. Dziewczynę, jak to mówią, "spoza jego ligi" - on sam miał tylko maturę, pracował w budżetówce, zarabiał marnie, a urodę miał zdecydowanie radiową. Mimo to, ujął ją swoim dobrym sercem, opiekuńczością i wizją stworzenia ciepłego, kochającego domu. Kaśka, wychowana przez samotną matkę, zafascynowana była liczną i wspierającą się rodziną Grześka, nie wiedząc jednak, że to wsparcie obejmuje tylko „swoich”, a każdy "obcy" to wróg. I kiedy padła decyzja o ślubie, takim wrogiem stała się Kaśka.
Ciotka non stop wszem wobec wylewała żale, że kogo Grzesio sobie ściągnął na głowę, że taka brzydka, taka niezgrabna, że kto to widział jakiś zawodowe fanaberie, domem by się lepiej zajęła, że nie dość że ukradła jej kochanego syneczka, to go jeszcze na śmierć chce zagłodzić (Grzesiek był otyły i miał cukrzycę, Kaśka zaczęła dbać o jego dietę). Gdy po ślubie para odłożyła decyzję o dzieciach, by Kaśka mogła ukończyć specjalizację, ciotka narzekała, że wredna synowa karierowiczka nie chce dać jej wnuka, a ona o niczym innym nie marzy. Kiedy wnuk się urodził i Kaśka była na urlopie macierzyńskim, ciotka narzekała, że pasożyt w domu by tylko siedział, zamiast do roboty się wziąć.
Kiedy macierzyński się kończył, ciotka wylewała łzy, że wredna synowa, wyrodna matka, na pewno upchnie biedne dzieciątko na poniewierkę w jakimś żłobku, jednocześnie odgrażając się, żeby sobie nie wyobrażali, że ona będzie się tym "bachorem" zajmować - zrobili go sobie, to niech się sami martwią, co dalej, na nią niech nie liczą. Kiedy Grzesiek poszedł na urlop wychowawczy, co miało sens przy ich różnicy zarobków, jego rodzice oznajmili mu, że przestał być mężczyzną, zawiódł ich jako syn, po czym spisali testament, w którym go za karę pominęli. Kiedy okazyjnie była potrzebna pomoc w opiece nad dzieckiem, w jakichś podbramkowych sytuacjach, ciotka z wujkiem wylewnie tę pomoc deklarowali, tylko po to by w ostatniej chwili wystawić kuzyna z żoną do wiatru.
W międzyczasie młodzi wybudowali dom. Podczas budowy padały pretensje, że Kaśka po pracy "po hurtowniach jeździ" i za "budowlańcami się ugania", zamiast zająć się się domem, mężem i dzieckiem. Na pytanie mojego taty, dlaczego budową w ogóle zajmuje się Kaśka, a nie Grzesiek, ciotka z wujkiem nie byli w stanie odpowiedzieć.
Apogeum konfliktu nastąpiło w okolicach 2018-19. Dziecko przy każdej wizycie u dziadków było buntowane przeciwko matce, a wyzwiska pod adresem Kaśki weszły na nowy level. Tym razem oprócz przybłędy, pokraki, pasożyta, złej żony i złej matki, stała się również "puszczalska ku*wą", ze względu na konieczność nocnych dyżurów w szpitalu. "Bo wiadomo co one tam po nocach robią, porządne kobiety noce spędzają w domu, a nie szlajają się nie wiadomo gdzie. Zresztą wnuk też jakiś mało do Grzesia podobny, ciekawe, czyj on tak naprawdę jest".
Tutaj ciotencja zdała się nie pamiętać, że sama przepracowała 30 lat jako operator szlabanu na przejeździe kolejowym, świątek piątek niedziela, łącznie z nocami. Mój tata ostrzegał ją, że mocno przegina i jeżeli nie przestanie, Kaśka w końcu nie wytrzyma i to się wszystko źle skończy. Jak grochem o ścianę. W odpowiedzi usłyszał, że ponieważ ja się rozwiodłam, jesteśmy patologią, a patologia nie będzie pouczać porządnych ludzi. Tyle dobrego, że Grzesiek cały czas twardo trzymał stronę Kaśki (mimo że sytuacja nie była dla niego łatwa psychicznie) i przez te wszystkie lata byli dnia mnie wzorem pary, która mimo różnic i braku przychylności rodziny wiernie trwa u swojego boku, razem stawiając czoła przeciwnościom.
W 2020 niespodziewanie zmarł ojciec Grześka, i to jak na ironię, w ramionach pogardzanej synowej, która w czasie zakazu odwiedzin w szpitalach, będąc lekarzem, jako jedyna miała z nim osobisty kontakt. W tym samym czasie mama Kaśki podjęła decyzję o przeprowadzce do tej samej miejscowości, w której mieszka rodzina, żeby być bliżej córki i wnuka, z którym bardzo chętnie spędzała czas i przy którym chętnie pomagała. Tak więc mąż umarł, wnuk wolał spędzać czas u "fajniejszej" babci, ciotce samotność zajrzała w tyłek i nagle synowa przestała jej śmierdzieć. Nagle wszystko było dobrze, Kaśka awansowała na "kochana córeczkę" i relacje się poprawiły.
W małżeństwie kuzyna wszystko fajnie się układało, natomiast jakieś dwa lata temu nastąpiła zmiana w jego zachowaniu. Zaczęłam odnosić wrażenie, że o ile do tej pory mieliśmy ze sobą regularny kontakt, to teraz odzywa się do mnie wyłącznie wtedy, kiedy ma jakiś interes. Latem 2022 byli zaproszeni na nasz ślub. Kuzyn zaproszenie całkiem zignorował, nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Odezwał się miesiąc później, mówiąc, że ponieważ nie było go na weselu, chciałby nadrobić zaległości i wręczyć nam prezent, w związku z czym chciałby wybrać się do nas na weekend. Tylko on i syn, bo Kaśka pracuje.
Przyjechali w piątek wieczorem, zabraliśmy ich na kolację, a następnego dnia mieliśmy zaplanowaną wycieczkę. Przy płaceniu kuzyn spytał, czy dzisiaj my moglibyśmy pokryć rachunek, on jutro zapłaci za wszystkich. No nie ma sprawy. Następnego dnia po śniadaniu zobaczyliśmy jednak, że Grzesiek pakuje bagaże do samochodu. Co się okazało? Nie przyjechali na żaden weekend, tylko są w drodze do Toskanii i potrzebował noclegu. To się wprosił do mnie i jeszcze naciągnął na kolację. Żadnego prezentu też oczywiście nie dostaliśmy.
Nie rozmawiałam z nim przez prawie rok, aż odezwał się w zeszłe lato, pisząc że syna zostawili u babci, a sami zrobili sobie wakacyjny wypad do Szwecji. Przysłał jakieś fotki i spytał, co warto zobaczyć w okolicy. Ponieważ akurat w tym momencie sami spędzaliśmy urlop dokładnie w tym samym miejscu (jakieś 50 km od nich), zaproponowaliśmy spotkanie. Odpowiedział, że nie ma potrzeby. Ok, nie to nie, urwałam kontakt. Jesienią próbował się wprosić na Oktoberfest, zignorowałam wiadomość. Jak to stwierdził mój tata - szkoda, że fajny chłopak wszedł w buty swoich rodziców, ale najwidoczniej z genami nie wygrasz.
Jakiś miesiąc temu Grzesiek odezwał się ponownie, że bardzo potrzebuje porozmawiać, poważna sprawa. Byłam akurat ze znajomymi na mieście, powiedziałam, że odezwę się wieczorem, spytałam tylko, o co chodzi. Życie mu się zawaliło, rozwodzą się. Byłam w szoku i zastanawiałam się, co się stało, bo właśnie stuknęła im 15 rocznica ślubu, a zawsze byli bardzo zgodnym małżeństwem. Podejrzewałam, że matce Grześka znowu odwaliło, a Kaśka miała w końcu dość i pogoniła całe towarzystwo.
Wieczorem okazało się, że się myliłam. Kuzyn bez skrępowania wyznał, że po tylu latach Kaśka mu się zwyczajnie opatrzyła, "no bo wiesz, ma już 47 lat, pięknością nigdy nie była (jakieś 3 klasy atrakcyjniejsza od niego, ale niech mu będzie), ciało w tym wieku, zwłaszcza po ciąży nie jest już tak jędrne, do tego ona wiecznie w pracy, a ja mam swoje potrzeby". Tak więc znudzony życiem pączka w maśle, uciął sobie romansik. Z dwudziestoparoletnią nauczycielką syna. I to nie żaden jednorazowy wyskok. Zaczęło się już jakieś 2 lata temu (czyli mniej więcej wtedy, kiedy zaczął się nieładnie zachowywać) i trwałoby w najlepsze, gdyby nie to, że wrócili z Kaśką z urlopu i podczas rozpakowywania zawibrował jego telefon. Kaśka odruchowo rzuciła okiem, zobaczyła sms od nauczycielki, zdziwiła się, czego ta może chcieć w wakacje, otworzyła wiadomość i sprawa się rypła.
I jemu, biednemu, zawaliło się życie. Kaśka się wściekła i kazała mu się wynosić z domu. Pytam, co w takim razie z domem, przecież jest wspólny. Otóż nie. Kiedy brali ślub, rodzice Grześka, przerażeni wizją, że "jakaś przybłęda" miałaby się w przyszłości dobrać do ich majątku ( w postaci komunalnego M3 i starej skody), wymusili całkowitą rozdzielność majątkową, na którą młodzi dla świętego spokoju przystali. Budowę domu Kaśka sfinansowała sama i jest jedyną właścicielką. Podobnie jak całego wyposażenia i dwóch samochodów. Grzesio musiał wyprowadzić się z walizką ciuchów do mamy na kanapę. Tak że chytra rodzinka zrobiła na tej intercyzie interes życia. Kiedy Grzesiek stracił dostęp do pensji Kaśki i skończyło się zabieranie małolaty na kolacyjki i do hoteli, tej przeszły uczucia i płomienny romans się zakończył.
Czy Grzesiek wyciągnął jakieś refleksje z całej sytuacji? A skądże! W sumie to ma do mnie sprawę. Ponieważ ma 3 tygodnie niewykorzystanego urlopu, pomyślał sobie, że przyjedzie na ten urlop do mnie i pozwiedza sobie Bawarię. Tylko musiałabym kupić mu bilet, bo on ma trudną sytuację finansową i na miejscu dać mu do dyspozycji mój samochód. A, i koniecznie poznać go z jakąś fajną koleżanką, najlepiej Niemką, bo są ustawione, haha, bo on musi sobie znaleźć żonę nr 2. Taaa, kupić mu bilet, wziąć go na 3 tygodnie na garnek, tankować mu auto i jeszcze żony poszukać, w dodatku kasiastej. Nie wiem, w jakich jednostkach mierzymy bezczelność, ale chyba właśnie wywaliło poza skalę. Wymigałam się nową pracą, a potem przestałam reagować na kolejne wiadomości.
W międzyczasie mój tata rozmawiał ze swoim rodzeństwem, żeby wysondować, czy sytuacja jest znana i jakie są nastroje. Okazuje się, że cała rodzina dobrze wiedziała o romansie od samego jego początku, mocno Grzesiowi kibicowali, kiedy Kaśka była w pracy, zapraszali go razem z kochanką na obiadki i nie rozumieją, o co Kaśka zrobiła cała aferę. Facet miał swoje potrzeby, jak to facet, a ona zamiast przymknąć oko, to rodzinę rozwaliła. Ale dobrze jej tak, została sama, zobaczy jak to jest mieć na swojej głowie cały dom i dziecko, nie poradzi sobie i na pewno się opamięta. A poza tym jakaś taka brzydka była, nic dziwnego, ze Grzesio poszukał ładniejszej.
Tata stwierdził, że w tym roku odpuści sobie wyjazd na Wszystkich Świętych w rodzinne strony, bo średnio widzi siadanie przy stole z tymi ludźmi. A kuzyn nadal usilnie się wprasza i pyta o wolne koleżanki, bo czuje się samotny. Jakieś chętne? ;)
Rodzinka
Ocena:
201
(217)
Znajoma mojej babci od dobrych kilku lat regularnie zamawia w kościele msze za duszę swojej świętej pamięci zięcia. Bardzo ładny gest. Gdzie piekielność? Zięć żyje i dobrze się ma. Córka się rozwiodła, a matka zaklina rzeczywistość, udając, że owdowiała, bo "rozwód to grzech i patologia".
Czyli według jej logiki rozwód to grzech i patologia, a obłuda, hipokryzja i świętokradztwo już nie. Pytanie tylko, kogo próbuje w ten sposób oszukać? Pana Boga czy samą siebie?
Czyli według jej logiki rozwód to grzech i patologia, a obłuda, hipokryzja i świętokradztwo już nie. Pytanie tylko, kogo próbuje w ten sposób oszukać? Pana Boga czy samą siebie?
wieś w górach
Ocena:
117
(135)
W czasach przed pandemią, znajomy mojego męża z czasów studenckich organizował coroczne bale karnawałowe. Podczas jednego z tych wydarzeń poznałam Lindę - "pozytywnie szajbniętą", charyzmatyczną Szwedkę, która zarażała energią i entuzjazmem. Szybko nawiązałyśmy bliską relację, spotykając się co roku na balach i utrzymując kontakt online przez resztę roku.
Od 2020 roku Linda i jej mąż zaczęli organizować w lipcu bożonarodzeniowe imprezy, które zyskały popularność i nawet były opisywane w lokalnej prasie. Pomysł wziął się ze szwedzkiej gry słów: "Jul i Juli", czyli Boże Narodzenie w lipcu. W ogrodzie stawiany był duży namiot, dom i ogród dekorowane jak w amerykańskich filmach, do tego świąteczne jedzenie i muzyka, a goście przebierali się w stosowne stroje. Co roku otrzymywaliśmy zaproszenie, jednak w 2020 i 2021 nie mogliśmy przyjechać z powodu ograniczeń podróżniczych, a w 2022 z powodu naszego wesela odbywającego się tydzień później. Obiecaliśmy jednak Lindzie, że w kolejnym roku na pewno się pojawimy, zwłaszcza że zaprosiła również parę naszych przyjaciół z Polski (nazwijmy ich roboczo Kowalscy), których poznała na naszym weselu.
Żebyśmy nie jechali specjalnie na samą imprezę, Linda całą naszą czwórkę zaprosiła do siebie na tygodniowe wakacje, mówiąc, że ma duży dom i dobre warunki. Dodatkowo przed imprezą zawsze biorą z mężem tydzień urlopu, więc będą mieli czas się nami zająć i zabierać na wycieczki po okolicy. Kowalscy stwierdzili, że czemu nie, urlop na szwedzkiej prowincji w otoczeniu natury brzmi świetnie, z tym że nie chcą nadużywać gościnności, my z kolei mieliśmy już w Szwecji plany rodzinno-towarzyskie, stanęło więc na tym, że oni przyjadą w środę rano, a my dojedziemy w czwartek wieczorem po wizycie u moich teściów. Plan zakładał wycieczki w środę i czwartek dla Kowalskich, wspólną wyprawę w piątek, imprezę w sobotę i rozjazd w niedzielę.
Po przyjeździe w czwartek wieczorem byliśmy zaskoczeni, widząc na tarasie sporą grupę ludzi, mimo że Linda obiecywała, że do piątku będziemy tylko w szóstkę. Do tego na twarzach Kowalskich wydawał się malować lekki wku*w. Kolejnym zaskoczeniem był stan domu - Linda okazała się mieć problem problem z zakupoholizmem i zbieractwem. Dom był tak zawalony rzeczami, że ciężko było się poruszać, do tego wszędzie było nieludzko brudno. W kuchni nie było nawet gdzie odłożyć kubka, w sypialni, którą dostaliśmy, musieliśmy najpierw odgarnąć rzeczy z podłogi, żeby móc dojść do łóżka oraz postawić walizkę, potem z parapetu, żeby móc uchylić okno, a na końcu znaleźć jakąś szmatę, żeby chociaż trochę przetrzeć nieliczne wolne powierzchnie. Pościel na szczęście była czysta. Kowalscy mieli gorzej, ich sypialnia była całkowicie zastawiona i przez to pozbawiona dziennego światła.
Dom okazał się być również sporo mniejszy niż Linda deklarowała. Miał dwie sypialnie, salon, kuchnię i jedną łazienko-ubikację. Po naszym przyjeździe miało w nim spać 10 osób: Kowalscy i my w dwóch sypialniach, Linda z mężem w piwnicy, cztery osoby na materacach w salonie i dwie osoby w przyczepie kempingowej na podwórku. W piątek mieli dojechać kolejni goście. Jako że jedna łazienka (na szczęście w miarę czysta) musiała wystarczyć na 12 osób, Linda zabroniła gościom korzystania z prysznica, obawiając się kolejek i zużycia wody. Bez umycia się można przeboleć jedną noc, ale nie trzy lub więcej, zwłaszcza latem, więc goście zakaz olali, co skutkowało scysją z gospodynią, która waliła w drzwi łazienki, gdy ktoś przebywał tam jej zdaniem zbyt długo. Alternatywy noclegowe były słabe, jedyny dostępny motel w okolicy miał warunki gorsze niż u Lindy.
Następnego dnia po śniadaniu w postaci paczkowanego chleba z nutellą Kowalscy poprosili mnie o rozmowę. Okazało się, że kiedy przyjechali w środę rano, Linda z mężem przedstawiła im plan dnia. Jadą na wycieczkę na jakąś pobliską wyspę, potem do restauracji na obiadokolację, a potem na zakupy, bo w domu nic nie ma poza jedzeniem na imprezę, słoikiem nutelli i słodyczami. W trakcie wycieczki Linda zmieniła jednak plany i oznajmiła, że ma nadzieję, że Kowalscy nie są głodni, bo na obiad i zakupy niestety nie ma czasu, gdyż zaraz przyjeżdżają do niej kolejni goście (znajomi ze Sztokholmu), więc trzeba szybko wracać do domu. W czwartek wszyscy goście zostali na cały dzień zagonieni do pracy przy stawianiu namiotów i dekorowaniu domu i ogrodu (na wieczór zamówiła tort kanapkowy, więc przynajmniej było co jeść). Plan na piątek i sobotę zakładał dalsze przygotowania, a rozmowy toczyły się głównie po szwedzku, co wykluczało Kowalskich z towarzystwa.
Tak więc był problem. Kowalscy mieli dość. Nie taki był plan. Przyjechali tu spędzić urlop, chcieliby coś zobaczyć i zjeść w końcu jakiś ciepły posiłek, a nie zaiwaniać w czyimś ogrodzie, żywiąc się chlebem z nutellą. Wiedzieli, że to nie jest nasza wina i nie mieli do nas pretensji, ale prosili o pomoc. Czy moglibyśmy gdzieś z nimi pojechać, zjeść obiad i pokazać im okolicę? Albo chociaż doradzić, dokąd mogą sami pojechać. No i porozmawiać z Lindą, bo im trochę niezręcznie, nie chcą wyjść na roszczeniowych, a my ją lepiej znamy.
Poszłam porozmawiać z mężem, wiedząc, że może nie być łatwo, gdyż ma on tendencję do zadowalania wszystkich naokoło, kosztem siebie i swoich bliskich. Ale po krótkiej wymianie zdań ("Jesteśmy w czyimś domu i musimy dostosować się do planów gospodarzy, jak chcecie, jedźcie sami, ja wolę nie" kontra "Gospodarze oszukali gości, składając obietnice bez pokrycia. Nieświadomie, bo nieświadomie, my wsadziliśmy naszych przyjaciół na minę, więc zróbmy coś, żeby nie mieli zupełnie zmarnowanego urlopu. Poza tym jesteś tutejszy, znasz okolicę, bardziej przydasz się jako przewodnik niż przy pompowaniu kolejnych bałwanków i mikołajów") Gustav ustąpił i krakowskim targiem stanęło na tym, że popracujemy jeszcze przez godzinę, a potem on pogada z mężem Lindy i pojedziemy.
Mąż Lindy nie miał nic przeciwko, wyraził nawet wyrzuty sumienia, że nie mają czasu się nami zająć. Za to Linda wtrąciła się, mówiąc, że jest mnóstwo pracy i potrzebna jest każda para rąk. Gustav pokiwał głową i odpowiedział, że rozumie, dlatego zdejmuje jej z głowy zajmowanie się gośćmi, których zaprosiła, a dla których nie ma czasu. Pojechaliśmy więc. Spędziliśmy fantastyczny dzień, odwiedziliśmy malownicze miasteczko oddalone o jakieś 30 km, gdzie zjedliśmy obiad, następnie zwiedziliśmy pobliski park krajobrazowy, a potem wróciliśmy do miasteczka na lody i spacer po marinie, pod wieczór wracając do Lindy. Wieczór spędziliśmy grając z Lindą, jej mężem i resztą gości w fińskie karaoke. Atmosfera była niby fajna, ale ze strony gości ze Sztokholmu, którzy spędzili cały dzień pracując, dało się jednak odczuć lekką wrogość (może głodni byli). Późnym wieczorem nastąpiła kolejna scysja z gospodynią na temat korzystania z łazienki, po czym poszliśmy spać.
W sobotę rano Linda zapowiedziała, że ponieważ tej nocy w domu będzie nocować dodatkowych kilkanaście osób (nie wiem, gdzie zamierzała ich upchać), dzisiaj oraz w niedzielę rano łazienka będzie dostępna wyłącznie na szybkie siku. Tym razem już kategorycznie żadnego mycia się. Po porannej porcji chleba z nutellą pomogliśmy dokończyć przygotowania do imprezy, po czym poinformowaliśmy gospodarzy, że zabieramy Kowalskich do miasteczka na obiad.
Impreza przebiegła przyjemnie. Co prawda goście ze Sztokholmu się do nas nie odzywali, ale było mnóstwo innych osób, z którymi można było pogadać i miło spędzić czas. Przed 1 w nocy poczuliśmy zmęczenie i postanowiliśmy położyć się spać, zwłaszcza że rano musieliśmy wstać wcześnie, aby ruszyć w dalszą drogę. Pożegnaliśmy się z gośćmi i poszliśmy powiedzieć "dobranoc" gospodarzom. Tu znowu zrobił się problem, gospodarze oczekiwali, że wszyscy goście nocujący u nich w domu zostaną do końca imprezy, a potem pomogą sprzątać. Oni sami nawet nie zamierzają kłaść się tej nocy. Mężowie zaproponowali, żebyśmy my poszły spać, a oni jeszcze trochę zostaną i jeśli impreza skończy się jakoś niebawem, pomogą trochę ze sprzątaniem. Żadne zarywanie nocy nie wchodziło w grę, bo następnego dnia trzeba było wsiąść za kierownicę. Wytrzymali do wpół do trzeciej, poddali się i poszli spać. Impreza nadal trwała.
Następnego dnia zebraliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Linda pożegnała nas chłodno i od tamtej kontakt się urwał. Nigdy więcej się do nas nie odezwała, nie zareagowała nawet na wysłane jej życzenia urodzinowe.
Jakiś czas później Linda zapowiedziała na Faceboku tegoroczną imprezę, zaznaczając, że zaproszone są tylko te osoby, które na jej zaproszenie zasłużyły. Jeśli ktoś nie dostał stosownej wiadomości prywatnej, to znaczy, że się nie zakwalifikował (użyła dokładnie tych słów). No cóż, ani Kowalscy, ani my nie dostaliśmy wiadomości. Jakoś przebolejemy tę stratę. Zwłaszcza że przez ulewę tegoroczna impreza w ostatniej chwili została odwołana. Szkoda tylko gości, którzy zapewne narobili się na darmo.
Od 2020 roku Linda i jej mąż zaczęli organizować w lipcu bożonarodzeniowe imprezy, które zyskały popularność i nawet były opisywane w lokalnej prasie. Pomysł wziął się ze szwedzkiej gry słów: "Jul i Juli", czyli Boże Narodzenie w lipcu. W ogrodzie stawiany był duży namiot, dom i ogród dekorowane jak w amerykańskich filmach, do tego świąteczne jedzenie i muzyka, a goście przebierali się w stosowne stroje. Co roku otrzymywaliśmy zaproszenie, jednak w 2020 i 2021 nie mogliśmy przyjechać z powodu ograniczeń podróżniczych, a w 2022 z powodu naszego wesela odbywającego się tydzień później. Obiecaliśmy jednak Lindzie, że w kolejnym roku na pewno się pojawimy, zwłaszcza że zaprosiła również parę naszych przyjaciół z Polski (nazwijmy ich roboczo Kowalscy), których poznała na naszym weselu.
Żebyśmy nie jechali specjalnie na samą imprezę, Linda całą naszą czwórkę zaprosiła do siebie na tygodniowe wakacje, mówiąc, że ma duży dom i dobre warunki. Dodatkowo przed imprezą zawsze biorą z mężem tydzień urlopu, więc będą mieli czas się nami zająć i zabierać na wycieczki po okolicy. Kowalscy stwierdzili, że czemu nie, urlop na szwedzkiej prowincji w otoczeniu natury brzmi świetnie, z tym że nie chcą nadużywać gościnności, my z kolei mieliśmy już w Szwecji plany rodzinno-towarzyskie, stanęło więc na tym, że oni przyjadą w środę rano, a my dojedziemy w czwartek wieczorem po wizycie u moich teściów. Plan zakładał wycieczki w środę i czwartek dla Kowalskich, wspólną wyprawę w piątek, imprezę w sobotę i rozjazd w niedzielę.
Po przyjeździe w czwartek wieczorem byliśmy zaskoczeni, widząc na tarasie sporą grupę ludzi, mimo że Linda obiecywała, że do piątku będziemy tylko w szóstkę. Do tego na twarzach Kowalskich wydawał się malować lekki wku*w. Kolejnym zaskoczeniem był stan domu - Linda okazała się mieć problem problem z zakupoholizmem i zbieractwem. Dom był tak zawalony rzeczami, że ciężko było się poruszać, do tego wszędzie było nieludzko brudno. W kuchni nie było nawet gdzie odłożyć kubka, w sypialni, którą dostaliśmy, musieliśmy najpierw odgarnąć rzeczy z podłogi, żeby móc dojść do łóżka oraz postawić walizkę, potem z parapetu, żeby móc uchylić okno, a na końcu znaleźć jakąś szmatę, żeby chociaż trochę przetrzeć nieliczne wolne powierzchnie. Pościel na szczęście była czysta. Kowalscy mieli gorzej, ich sypialnia była całkowicie zastawiona i przez to pozbawiona dziennego światła.
Dom okazał się być również sporo mniejszy niż Linda deklarowała. Miał dwie sypialnie, salon, kuchnię i jedną łazienko-ubikację. Po naszym przyjeździe miało w nim spać 10 osób: Kowalscy i my w dwóch sypialniach, Linda z mężem w piwnicy, cztery osoby na materacach w salonie i dwie osoby w przyczepie kempingowej na podwórku. W piątek mieli dojechać kolejni goście. Jako że jedna łazienka (na szczęście w miarę czysta) musiała wystarczyć na 12 osób, Linda zabroniła gościom korzystania z prysznica, obawiając się kolejek i zużycia wody. Bez umycia się można przeboleć jedną noc, ale nie trzy lub więcej, zwłaszcza latem, więc goście zakaz olali, co skutkowało scysją z gospodynią, która waliła w drzwi łazienki, gdy ktoś przebywał tam jej zdaniem zbyt długo. Alternatywy noclegowe były słabe, jedyny dostępny motel w okolicy miał warunki gorsze niż u Lindy.
Następnego dnia po śniadaniu w postaci paczkowanego chleba z nutellą Kowalscy poprosili mnie o rozmowę. Okazało się, że kiedy przyjechali w środę rano, Linda z mężem przedstawiła im plan dnia. Jadą na wycieczkę na jakąś pobliską wyspę, potem do restauracji na obiadokolację, a potem na zakupy, bo w domu nic nie ma poza jedzeniem na imprezę, słoikiem nutelli i słodyczami. W trakcie wycieczki Linda zmieniła jednak plany i oznajmiła, że ma nadzieję, że Kowalscy nie są głodni, bo na obiad i zakupy niestety nie ma czasu, gdyż zaraz przyjeżdżają do niej kolejni goście (znajomi ze Sztokholmu), więc trzeba szybko wracać do domu. W czwartek wszyscy goście zostali na cały dzień zagonieni do pracy przy stawianiu namiotów i dekorowaniu domu i ogrodu (na wieczór zamówiła tort kanapkowy, więc przynajmniej było co jeść). Plan na piątek i sobotę zakładał dalsze przygotowania, a rozmowy toczyły się głównie po szwedzku, co wykluczało Kowalskich z towarzystwa.
Tak więc był problem. Kowalscy mieli dość. Nie taki był plan. Przyjechali tu spędzić urlop, chcieliby coś zobaczyć i zjeść w końcu jakiś ciepły posiłek, a nie zaiwaniać w czyimś ogrodzie, żywiąc się chlebem z nutellą. Wiedzieli, że to nie jest nasza wina i nie mieli do nas pretensji, ale prosili o pomoc. Czy moglibyśmy gdzieś z nimi pojechać, zjeść obiad i pokazać im okolicę? Albo chociaż doradzić, dokąd mogą sami pojechać. No i porozmawiać z Lindą, bo im trochę niezręcznie, nie chcą wyjść na roszczeniowych, a my ją lepiej znamy.
Poszłam porozmawiać z mężem, wiedząc, że może nie być łatwo, gdyż ma on tendencję do zadowalania wszystkich naokoło, kosztem siebie i swoich bliskich. Ale po krótkiej wymianie zdań ("Jesteśmy w czyimś domu i musimy dostosować się do planów gospodarzy, jak chcecie, jedźcie sami, ja wolę nie" kontra "Gospodarze oszukali gości, składając obietnice bez pokrycia. Nieświadomie, bo nieświadomie, my wsadziliśmy naszych przyjaciół na minę, więc zróbmy coś, żeby nie mieli zupełnie zmarnowanego urlopu. Poza tym jesteś tutejszy, znasz okolicę, bardziej przydasz się jako przewodnik niż przy pompowaniu kolejnych bałwanków i mikołajów") Gustav ustąpił i krakowskim targiem stanęło na tym, że popracujemy jeszcze przez godzinę, a potem on pogada z mężem Lindy i pojedziemy.
Mąż Lindy nie miał nic przeciwko, wyraził nawet wyrzuty sumienia, że nie mają czasu się nami zająć. Za to Linda wtrąciła się, mówiąc, że jest mnóstwo pracy i potrzebna jest każda para rąk. Gustav pokiwał głową i odpowiedział, że rozumie, dlatego zdejmuje jej z głowy zajmowanie się gośćmi, których zaprosiła, a dla których nie ma czasu. Pojechaliśmy więc. Spędziliśmy fantastyczny dzień, odwiedziliśmy malownicze miasteczko oddalone o jakieś 30 km, gdzie zjedliśmy obiad, następnie zwiedziliśmy pobliski park krajobrazowy, a potem wróciliśmy do miasteczka na lody i spacer po marinie, pod wieczór wracając do Lindy. Wieczór spędziliśmy grając z Lindą, jej mężem i resztą gości w fińskie karaoke. Atmosfera była niby fajna, ale ze strony gości ze Sztokholmu, którzy spędzili cały dzień pracując, dało się jednak odczuć lekką wrogość (może głodni byli). Późnym wieczorem nastąpiła kolejna scysja z gospodynią na temat korzystania z łazienki, po czym poszliśmy spać.
W sobotę rano Linda zapowiedziała, że ponieważ tej nocy w domu będzie nocować dodatkowych kilkanaście osób (nie wiem, gdzie zamierzała ich upchać), dzisiaj oraz w niedzielę rano łazienka będzie dostępna wyłącznie na szybkie siku. Tym razem już kategorycznie żadnego mycia się. Po porannej porcji chleba z nutellą pomogliśmy dokończyć przygotowania do imprezy, po czym poinformowaliśmy gospodarzy, że zabieramy Kowalskich do miasteczka na obiad.
Impreza przebiegła przyjemnie. Co prawda goście ze Sztokholmu się do nas nie odzywali, ale było mnóstwo innych osób, z którymi można było pogadać i miło spędzić czas. Przed 1 w nocy poczuliśmy zmęczenie i postanowiliśmy położyć się spać, zwłaszcza że rano musieliśmy wstać wcześnie, aby ruszyć w dalszą drogę. Pożegnaliśmy się z gośćmi i poszliśmy powiedzieć "dobranoc" gospodarzom. Tu znowu zrobił się problem, gospodarze oczekiwali, że wszyscy goście nocujący u nich w domu zostaną do końca imprezy, a potem pomogą sprzątać. Oni sami nawet nie zamierzają kłaść się tej nocy. Mężowie zaproponowali, żebyśmy my poszły spać, a oni jeszcze trochę zostaną i jeśli impreza skończy się jakoś niebawem, pomogą trochę ze sprzątaniem. Żadne zarywanie nocy nie wchodziło w grę, bo następnego dnia trzeba było wsiąść za kierownicę. Wytrzymali do wpół do trzeciej, poddali się i poszli spać. Impreza nadal trwała.
Następnego dnia zebraliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Linda pożegnała nas chłodno i od tamtej kontakt się urwał. Nigdy więcej się do nas nie odezwała, nie zareagowała nawet na wysłane jej życzenia urodzinowe.
Jakiś czas później Linda zapowiedziała na Faceboku tegoroczną imprezę, zaznaczając, że zaproszone są tylko te osoby, które na jej zaproszenie zasłużyły. Jeśli ktoś nie dostał stosownej wiadomości prywatnej, to znaczy, że się nie zakwalifikował (użyła dokładnie tych słów). No cóż, ani Kowalscy, ani my nie dostaliśmy wiadomości. Jakoś przebolejemy tę stratę. Zwłaszcza że przez ulewę tegoroczna impreza w ostatniej chwili została odwołana. Szkoda tylko gości, którzy zapewne narobili się na darmo.
Szwecja
Ocena:
159
(175)
Lubię mieć gości. Lubię, kiedy odwiedza mnie rodzina lub znajomi, nadrabiamy zaległości i miło spędzamy razem czas. Ale lubię też, jeżeli ta wizyta jest zapowiedziana i umawiamy się na nią w dogodnym dla wszystkich terminie. Niestety zwłaszcza wśród trochę starszych gości (tak powiedzmy 50+) bywa z tym różnie.
Czasami zdarza się, że np. w sobotę o godzinie 15 dostaję wiadomość, że jakaś ciotka z wujkiem, starsze kuzynostwo czy przyjaciele rodziców są właśnie w drodze do Toskanii, na mecz Bayernu, koncert jakiegoś super artysty, czy na wycieczce po zamkach Ludwika i za pół godziny wpadną do mnie na kawę. A czasami nawet na nocleg. Rozmawiali z moją mamą, ta nieopatrznie potwierdziła, że jestem w domu, więc oni niedługo będą. A ja właśnie z odżywką na włosach i maseczką błotną na twarzy robię porządek w szafach i nie wiem, czy przez te zawrotne 30 minut mam ogarniać siebie, czy mieszkanie, czy może wyruszyć na poszukiwania czegoś do kawy, bo cukiernie w promieniu kilometra zamknęły się niestety o 14. W bardziej optymistycznym wariancie nie pakują mi się do domu, tylko informują, że są w centrum miasta, mają akurat półtorej godziny czasu wolnego i bardzo, bardzo, bardzo zależy im, żeby się zobaczyć. I stawiają nas pod presją, że mamy rzucić wszystko i jechać się z nimi spotkać.
Czego nie potrafię zrozumieć, to taką podróż planuje się z reguły z jakimś wyprzedzeniem, a nawet jeśli wyruszy się w nią spontanicznie, to dotarcie na miejsce zajmuje ileś tam godzin, więc chyba można dać znać tydzień, dwa dni, lub nawet kilka godzin wcześniej, że się przyjeżdża i dać gospodarzowi jakiekolwiek szanse na przygotowanie się do tej wizyty. Mamy swoje życie, swoje plany i obowiązki, i fajnie byłoby to uszanować. Poruszenie tematu z gośćmi owocuje następującymi argumentami:
- Bo nie wiedzieliśmy, czy to wypada się tak zapowiadać (nie wypada się zapowiadać, ale zjawić się bez zapowiedzi już wypada?).
- Nie zapowiadaliśmy się, bo nie chcieliśmy, żebyście się stresowali naszą wizytą (a najazd z partyzanta i zburzenie nam planów w ogóle nas nie zestresuje).
- Pomyśleliśmy, że zrobimy ci niespodziankę.
I mój osobisty faworyt:
- "Nie przesadzaj, kiedyś nie było telefonów, nikt się nie zapowiadał ludzie się po prostu odwiedzali i było dobrze".
Tak, Grażyna, kiedyś nie było, ale teraz są i masz telefon stacjonarny, komórkę, facebooka, whatsapp, messengera i pierdylion sposobów, żeby poinformować, że przyjeżdżasz. A nawet w czasach kiedy nie było telefonów, goście znajdowali sposób, żeby zapowiedzieć swoją wizytę, choćby wysyłając list lub telegram.
Czasami zdarza się, że np. w sobotę o godzinie 15 dostaję wiadomość, że jakaś ciotka z wujkiem, starsze kuzynostwo czy przyjaciele rodziców są właśnie w drodze do Toskanii, na mecz Bayernu, koncert jakiegoś super artysty, czy na wycieczce po zamkach Ludwika i za pół godziny wpadną do mnie na kawę. A czasami nawet na nocleg. Rozmawiali z moją mamą, ta nieopatrznie potwierdziła, że jestem w domu, więc oni niedługo będą. A ja właśnie z odżywką na włosach i maseczką błotną na twarzy robię porządek w szafach i nie wiem, czy przez te zawrotne 30 minut mam ogarniać siebie, czy mieszkanie, czy może wyruszyć na poszukiwania czegoś do kawy, bo cukiernie w promieniu kilometra zamknęły się niestety o 14. W bardziej optymistycznym wariancie nie pakują mi się do domu, tylko informują, że są w centrum miasta, mają akurat półtorej godziny czasu wolnego i bardzo, bardzo, bardzo zależy im, żeby się zobaczyć. I stawiają nas pod presją, że mamy rzucić wszystko i jechać się z nimi spotkać.
Czego nie potrafię zrozumieć, to taką podróż planuje się z reguły z jakimś wyprzedzeniem, a nawet jeśli wyruszy się w nią spontanicznie, to dotarcie na miejsce zajmuje ileś tam godzin, więc chyba można dać znać tydzień, dwa dni, lub nawet kilka godzin wcześniej, że się przyjeżdża i dać gospodarzowi jakiekolwiek szanse na przygotowanie się do tej wizyty. Mamy swoje życie, swoje plany i obowiązki, i fajnie byłoby to uszanować. Poruszenie tematu z gośćmi owocuje następującymi argumentami:
- Bo nie wiedzieliśmy, czy to wypada się tak zapowiadać (nie wypada się zapowiadać, ale zjawić się bez zapowiedzi już wypada?).
- Nie zapowiadaliśmy się, bo nie chcieliśmy, żebyście się stresowali naszą wizytą (a najazd z partyzanta i zburzenie nam planów w ogóle nas nie zestresuje).
- Pomyśleliśmy, że zrobimy ci niespodziankę.
I mój osobisty faworyt:
- "Nie przesadzaj, kiedyś nie było telefonów, nikt się nie zapowiadał ludzie się po prostu odwiedzali i było dobrze".
Tak, Grażyna, kiedyś nie było, ale teraz są i masz telefon stacjonarny, komórkę, facebooka, whatsapp, messengera i pierdylion sposobów, żeby poinformować, że przyjeżdżasz. A nawet w czasach kiedy nie było telefonów, goście znajdowali sposób, żeby zapowiedzieć swoją wizytę, choćby wysyłając list lub telegram.
Goście
Ocena:
168
(184)
Mój mąż ma młodszą siostrę, a siostra jest w związku z mężczyzną (nazwijmy go Erik), z którym ma dwójkę dzieci. Erik z zawodu jest inżynierem, a hobbystycznie zajmuje się muzyką. Gra na kilku instrumentach i ma własny zespół metalowy, w którym jest gitarzystą i wokalistą.
Podczas przygotowań do naszego ślubu, koleżanka obdarzona przepięknym głosem (coś jak Tarja Turunen) zaproponowała, że chętnie zaśpiewa dla nas podczas ceremonii. Musieliśmy tylko zorganizować akompaniament - na żywo lub nagrany. Teściowa zasugerowała, abyśmy poprosili o pomoc Erika, w końcu muzyk, przyzwyczajony do publicznych występów.
Podczas wizyty u siostry poruszyliśmy ten temat, prosząc go, czy zgodziłby się zapewnić akompaniament do jednej piosenki. Wybór instrumentu i aranżacji pozostawiliśmy jemu, podkreślając, że będziemy zadowoleni z każdej jego decyzji.
Niestety, Erik odmówił. Wyjaśnił, że jest przeciwny instytucji małżeństwa, uważa ją za przestarzałą i nie chce wspierać czegoś, co jest sprzeczne z jego poglądami. Szkoda, ale mówi się trudno, miał prawo odmówić, musimy to uszanować. Jednak Erik poszedł dalej, mówiąc, że najchętniej w ogóle nie pozwoliłby siostrze i dzieciakom jechać na nasz ślub, bo nie widzi powodu, by pozwalać swojej rodzinie brać udziału w czymś, co jest wbrew jego zasadom. Jednak tym razem, w drodze wyjątku się zgodzi, może nawet sam do nich dołączy. Bardzo miłe z jego strony, naprawdę, ludzki pan. Akompaniamentem w końcu zajął się kolega Gustava, hobbystyczny pianista, który zaproponował, że w ramach prezentu ślubnego zapewni nam oprawę muzyczną całej uroczystości. Dla nas wyszło więc to na plus.
Przed weselem mieliśmy założoną grupę na Messengerze, gdzie udzielaliśmy gościom informacji logistycznych, odpowiadaliśmy na ich pytania, a po uroczystości wymienialiśmy się zdjęciami. W którymś momencie goście zaczęli pytać o dress code. Poinformowaliśmy, że strój wizytowy będzie odpowiedni, jak na większości ślubów (dla panów garnitur lub koszula i marynarka), ale oczywiście nie było przymusu. Gdyby ktoś chciał wpasować się w kolor przewodni, podaliśmy gamę kolorystyczną. Wiele osób skorzystało z tej informacji, co było miłą niespodzianką. Dzień przed ślubem dostaliśmy wiadomość od siostry, że Erik robi scenę i odmawia założenia garnituru, białej koszuli czy krawata, podając ten sam argument, co poprzednio - jest przeciwny ślubom i nie będzie swoim strojem honorował czegoś, co jest sprzeczne z jego poglądami. Napisaliśmy jej, żeby się nie przejmowała i pozwoliła mu założyć, co chce. W efekcie wszyscy panowie przyszli w garniturach, a Erik jako jedyny w dżinsach i koszuli w paski. Jego sprawa.
Po ceremonii robiliśmy zdjęcia grupowe, jedno z ujęć było z rodziną pana młodego. Erik ustawił się półtora metra od reszty osób i odmawiał przysunięcia się. Tym razem nie podając żadnego konkretnego powodu - po prostu "nie". Po próbie negocjacji fotograf stracił cierpliwość i w żołnierskich słowach kazał mu albo stanąć jak człowiek, albo wyjść z kadru, bo psuje zdjęcie. Podziałało. Z fochem, bo z fochem, ale się przysunął
Podczas imprezy, kiedy goście wyszli na parkiet, 9-letnia wówczas siostrzenica kilkakrotnie prosiła swojego ojca, żeby z nią zatańczył, chociaż jedną piosenkę. Erik rzecz jasna odmówił, mówiąc, że on nie tańczy, poza tym "dba o swój image i ostatnia sytuacja, w jakiej chciałby być widziany, to pląsanie po parkiecie, zwłaszcza z dzieckiem". Dziewczynka była bliska płaczu, na szczęście do akcji wkroczył nasz świadek, prosząc ją do tańca.
Kiedy opuszczali imprezę, Gustav, żegnając się z nimi zaprosił ich do nas, podkreślając, że mieszka już od tylu lat w Niemczech, a oni jeszcze ani razu nas nie odwiedzili i byłoby nam miło móc ich w końcu gościć. Dla dzieci wyjazd za granicę też pewnie byłby atrakcyjny, zwłaszcza że jeszcze nigdy nie były na wakacjach. Siostra zareagowała entuzjastycznie, Erik jednak ostudził jej zapał, mówiąc, że od tego mają dom, żeby w nim mieszkać i nigdzie się nie wybierają. On ma zasadę, że nie nocuje poza domem. Ok, nie to nie, ich sprawa.
Niedawno Gustav rozmawiał z rodzicami na temat ich ewentualnych odwiedzin u nas tego lata. Teściowa ze względu na stan zdrowia już raczej się nie wybierze, ale teść bardzo chętnie. Jako ze sam nie ma odwagi na takie wojaże, wziąłby ze sobą siostrę. Mieliśmy im dać kilka dni, by mogli to omówić i ustalić termin. Wczoraj teść oddzwonił. Jednak z przyjazdu nici. On sam nie przyjedzie, bo wiek, bo język, bo nie ogarnia lotniska, a siostra nie może mu towarzyszyć, bo Erik jej nie pozwolił.
Udany nam się szwagier trafił, nie ma co. O ile siostra co sobie wybrała, to ma, to szkoda rodziny, która dostaje rykoszetem.
Podczas przygotowań do naszego ślubu, koleżanka obdarzona przepięknym głosem (coś jak Tarja Turunen) zaproponowała, że chętnie zaśpiewa dla nas podczas ceremonii. Musieliśmy tylko zorganizować akompaniament - na żywo lub nagrany. Teściowa zasugerowała, abyśmy poprosili o pomoc Erika, w końcu muzyk, przyzwyczajony do publicznych występów.
Podczas wizyty u siostry poruszyliśmy ten temat, prosząc go, czy zgodziłby się zapewnić akompaniament do jednej piosenki. Wybór instrumentu i aranżacji pozostawiliśmy jemu, podkreślając, że będziemy zadowoleni z każdej jego decyzji.
Niestety, Erik odmówił. Wyjaśnił, że jest przeciwny instytucji małżeństwa, uważa ją za przestarzałą i nie chce wspierać czegoś, co jest sprzeczne z jego poglądami. Szkoda, ale mówi się trudno, miał prawo odmówić, musimy to uszanować. Jednak Erik poszedł dalej, mówiąc, że najchętniej w ogóle nie pozwoliłby siostrze i dzieciakom jechać na nasz ślub, bo nie widzi powodu, by pozwalać swojej rodzinie brać udziału w czymś, co jest wbrew jego zasadom. Jednak tym razem, w drodze wyjątku się zgodzi, może nawet sam do nich dołączy. Bardzo miłe z jego strony, naprawdę, ludzki pan. Akompaniamentem w końcu zajął się kolega Gustava, hobbystyczny pianista, który zaproponował, że w ramach prezentu ślubnego zapewni nam oprawę muzyczną całej uroczystości. Dla nas wyszło więc to na plus.
Przed weselem mieliśmy założoną grupę na Messengerze, gdzie udzielaliśmy gościom informacji logistycznych, odpowiadaliśmy na ich pytania, a po uroczystości wymienialiśmy się zdjęciami. W którymś momencie goście zaczęli pytać o dress code. Poinformowaliśmy, że strój wizytowy będzie odpowiedni, jak na większości ślubów (dla panów garnitur lub koszula i marynarka), ale oczywiście nie było przymusu. Gdyby ktoś chciał wpasować się w kolor przewodni, podaliśmy gamę kolorystyczną. Wiele osób skorzystało z tej informacji, co było miłą niespodzianką. Dzień przed ślubem dostaliśmy wiadomość od siostry, że Erik robi scenę i odmawia założenia garnituru, białej koszuli czy krawata, podając ten sam argument, co poprzednio - jest przeciwny ślubom i nie będzie swoim strojem honorował czegoś, co jest sprzeczne z jego poglądami. Napisaliśmy jej, żeby się nie przejmowała i pozwoliła mu założyć, co chce. W efekcie wszyscy panowie przyszli w garniturach, a Erik jako jedyny w dżinsach i koszuli w paski. Jego sprawa.
Po ceremonii robiliśmy zdjęcia grupowe, jedno z ujęć było z rodziną pana młodego. Erik ustawił się półtora metra od reszty osób i odmawiał przysunięcia się. Tym razem nie podając żadnego konkretnego powodu - po prostu "nie". Po próbie negocjacji fotograf stracił cierpliwość i w żołnierskich słowach kazał mu albo stanąć jak człowiek, albo wyjść z kadru, bo psuje zdjęcie. Podziałało. Z fochem, bo z fochem, ale się przysunął
Podczas imprezy, kiedy goście wyszli na parkiet, 9-letnia wówczas siostrzenica kilkakrotnie prosiła swojego ojca, żeby z nią zatańczył, chociaż jedną piosenkę. Erik rzecz jasna odmówił, mówiąc, że on nie tańczy, poza tym "dba o swój image i ostatnia sytuacja, w jakiej chciałby być widziany, to pląsanie po parkiecie, zwłaszcza z dzieckiem". Dziewczynka była bliska płaczu, na szczęście do akcji wkroczył nasz świadek, prosząc ją do tańca.
Kiedy opuszczali imprezę, Gustav, żegnając się z nimi zaprosił ich do nas, podkreślając, że mieszka już od tylu lat w Niemczech, a oni jeszcze ani razu nas nie odwiedzili i byłoby nam miło móc ich w końcu gościć. Dla dzieci wyjazd za granicę też pewnie byłby atrakcyjny, zwłaszcza że jeszcze nigdy nie były na wakacjach. Siostra zareagowała entuzjastycznie, Erik jednak ostudził jej zapał, mówiąc, że od tego mają dom, żeby w nim mieszkać i nigdzie się nie wybierają. On ma zasadę, że nie nocuje poza domem. Ok, nie to nie, ich sprawa.
Niedawno Gustav rozmawiał z rodzicami na temat ich ewentualnych odwiedzin u nas tego lata. Teściowa ze względu na stan zdrowia już raczej się nie wybierze, ale teść bardzo chętnie. Jako ze sam nie ma odwagi na takie wojaże, wziąłby ze sobą siostrę. Mieliśmy im dać kilka dni, by mogli to omówić i ustalić termin. Wczoraj teść oddzwonił. Jednak z przyjazdu nici. On sam nie przyjedzie, bo wiek, bo język, bo nie ogarnia lotniska, a siostra nie może mu towarzyszyć, bo Erik jej nie pozwolił.
Udany nam się szwagier trafił, nie ma co. O ile siostra co sobie wybrała, to ma, to szkoda rodziny, która dostaje rykoszetem.
Szwagier
Ocena:
150
(168)
Niemcy, pierwsza gospodarka UE, obecnie rządzona przez socjalistów, których głównym priorytetem powinien być z założenia dobrostan zwykłego obywatela. A jak to wygląda w praktyce?
Niedawno skontaktował się ze mną znajomy z prośbą o zorientowanie się w cenach usług polskich opiekunek. Wskutek komplikacji zdrowotnych jego ojciec stracił sprawność i z pełnego życia, samodzielnego człowieka zamienił się sparaliżowanego, niezdolnego do samodzielnej egzystencji i wymagającego stałej opieki inwalidę. Za kilka tygodni wypuszczą go ze szpitala do domu. Podawaniem leków i zmianą cewnika będzie zajmować się dochodząca pielęgniarka, natomiast potrzebna będzie stała pomoc przy codziennych sprawach: przygotowanie jedzenia i nakarmienie, toaleta, higiena, zabranie na spacer itd.
Ceny usług opiekunek mieszkających u podopiecznego wyglądają następująco: opiekunka przez agencję od €3000 wzwyż; prywatna opiekunka z własną działalnością około €2500; prywatna opiekunka na czarno €1800-2000. Ojciec ma około €1300 emerytury, co starcza mu opłaty za dom, lekarstwa, jedzenie i niewiele więcej. Syn zarabia €3000 z jakąś końcówką, Po opłaceniu mieszkania i kosztów życia w Monachium, odmawiając sobie wszystkiego, byłby w stanie wysupłać jakiś €1000. Nie starczy żadnym sposobem, zwłaszcza że trzeba będzie jeszcze pokryć koszty życia opiekunki, na co nie starczy emerytury ojca. Zarówno syn, jak i ojciec są jedynakami, więc nie ma innych członków rodziny, którzy mogliby partycypować w kosztach. Dofinansowania państwo nie przewiduje.
Przeprowadzka do ojca nie wchodzi w grę, gdyż ojciec mieszka pośrodku niczego w byłej NRD, gdzie syn ma marne szanse na znalezienie pracy, a swojej obecnej nie może wykonywać zdalnie (zresztą zarówno w pracy, jak i w mieszkaniu obowiązują go 3 miesiące wypowiedzenia, a rozwiązanie jest potrzebne na już). Ojca do siebie nie ma jak wziąć, gdyż wynajmuje małe mieszkanie, na 2 piętrze bez windy, kompletnie nieprzystosowane dla osoby niepełnosprawnej. Na większe mieszkanie przy obecnej wysokości czynszów nie jest w stanie sobie pozwolić. Poza tym i tak musiałby zatrudnić opiekunkę, która będzie zajmować się ojcem przez cały dzień, kiedy on będzie w pracy.
Drugą opcją byłby dom opieki. Tutaj również miesięczny koszt to około €3000. Plus jest taki, że pensjonariusz oddaje całą swoją emeryturę, ale jeśli roczny dochód dziecka nie przekracza €100 000, resztę dopłaca państwo (Poboczna piekielność - dowiedziałam się o tym od byłego szefa, którego matka przebywa w domu opieki - cena obejmuje zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę, ale nie obejmuje już np. podstawowych środków higienicznych, które musi dostarczyć rodzina, bo seniorowi nie zostaje nic z emerytury. Jeśli ktoś nie ma rodziny, mydło czy pastę do zębów ma wziąć nie wiadomo skąd). Minus jest taki, że żeby państwo dopłaciło, cały majątek/ stan posiadania pensjonariusza nie może przekroczyć €5000 (czyli wyprzedaj wszystko łącznie z pierścionkiem zaręczynowym).
Tutaj problem jest taki, że ojciec ma dom. Dom znajduje się w byłej NRD, w regionie z którego ludzie masowo się wyprowadzają ze względu na brak perspektyw zawodowych i gdzie stoi mnóstwo pustych domów, w których nie ma komu mieszkać. W związku z czym domu nie da się sprzedać ani wynająć, gdyż zwyczajnie nie ma chętnych. Już pomijając to, że sprzedaż oznaczałaby pozbycie się dachu nad głową, czyli kiedy ojciec przynajmniej częściowo odzyska sprawność i będzie w stanie funkcjonować tylko z dochodzącą pomocą, nie będzie miał gdzie mieszkać. Bez sprzedaży państwo jednak nie dopłaci do pobytu w domu opieki, a na pokrycie całości kosztów syna nie stać.
Tak więc bądź przykładnym obywatelem, płać całe życie podatki i składki, a jeśli na starość zachorujesz i będziesz potrzebował pomocy, państwo stanie przed tobą otworem. Niestety tym drugim.
Niedawno skontaktował się ze mną znajomy z prośbą o zorientowanie się w cenach usług polskich opiekunek. Wskutek komplikacji zdrowotnych jego ojciec stracił sprawność i z pełnego życia, samodzielnego człowieka zamienił się sparaliżowanego, niezdolnego do samodzielnej egzystencji i wymagającego stałej opieki inwalidę. Za kilka tygodni wypuszczą go ze szpitala do domu. Podawaniem leków i zmianą cewnika będzie zajmować się dochodząca pielęgniarka, natomiast potrzebna będzie stała pomoc przy codziennych sprawach: przygotowanie jedzenia i nakarmienie, toaleta, higiena, zabranie na spacer itd.
Ceny usług opiekunek mieszkających u podopiecznego wyglądają następująco: opiekunka przez agencję od €3000 wzwyż; prywatna opiekunka z własną działalnością około €2500; prywatna opiekunka na czarno €1800-2000. Ojciec ma około €1300 emerytury, co starcza mu opłaty za dom, lekarstwa, jedzenie i niewiele więcej. Syn zarabia €3000 z jakąś końcówką, Po opłaceniu mieszkania i kosztów życia w Monachium, odmawiając sobie wszystkiego, byłby w stanie wysupłać jakiś €1000. Nie starczy żadnym sposobem, zwłaszcza że trzeba będzie jeszcze pokryć koszty życia opiekunki, na co nie starczy emerytury ojca. Zarówno syn, jak i ojciec są jedynakami, więc nie ma innych członków rodziny, którzy mogliby partycypować w kosztach. Dofinansowania państwo nie przewiduje.
Przeprowadzka do ojca nie wchodzi w grę, gdyż ojciec mieszka pośrodku niczego w byłej NRD, gdzie syn ma marne szanse na znalezienie pracy, a swojej obecnej nie może wykonywać zdalnie (zresztą zarówno w pracy, jak i w mieszkaniu obowiązują go 3 miesiące wypowiedzenia, a rozwiązanie jest potrzebne na już). Ojca do siebie nie ma jak wziąć, gdyż wynajmuje małe mieszkanie, na 2 piętrze bez windy, kompletnie nieprzystosowane dla osoby niepełnosprawnej. Na większe mieszkanie przy obecnej wysokości czynszów nie jest w stanie sobie pozwolić. Poza tym i tak musiałby zatrudnić opiekunkę, która będzie zajmować się ojcem przez cały dzień, kiedy on będzie w pracy.
Drugą opcją byłby dom opieki. Tutaj również miesięczny koszt to około €3000. Plus jest taki, że pensjonariusz oddaje całą swoją emeryturę, ale jeśli roczny dochód dziecka nie przekracza €100 000, resztę dopłaca państwo (Poboczna piekielność - dowiedziałam się o tym od byłego szefa, którego matka przebywa w domu opieki - cena obejmuje zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę, ale nie obejmuje już np. podstawowych środków higienicznych, które musi dostarczyć rodzina, bo seniorowi nie zostaje nic z emerytury. Jeśli ktoś nie ma rodziny, mydło czy pastę do zębów ma wziąć nie wiadomo skąd). Minus jest taki, że żeby państwo dopłaciło, cały majątek/ stan posiadania pensjonariusza nie może przekroczyć €5000 (czyli wyprzedaj wszystko łącznie z pierścionkiem zaręczynowym).
Tutaj problem jest taki, że ojciec ma dom. Dom znajduje się w byłej NRD, w regionie z którego ludzie masowo się wyprowadzają ze względu na brak perspektyw zawodowych i gdzie stoi mnóstwo pustych domów, w których nie ma komu mieszkać. W związku z czym domu nie da się sprzedać ani wynająć, gdyż zwyczajnie nie ma chętnych. Już pomijając to, że sprzedaż oznaczałaby pozbycie się dachu nad głową, czyli kiedy ojciec przynajmniej częściowo odzyska sprawność i będzie w stanie funkcjonować tylko z dochodzącą pomocą, nie będzie miał gdzie mieszkać. Bez sprzedaży państwo jednak nie dopłaci do pobytu w domu opieki, a na pokrycie całości kosztów syna nie stać.
Tak więc bądź przykładnym obywatelem, płać całe życie podatki i składki, a jeśli na starość zachorujesz i będziesz potrzebował pomocy, państwo stanie przed tobą otworem. Niestety tym drugim.
Niemcy
Ocena:
113
(129)
Umawianie się z ludźmi.
W grudniu zeszłego roku koleżanka rzuciła temat, że ponieważ w tym roku okres świąteczno-noworoczny tak się dogodnie układa, że można mieć dużo wolnego, biorąc niewiele urlopu, powinniśmy skorzystać z okazji i zorganizować wspólny wyjazd. Cel: gdzieś, gdzie będzie ciepło, rajska plaża nad ciepłym morzem, żeby było co zwiedzać i jakaś fajna impreza sylwestrowa. Moim pierwszym pomyłem były Karaiby/ Ameryka Centralna, ale koleżanka odrzuciła, gdyż z jakichś przyczyn nie lubi tego regionu, poza tym sylwestra chciałaby koniecznie spędzić w dużym mieście, najchętniej w jakiejś azjatyckiej metropolii, gdyż zależy jej na zobaczeniu spektakularnego pokazu fajerwerków. Mnie było w sumie obojętne, stanęło więc na Azji. Sylwester w jakimś dużym mieście, gdzie spędzimy kilka dni, a potem przenosimy się w region plażowy.
Pierwszym pomysłem był Szanghaj (jest metropolia, jest co zwiedzać, będą fajerwerki, poza tym można mieć świetne warunki za niewielkie pieniądze) plus Tajlandia. My chcemy wrócić około 10 stycznia, więc zatrzymalibyśmy się w jednym miejscu, koleżanka z partnerem chcą wziąć 3 tygodnie wolnego (ona uważa, że poniżej 3 tygodni to żaden urlop), więc zdecydowaliby się na island hopping. Z pomysłu Szanghaju jednak zrezygnowaliśmy, kiedy poczytaliśmy o procedurach wizowych - żeby złożyć wniosek, trzeba mieć już zorganizowaną całą podróż, a wizy można nie dostać. Stwierdziliśmy, że za duże ryzyko.
Dubaj odpadł ze względu na zaporowe ceny w okresie sylwestrowym, Kuala Lumpur ze względu na porę deszczową, po rozważeniu Doha vs Bangkok, ostatecznie stanęło na Bangkoku - azjatycka metropolia, będą fajerwerki, jest co zwiedzać, cenowo do przeżycia i pogoda też powinna dopisać, tak więc kryteria (głównie koleżanki) spełnione.
W międzyczasie nastał jednak kwiecień i zmieniła mi się sytuacja zawodowa - musiałam złożyć wypowiedzenie w pracy, do końca którego na 3,5 miesiąca wylądowałam na L4. Nie wiedziałam, jak cała sprawa się potoczy - czy będę w stanie od sierpnia iść do nowej pracy, czy w ogóle uda mi się do tego czasu coś znaleźć i czy w związku z tym będzie mnie na ten wyjazd stać, a jeśli będę mieć nową pracę, czy dadzą mi urlop. W związku z tym, że u mnie było zbyt wiele niewiadomych, zaproponowałam koleżance, żeby albo rezerwowali wyjazd sami, a my dobukujemy się, jak tylko będę mieć jasną sytuację, albo żeby dała mi czas najpóźniej do końca lipca na określenie się. Do tego czasu powinnam wiedzieć, na czym stoję i na co będę mogła sobie pozwolić. Stwierdziła, że do końca lipca bez problemu poczeka, zwłaszcza że ma w tej chwili remont mieszkania, więc nie bardzo ma czas i głowę zajmować się urlopem. Poza tym sami nie chcą. Albo jedziemy razem, albo przekładamy na przyszły rok.
Poszukiwania pracy zakończyły się znacznie szybciej niż zakładałam i już w pierwszej połowie czerwca wiedziałam, że od sierpnia zaczynam w nowej firmie, urlop też bez problemu mi przyznali. Można się brać za rezerwację. Rozmawiałam z koleżanką zeszły weekend, dogadałyśmy, co chcemy robić. Wylatujemy zaraz po świętach, spędzamy 5 dni w Bangkoku, potem przemieszczamy się w region Pattaya, zostajemy tydzień, po czym my wracamy do domu, a oni lecą jeszcze na tydzień na Phuket. W tygodniu poszukamy lotów i hoteli i w weekend rezerwujemy wyjazd.
Ponieważ mam sporo czasu, wyszukałam loty, rozpytałam znajomych o polecajki w temacie hoteli i aktywności na miejscu, poczytałam, co się dało i przygotowałam kilka propozycji, które wysłałam koleżance. Dwa hotele typu sky tower w Bangkoku (jeden trochę tańszy, drugi trochę droższy, ale bliżej starego miasta), kilka miejscówek w Pattai, opcje wycieczek (stare miasto, most na rzece Kwai, stara stolica) i propozycje imprezy sylwestrowej (kolacja z muzyka na żywo w hotelowej restauracji na najwyższym piętrze z widokiem na panoramę miasta i fajerwerki lub rejs po rzece z kolacją, imprezą na statku i pokazem fajerwerków). W środę zauważyłam, ze loty, które wyszukałam, zdążyły podrożeć o 100 euro od łebka, więc napisałam do koleżanki, że hotele mogą poczekać, natomiast z lotami musimy się pospieszyć, bo ceny idą w górę, tak więc my bukujemy nasze i wysłałam jej numery lotów.
Następnego dnia przyszła odpowiedź: "Wiesz co, my jednak rezygnujemy. Ty sobie na pewno pozwiedzasz, jak to masz w zwyczaju, ale jednak dla mnie ten cały pomysł tego wyjazdu jest cholernie nieatrakcyjny. Na samą imprezę nie opłaca się lecieć, bo to za daleko, więc to bez sensu, mogłaś wybrać jakiś bliższy kierunek, a na dłuższy wyjazd szkoda mi urlopu. Ale wróćmy do tematu w przyszłym roku, może znajdziemy coś lepszego".
Tak więc lecimy sami na wymarzone wakacje koleżanki, gdyż jej własny pomysł okazał się dla niej nieatrakcyjny, wybrany przez nią samą kierunek - za daleko i bez sensu, a trzech tygodni urlopu, przy których się upierała, jednak jej szkoda. W dodatku w przyszłym roku marzy jej się zafundować nam powtórkę z rozrywki. Już się cieszę.
W grudniu zeszłego roku koleżanka rzuciła temat, że ponieważ w tym roku okres świąteczno-noworoczny tak się dogodnie układa, że można mieć dużo wolnego, biorąc niewiele urlopu, powinniśmy skorzystać z okazji i zorganizować wspólny wyjazd. Cel: gdzieś, gdzie będzie ciepło, rajska plaża nad ciepłym morzem, żeby było co zwiedzać i jakaś fajna impreza sylwestrowa. Moim pierwszym pomyłem były Karaiby/ Ameryka Centralna, ale koleżanka odrzuciła, gdyż z jakichś przyczyn nie lubi tego regionu, poza tym sylwestra chciałaby koniecznie spędzić w dużym mieście, najchętniej w jakiejś azjatyckiej metropolii, gdyż zależy jej na zobaczeniu spektakularnego pokazu fajerwerków. Mnie było w sumie obojętne, stanęło więc na Azji. Sylwester w jakimś dużym mieście, gdzie spędzimy kilka dni, a potem przenosimy się w region plażowy.
Pierwszym pomysłem był Szanghaj (jest metropolia, jest co zwiedzać, będą fajerwerki, poza tym można mieć świetne warunki za niewielkie pieniądze) plus Tajlandia. My chcemy wrócić około 10 stycznia, więc zatrzymalibyśmy się w jednym miejscu, koleżanka z partnerem chcą wziąć 3 tygodnie wolnego (ona uważa, że poniżej 3 tygodni to żaden urlop), więc zdecydowaliby się na island hopping. Z pomysłu Szanghaju jednak zrezygnowaliśmy, kiedy poczytaliśmy o procedurach wizowych - żeby złożyć wniosek, trzeba mieć już zorganizowaną całą podróż, a wizy można nie dostać. Stwierdziliśmy, że za duże ryzyko.
Dubaj odpadł ze względu na zaporowe ceny w okresie sylwestrowym, Kuala Lumpur ze względu na porę deszczową, po rozważeniu Doha vs Bangkok, ostatecznie stanęło na Bangkoku - azjatycka metropolia, będą fajerwerki, jest co zwiedzać, cenowo do przeżycia i pogoda też powinna dopisać, tak więc kryteria (głównie koleżanki) spełnione.
W międzyczasie nastał jednak kwiecień i zmieniła mi się sytuacja zawodowa - musiałam złożyć wypowiedzenie w pracy, do końca którego na 3,5 miesiąca wylądowałam na L4. Nie wiedziałam, jak cała sprawa się potoczy - czy będę w stanie od sierpnia iść do nowej pracy, czy w ogóle uda mi się do tego czasu coś znaleźć i czy w związku z tym będzie mnie na ten wyjazd stać, a jeśli będę mieć nową pracę, czy dadzą mi urlop. W związku z tym, że u mnie było zbyt wiele niewiadomych, zaproponowałam koleżance, żeby albo rezerwowali wyjazd sami, a my dobukujemy się, jak tylko będę mieć jasną sytuację, albo żeby dała mi czas najpóźniej do końca lipca na określenie się. Do tego czasu powinnam wiedzieć, na czym stoję i na co będę mogła sobie pozwolić. Stwierdziła, że do końca lipca bez problemu poczeka, zwłaszcza że ma w tej chwili remont mieszkania, więc nie bardzo ma czas i głowę zajmować się urlopem. Poza tym sami nie chcą. Albo jedziemy razem, albo przekładamy na przyszły rok.
Poszukiwania pracy zakończyły się znacznie szybciej niż zakładałam i już w pierwszej połowie czerwca wiedziałam, że od sierpnia zaczynam w nowej firmie, urlop też bez problemu mi przyznali. Można się brać za rezerwację. Rozmawiałam z koleżanką zeszły weekend, dogadałyśmy, co chcemy robić. Wylatujemy zaraz po świętach, spędzamy 5 dni w Bangkoku, potem przemieszczamy się w region Pattaya, zostajemy tydzień, po czym my wracamy do domu, a oni lecą jeszcze na tydzień na Phuket. W tygodniu poszukamy lotów i hoteli i w weekend rezerwujemy wyjazd.
Ponieważ mam sporo czasu, wyszukałam loty, rozpytałam znajomych o polecajki w temacie hoteli i aktywności na miejscu, poczytałam, co się dało i przygotowałam kilka propozycji, które wysłałam koleżance. Dwa hotele typu sky tower w Bangkoku (jeden trochę tańszy, drugi trochę droższy, ale bliżej starego miasta), kilka miejscówek w Pattai, opcje wycieczek (stare miasto, most na rzece Kwai, stara stolica) i propozycje imprezy sylwestrowej (kolacja z muzyka na żywo w hotelowej restauracji na najwyższym piętrze z widokiem na panoramę miasta i fajerwerki lub rejs po rzece z kolacją, imprezą na statku i pokazem fajerwerków). W środę zauważyłam, ze loty, które wyszukałam, zdążyły podrożeć o 100 euro od łebka, więc napisałam do koleżanki, że hotele mogą poczekać, natomiast z lotami musimy się pospieszyć, bo ceny idą w górę, tak więc my bukujemy nasze i wysłałam jej numery lotów.
Następnego dnia przyszła odpowiedź: "Wiesz co, my jednak rezygnujemy. Ty sobie na pewno pozwiedzasz, jak to masz w zwyczaju, ale jednak dla mnie ten cały pomysł tego wyjazdu jest cholernie nieatrakcyjny. Na samą imprezę nie opłaca się lecieć, bo to za daleko, więc to bez sensu, mogłaś wybrać jakiś bliższy kierunek, a na dłuższy wyjazd szkoda mi urlopu. Ale wróćmy do tematu w przyszłym roku, może znajdziemy coś lepszego".
Tak więc lecimy sami na wymarzone wakacje koleżanki, gdyż jej własny pomysł okazał się dla niej nieatrakcyjny, wybrany przez nią samą kierunek - za daleko i bez sensu, a trzech tygodni urlopu, przy których się upierała, jednak jej szkoda. W dodatku w przyszłym roku marzy jej się zafundować nam powtórkę z rozrywki. Już się cieszę.
wyjazd
Ocena:
133
(153)