Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crannberry

Zamieszcza historie od: 21 czerwca 2018 - 18:11
Ostatnio: 7 kwietnia 2024 - 11:23
  • Historii na głównej: 109 z 109
  • Punktów za historie: 17860
  • Komentarzy: 2272
  • Punktów za komentarze: 17760
 

#87347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Facebook przypomniał mi sytuację sprzed roku. Tytułem wprowadzenia: mój facet zanim związał się ze mną, przez kilka lat był związany z inną kobietą, akurat też Polką, z tym że mieszkającą na stałe w Szwecji. Dziewczyna nigdy nie pracowała, cały swój wolny czas, którego miała mnóstwo, spędzając na treningach. W związku z czym, jak łatwo się domyślić, wyrzeźbiona jest tak, że Lewandowska z Chodakowską mogłyby jej buty czyścić (czyli sylwetka, jakiej ja, choćbym nie wiem jak bardzo się starała, nigdy nie będę mieć ;) ).

Na pewnym etapie stwierdzili, że jest im ze sobą nie po drodze, oczekują zupełnie innych rzeczy tak od życia, jak i od partnera i rozstali się w pełnej zgodzie, do dzisiaj pozostając w umiarkowanej przyjaźni. Sama też miałam okazję kilkukrotnie ją spotkać, całkiem miła dziewczyna, udzieliła mi nawet kilku bardzo przydatnych rad, jak z nim postępować ;)

Rok temu, przy okazji soboty, przeglądałam rano fejsbunia i rzucił mi się w oczy wpis mojego faceta na tablicy jego byłej, o treści: "Big congratulations to the nice figure! Celebrate it with ice cream in big loads!" I nastawiane emotek. W tłumaczeniu, on jej gratuluje pięknej figury i zachęca do uczczenia jej kubłem lodów. Nie jestem specjalnie zazdrosna, ale trochę mi tutaj gul skoczył. A co tam gul, nie bawmy się w eufemizmy. Szlag mnie jasny trafił.

Idę do niego i mówię (oczywiście nie przytoczę słowo w słowo, ale wydźwięk był taki): "Wiem, że jesteś nerdem pozbawionym czasami wyczucia, co wypada, ale tym razem chyba przegiąłeś. Skoro już musisz się jarać ciałem swojej byłej, mógłbyś to robić może trochę dyskretniej? Po pierwsze zarówno ona, jak i ty, jesteście w związkach, więc wypisywanie takich rzeczy jest mocno nie na miejscu, a po drugie, skoro już nie mogłeś się powstrzymać, mogłeś to chociaż zrobić w prywatnej wiadomości, bo w tym momencie mnie upokorzyłeś. Jak ty byś się czuł, gdybym ja wypisywała do swoich byłych, jakie mają zaje*iste ciała i robiła to na oczach twoich, ich partnerek i wszystkich wspólnych znajomych".

I tak dalej w tym duchu. Że jak mogłeś, że nóż w plecy, że nie próbuj się usprawiedliwiać różnicami kulturowymi, to jest sk…syństwo pod każdą szerokością geograficzną, że skoro tak bardzo ci brakuje perfekcyjnie wyrzeźbionych bicepsów i sześciopaka twojej byłej, to na cholerę jesteś ze mną, ja nie mam zamiaru być niczyją nagrodą pocieszenia, wróć sobie do niej i sobie ją utrzymuj, bo ja niestety przy pełnoetatowej pracy nie jestem w stanie spędzać 10 godzin dzienne na siłce i osiągnąć takich efektów. A w dodatku ją namawiasz na lody, a mi cały czas powtarzasz, że mam ograniczyć węgle, świnio jedna. I tak się coraz bardziej nakręcałam.

On patrzył na mnie z coraz szerzej otwartymi oczami, ale mi nie przerywał. W końcu przemówił:
- Ale o co ci chodzi?
- No jak o co mi chodzi? O to co wypisujesz do byłej! W dodatku publicznie!
- Ale co ja niby wypisuję?
- No jak to co? Jak się jarasz jej ciałem!
- O czym ty mówisz?
- O tym! - I pokazuję mu ekran telefonu
- Ja tego nie napisałem
- To kto, krasnoludki?
- To znaczy ja, ale nie to. Zobacz…

I pokazuje mi swój telefon. Tam ten sam post, tylko w oryginale, po szwedzku. Gdzie on jej gratuluje "fina siffran". Siffra to po szwedzku liczba, cyfra, numer. Można to również tłumaczyć jako figura, ale wyłącznie w znaczeniu geometrycznym. Jego była miała tego dnia urodziny, czterdzieste. I on jej pogratulował pięknego wieku. Facebook to nieudolnie przetłumaczył, ja przeczytałam i wyciągnęłam swoje wnioski. Tego napisu drobnymi literkami pod postem, że to tłumaczenie, już nie zauważyłam.

Piekielna elektronika. I ja też. Ale łatwiej zwalić na elektronikę ;)

Facebook

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (202)

#87378

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Początkiem września opisywałam jak to mój szef Janusz moimi rękoma aplikował na studia w imieniu swojego, niezainteresowanego tematem syna, Juniora. Historia tu: https://piekielni.pl/87084 (nie umiem streścić w dwóch zdaniach).

Ciąg dalszy. A więc list jakimś cudem doszedł i w dodatku jeszcze większym cudem został prawidłowo przypisany do profilu Juniora (a ja w ramach podziękowań za ogarnięcie tematu dostałam butelkę dobrego szampana). Na tym jednak zapas cudów się wyczerpał, gdyż Junior się na studia nie dostał. Co jakoś specjalnie nie dziwi, zwłaszcza że wybrał sobie 2 najbardziej oblegane kierunki, czyli informatyka biznesowa oraz medycyna.

Janusz dostał te złe wieści w poniedziałek rano. Nie mógł uwierzyć, jak do tego mogło dojść, że Juniora nie przyjęli, bardzo się tym stresował i zastanawiał, co dalej. Janusz oczywiście, nie Junior. Junior miał tradycyjnie wyjebongo. Tak więc Janusz głośno rozmyślał i radził się mnie, co teraz zrobić, bo podróży dookoła świata Junior nie ma teraz jak odbyć, do pracy przecież nie pójdzie, szkoła pomaturalna czy studia zaoczne są poniżej ambicji. Myślał, myślał, po czym nagle eureka: Weźmie prawnika i pozwie uczelnię!

Musiałam wzbić się na wyżyny opanowania i samokontroli, żeby w pierwszym odruchu nie parsknąć mu w twarz. Wymamrotałam coś w stylu: "nie no, jeśli uważasz, że to pomoże, zawsze masz oczywiście takie prawo…". Janusz niezwłocznie przystąpił do działania. I tak dwóch dni dzwoni po adwokatach i nie może zrozumieć, dlaczego żaden nie chce się podjąć sprawy.

Czekam na rozwój sytuacji…

praca

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (148)

#87372

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sierpniu przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Budynek, w którym teraz mieszkamy, to jednopiętrowy pawilon, gdzie na pierwszym piętrze znajduje się 10 lokali, z czego część to biura, a część prywatne mieszania, a na parterze i w suterenie - sklepy, restauracje i różne lokale użytkowe (poczta, siłownia, pralnia, szkoła baletowa itd.). Większość lokali zajmowana/zamieszkana jest przez najemców, w związku z czym ich właścicieli na co dzień nie widujemy.

Herbert - facet, od którego kupiliśmy mieszkanie, jest właścicielem dwóch lokali użytkowych w budynku (restauracji oraz klubu e-sportowego) oraz przewodniczącym naszej niewielkiej wspólnoty mieszkaniowej. Zebrania wspólnoty zwykle odbywają się na wiosnę. W tym roku spotkanie nie odbyło się ze względu na obowiązujący w tym czasie lockdown.

Jakoś w połowie października Herbert wysłał listy do członków wspólnoty, w których poinformował nas o nagłej sprawie. Mianowicie firma, która dotychczas zajmowała się administracją, nie jest zainteresowana dalszą współpracą i do końca grudnia wypowiada nam umowę. Tak więc musimy szybko znaleźć inną firmę, która przejmie obowiązki tamtej od 1 stycznia 2021. I że on podzwonił, gdzie się dało, nie było łatwo, gdyż ponoć nikomu nie opłaca się administracja małej wspólnoty, ale w końcu znalazł jakąś firmę, która się zgodziła.

Firma robi dobre wrażenie i kosztuje podobnie jak poprzednia. W związku z czym chciałby zorganizować zebranie wspólnoty w trybie awaryjnym, żebyśmy mogli poznać potencjalnego nowego administratora i zagłosować za jego przyjęciem bądź odrzuceniem. Gdyby ktoś jednak wiedział o istnieniu innych firm, gotowych podjąć się administracji naszej wspólnoty, Herbert bardzo prosi o przesłanie ofert, bo wiadomo, zawsze lepiej mieć wybór. Zaproponowany termin zebrania wypadał dzisiaj wieczorem (9.11) o godz. 19.00.

Końcem października w Niemczech wprowadzono nowe obostrzenia w związku z Covidem, gdzie zakazano m.in. spotkań w większym gronie niż 2 gospodarstwa domowe. Herbert poinformował wszystkich mailowo, że to stawia pod znakiem zapytania nasze zebranie, z tym że on już wysłał prośbę do wydziału zdrowia przy urzędzie powiatowym, o wydanie jednorazowej zgody ze względu na naglącą naturę sprawy oraz to, że spotkanie ma charakter nie prywatny, lecz biznesowy. Od tamtej pory cisza.

Przed chwilą sprawdziłam pocztę i widzę, że w ciągu dnia przyszło całkiem sporo maili dotyczących zabrania wspólnoty. Czytam pierwszy. Herbert dostał zgodę wydziału zdrowia, przesyła ją w załączniku. Ponieważ restauracje są zamknięte, jako miejsce spotkanie proponuje swój klub e-sportowy, gdyż ze względu na dużą przestrzeń jest tam możliwość pomieszczenia wszystkich z zachowaniem zalecanej odległości. Tematy do przedyskutowania to nowy administrator oraz kwestia naprawy bojlera grzejącego wodę w całym budynku, który ostatnio co chwilę się psuje, przez co średnio raz w tygodniu mieszkańcy pozbawieni są ciepłej wody. Prosi wszystkich o potwierdzenie obecności, i tak dalej.

Zerknęłam w odpowiedzi. Słodki jeżu... Zostałam zbombardowana absolutną esencją niemieckości.

Pani nr 1 prosi o podstawę prawną, na mocy której Herbertowi wolno zorganizować zebranie podczas lockdownu. Herbert przypomina o załączonej zgodzie wydziału zdrowia. Pani nr 1 nie o to chodzi, ona widziała ten dokument i pyta, na jakiej podstawie wydział zdrowia taką zgodę wydał. Jej zdaniem nie powinno było do tego dojść i ona to skonsultuje z prawnikiem.

Pan nr 2 doczytał się gdzieś, że żeby przetarg był uczciwy, muszą stanąć do niego co najmniej 3 firmy (no racja, tylko że innych chętnych nie było), poza tym on nie rozumie, skąd taki pospiech (stąd, że za niecałe 2 miesiące tracimy administratora) i w ogóle jemu to wszystko śmierdzi jakimś kryminalnym przekrętem i on to pokaże prawnikowi. Poza tym rezygnacja dotychczasowego administratora na pewno jest winą Herberta, który pewnie nieodpowiednio z nim rozmawiał i on tego swojego prawnika jeszcze dopyta, jak odwołać przewodniczącego wspólnoty.

Pani nr 3 pyta, jakim prawem mail został wysłany tylko do niej, a nie do wszystkich członków jej gospodarstwa domowego, czyli męża, dzieci i teściów, co to ma być, zebranie wspólnoty, czy jakaś potajemna schadzka dla wybranych? Ona nie zamierza brać w czymś takim udziału, gdyż nie godzi się na zastosowaną "politykę wykluczenia". Ale przynajmniej nic nie wspomniała na temat konsultacji z prawnikiem.

Pani nr 4 wyraża oburzenie z powodu organizowania jakichkolwiek spotkań w czasach pandemii, jest to świadome narażanie zdrowia i życia członków wspólnoty oraz ich rodzin. Takie zebranie powinno było zostać zorganizowane latem, albo powinno poczekać do lata przyszłego roku. Ona nie zamierza się tam pojawiać, a jej prawnik (a jakże!) skontaktuje się z prokuraturą w celu podjęcia odpowiednich kroków przeciw Herbertowi, który celowo i z premedytacją naraża innych na zarażenie.

Pan nr 5 zgadza się na nowego administratora, nie zgadza się jednak na naprawę bojlera, gdyż on sam tam nie mieszka i ciepła woda nie jest mu do niczego potrzebna, a jeśli jego lokator będzie narzekał, to może się wyprowadzić, on sobie w 5 minut znajdzie nowego.

Zapowiada się ekscytujący wieczór...

wspólnota mieszkaniowa

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (199)

#87317

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka dni temu dostałam wiadomość od koleżanki z Polski o treści "Zobacz, Twoje zdjęcie. Normalnie celebrytka z Ciebie ;) A spytali Cię w ogóle o zgodę? Pewnie nie?" Załączony był artykuł o ciekawostkach ze Szwecji opublikowany na jakimś facebookowym fanpejdżu, o nazwie, powiedzmy "fantastyczne.pl".

Zaczęłam go przeglądać i faktycznie - jeden z punktów zilustrowany był zdjęciem z jednego z moich pobytów w Sztokholmie, skopiowanym z mojego instagrama. Na zdjęciu widniała moja twarz - z profilu, bo z profilu, ale jednak najwidoczniej rozpoznawalna. Problem w tym, że, jak słusznie domyśliła się znajoma, nikt tego ze mną nie konsultował. Ktoś, szukając zdjęć do artykułu, skopiował sobie moje zdjęcie i upublicznił mój wizerunek bez mojej wiedzy.

Strona jest komercyjna, po sporej liczbie nachalnie wyświetlających się reklam, wnioskuję, że ma z nich wpływy, stać ich chyba na zakupienie stosownych zdjęć ze stocka, nie muszą ich kraść z prywatnych kont. A jeśli ich nie stać, bądź nie znaleźli nic odpowiedniego, mogli się chociaż spytać o zgodę. Wysłanie krótkiej wiadomości do właściciela konta nie jest ani skomplikowane, ani przesadnie czasochłonne.

Nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej, może gdzieś na 158 stronie regulaminu użytkownika Instagrama jest wspomniane, że każdy może sobie kopiować cudze zdjęcia i wykorzystywać wedle uznania (w co raczej wątpię), ale oprócz podstaw prawnych istnieje chyba jeszcze jakaś przyzwoitość (specjalnie nie używam określenia "rzetelność dziennikarska", bo to w ostatnich czasach oksymoron) i kiedy korzysta się z cudzej własności (bo własność intelektualna to też własność), już nawet pomijam wypłacenie honorarium, ale wypada chociaż spytać, czy można.

Próby kontaktu z adminami strony pozostały bez odpowiedzi.

fanpejdż

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (167)

#87223

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja bardzo stara, bodajże z 2008 roku, sprowadzająca sie do klasycznego, wyświechtanego "kto tu był piekielny". Kłótnia ze znajomym, która w efekcie doprowadziła do zakończenia znajomości.

Mieszkałam wówczas w Irlandii. Szukałam używanego samochodu - żeby był mały, nie za drogi i w dobrym stanie. Kolega, nazwijmy Paddy, zaproponował swoją pomoc. Ja mam sobie przeglądać ogłoszenia i jak coś sensownego znajdę, dać mu znać, pojedzie ze mna obejrzeć i doradzić. Tak żeby mi nikt badziewia nie wcisnął.

Faktycznie, pojechał ze mną kilka razy, aż znalazłam pasujący samochód (w dobrym stanie technicznym, nie powypadkowy i nie kradziony), pomógł w zakupie, ja się mu oczywiście jakoś zrewanżowałam (juz w tej chwili nie pamiętam, czy w gotówce, czy gdzieś go zaprosiłam, czy coś kupiłam, dawno to było), wszystko gra.

Klika tygodni później Paddy dzwoni do mnie z pretensjami. Bo za którymś razem, jak wracał ze mną z oglądania samochodu, przekroczył dozwoloną prędkość, i to znacznie, i teraz przyszedł do niego mandat na prawie 200 euro. I jego zdaniem moim obowiązkiem jest ten mandat zapłacić, bo w końcu w mojej sprawie tam jechaliśmy i gdyby nie ja, w ogóle by go w tamtym miejscu nie było. Więc mam wyskoczyć z kasy, tu i teraz.

Może gdyby mniej roszczeniowo podszedł do tematu, nawet zaproponowałabym, że mu się do tego mandatu dołożę. Ale że bardzo nie podobało mi się takie stawianie sprawy, zareagowałam defensywnie i powiedziałam, że nie ma mowy. Jego mandaty nie są moim zmartwieniem. Owszem, wyświadczył mi przysługę i nie mam problemu ze zrekompensowaniem mu poświęconego czasu, wyjeżdżonej benzyny i tak dalej, ale to, ze jeździ jak wariat i nie patrzy na znaki, to już jego problem, a nie mój. O przekraczanie prędkości go nie prosiłam i nie zamierzam za to płacić. Jeśli mu się spieszyło, bądź nie miał czasu, zawsze mógł odmówić.

Kolega nie przyjmował moich argumentów, ja nie przyjmowałam jego, doszło do sprzeczki, on mnie nazwał pazerną egoistką, która wykorzystuje ludzi, ja jego naciągaczem i niniejszym zakończyła się znajomość.

Sytuacja ta przypomniała mi się całkiem niedawno, kiedy jechaliśmy z partnerem z Monachium do Salzburga. Po przekroczeniu granicy niemiecko-austriackiej można jechać albo autostradą, na którą trzeba wykupić winietę, albo za darmo droga krajową. Postanowiliśmy skorzystać z drugiej opcji - to raptem kilka kilometrów, więc nie traci się dużo czasu. Nie kupowaliśmy winiety. On prowadził, ja go pilotowałam. I w drodze powrotnej tak go wypilotowałam, że wyjeżdżając z Salzburga, wjechał prosto na autostradę, z której najbliższy zjazd był dopiero po niemieckiej stronie. Na szczęście okazało się, że w 2015 lub 16 zmieniły sie przepisy i winieta na odcinku między granicą i Salzburgiem nie obowiązuje, więc obyło się bez mandatu. Ale gdyby nie, to kto wówczas powinien ten mandat pokryć - kierowca czy pilot, który wpuścił go w maliny?

Mandat

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (127)

#87210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniało mi się przy okazji wczorajszej dyskusji na temat "kosmitów" na portalach randkowych.

Historia zaczęła się ponad cztery lata temu (w tej chwili to będzie nawet prawie pięć), kiedy zaczęłam uczyć się szwedzkiego. Ponieważ uczyłam się sama, gramatykę, słownictwo, oraz umiejętność pisania udawało mi się dość szybko opanować, miałam natomiast ogromny problem z mówieniem i rozumieniem ze słuchu z racji braku kontaktu z żywym językiem. Jakieś oferty kursów znalazłam, ale niestety nie odpowiadały mi albo godziny, albo lokalizacja, albo poziom zaawansowania. Zresztą nie chciało mi się wydawać pieniędzy na coś, co mogę opanować sama, zależało mi, żeby od czasu do czasu móc z kimś w tym języku pogadać. Ponieważ byłam w tamtym czasie zalogowana na Tinderze, postanowiłam skorzystać z tego medium.
 
I tak poznalam Kimmiego. Kimmi pochodził z Malmö i akurat przez kilka dni przebywał służbowo w Monachium. Umówiliśmy się po pracy na spacer. Ponieważ świetnie nam się ze sobą rozmawiało, a kolega był bardzo sympatyczny (oraz sądząc po otwartości i gadatliwości bardzo nieskandynawski) po spacerze poszliśmy jeszcze na kolację, a potem na drinka i spędziliśmy bardzo miły wieczór. Przed jego wyjazdem zdążyliśmy się spotkać jeszcze raz. Czysto towarzysko, do niczego między nami nie doszło, po prostu dobrze się dogadywaliśmy i fajnie nam się spędzało razem czas (przynajmniej ja to tak widziałam).
 
Po jego wyjeździe utrzymywaliśmy kontakt, pisząc do siebie i co kilka dni rozmawiając na Skypie. W którymś momencie Kimmi poruszył temat mojego przyjazdu do jego kraju. On serdecznie zaprasza, mogę się zatrzymać u niego i tak dalej... Nocleg u w gruncie rzeczy obcego faceta nie wzbudzał mojego entuzjazmu, zwłaszcza że wiadomo, z czym to się z reguły wiąże, a jego owszem polubiłam, ale nie miałam ochoty iść z im do łóżka, zwłaszcza że sytuacja była na mój gust zbyt jednorazowa i nierokująca na przyszłość. Może dmuchałam na zimne, ale nie chciałam stawiać się później w niezręcznej sytuacji.
 
Zaproponowałam coś innego. Za kilka tygodni planowałam wyjazd z przyjaciółką do Sztokholmu, więc spytałam, czy nie chciałby się do nas przyłączyć. Wiem, że to daleko, więc absolutnie nie naciskam, ale gdyby miał ochotę, będę się bardzo cieszyć. Pomysł go zainteresował, kolega przemyślał temat i parę dni później potwierdził spotkanie w Sztokholmie.
 
Spędziliśmy w trójkę super weekend. Pozwiedzane, pobalowane (i to jak pobalowane), pogadane w miejscowym języku, pełen sukces. Po powrocie Kimmi stwierdził, że on też świetnie się z nami bawił i zaproponował, żebyśmy przyleciały w najbliższym czasie na weekend do Malmö/Kopenhagi. To znaczy w dzień zwiedzamy Kopenhagę (w Malmö nie ma specjalnie czego oglądać), a wieczorne balety oraz nocleg planujemy w Malmö, bo dużo taniej. Jeśli chodzi o nocleg, to mamy absolutnie nie przepłacać za hotel, on może albo przenocować nas u siebie w mieszkaniu (z tym że ma 2 pokoje, więc może być ciasno), albo druga opcja - w jego apartamentowcu są też małe apartamenty "gościnne", które mieszkańcy mogą rezerwować dla swoich gości za niewielką opłatą (to było chyba 60 euro za noc). Jako że byłyśmy w tamtym czasie zafascynowane serialem "Most nad Sundem" i perspektywa zobaczenia Malmö i Kopenhagi była bardzo atrakcyjna, zgodziłyśmy się od razu. Z noclegiem wybrałyśmy opcję numer 2, to zawsze swobodniej, jeśli rano chcesz przejść w majtkach do łazienki. Bilety zarezerwowane, miałyśmy lecieć za miesiąc.
 
Kimmi najpierw dopytywał o godziny naszych lotów, planował weekend, dokąd pójdziemy, co zobaczymy, pytał, co chcemy jeść i tak dalej, a nagle, jakieś 2 tygodnie przed planowanym spotkaniem jakby zamilkł. Normalnie wysyłał mi po kilka wiadomości dziennie, prowadząc narrację swojego dnia, przemyśleń i otaczającego świata, a nagle trzeba było czekać 2 lub 3 dni na odpowiedź od niego, a przychodzące wiadomości były coraz bardziej lakoniczne. Pomyślałam, że pewnie jest zajęty, więc dałam mu przestrzeń. Aż tu 2 dni przed wylotem przysłał mi wiadomość głosową:
 
"Słuchaj Crannerry, głupia sprawa, ja wiem, ze kupiłyście już bilety i miałyście pojutrze przyjechać, ale wiesz, ja sobie właśnie uświadomiłem, że od dłuższego czasu jestem w poważnym związku, w dodatku moja kobieta ze mną mieszka, więc musisz zrozumieć, że nie ma opcji, żebym nocował w swoim budynku 2 obce dziewczyny i spędzał z nimi czas. Nie robi się takich rzeczy, to nie jest fair wobec partnera. Rezerwację apartamentu spróbuję odwołać, jeśli się uda, to nie będziecie musiały mi zwracać kasy (- już widzę, jak zwracam mu kasę za nocleg, którego mnie w ostatniej chwili pozbawił -), a jeśli uda wam się znaleźć inny nocleg, to w sumie możecie przyjechać (- o łaskawco -), z tym że ja się z wami nie spotkam, bo to nie wypada".
 
Trochę mi opadły ręce. Ponad czterdziestolenni facet zapomina i przypomina sobie, że jest w związku, jak mu wygodnie. Ale już pomijając związek, zapraszać kogoś, a potem cofać zaproszenie w ostatniej chwili, kiedy ktoś poniósł już koszty związane z podróżą to nie jest żadna "głupia sprawa", tylko zwykłe sku*wysyństwo. Nie zdążyłam mu jednak nic odpowiedzieć, bo mnie zablokował. Odwaga cywilna level master...
 
Z koleżanką stwierdziłyśmy, że kij mu w oko, z wyjazdu nie rezygnujemy, umiemy sobie doskonale same czas zorganizować, a inny nocleg "nie za miliony" też udało się bez problemu znaleźć, mimo ostatniej chwili. Jakiś tydzień po naszym powrocie Kimmi mnie odblokował, napisał, że przeprasza, że trochę niezręcznie wyszło i że ma nadzieję, że mimo wszystko spędziłyśmy miło czas, po czym, nie czekając na odpowiedź, ponownie mnie zablokował.
 
Na tym w zasadzie mogłaby się historia zakończyć. Ale... Minęły cztery lata, w międzyczasie poznałam mojego partnera i ułożyłam sobie życie, o incydencie z Kimmim zdążyłam dawno zapomnieć. Nagle końcem lutego 2020, Kimmi przysłał mi długą wiadomość. Rozstał się z partnerką, jest obecnie sam, często o mnie myśli, bo nie ukrywa, wówczas spodobałam mu się jako kobieta, ma trochę wyrzuty sumienia, że głupio wyszło z tym przyjazdem i ma nadzieję, że rozumiem jego sytuację i nie mam do niego żalu. A w ogóle co u mnie słychać, bardzo jest ciekaw, co się u mnie przez te lata działo i liczy na odnowienie kontaktu. No i może na coś więcej niż tylko odnowienie kontaktu, bo nie ukrywa, że bardzo mu się podobam.
 
Odpowiedziałam coś ogólnikowo, że u mnie w porządku, nie omieszkałąm wspomnieć, że jestem od 4 lat w związku i w czerwcu biorę ślub, do tematu niedoszłej wizyty nie wracałam (bo szkoda "strzępić ryj", i tak nie zrosumie, co zrobił) i życzyłam mu wszystkiego dobrego. Na następne wiadomości już nie odpisałam. Dodał mnie do znajomych na fejsie, odrzuciłam zaproszenie.
 
Począkiem kwietnia Kimmi odezwał się ponownie, pytając, czy nadal jestem w związku i wysłał mi jakieś swoje przemyslenia okołocovidowe (do czego zmierza ten świat, kto by przypuszczał, że stanie się coś takiego, dokąd zmierzamy jako ludzkość, może to czas, żeby sie zatrzymać i zastanowić nad sobą i stanem świata). Nie odpisałam. W maju zaczął mnie obserwować na instagramie.
 
Na przełomie czerwca i lipca wypatrzył, że jestem w Szwecji, do tego w okolicach Malmö i ponownie do mnie napisał, proponując spotkanie. U siebie w domu. Z noclegiem. Motywując to "no bo sama rozumiesz, Covid i te sprawy, no chyba jesteś odpowiedzialna i nie będziesz mnie ciągnąć na miasto i narażać na zarażenie". Jako termin zaproponował piątek, czyli dzień w którym miałam brać ślub.

Odpisałam, że nie będę go nigdzie ciągnąć ani na nic narażać, do niego do domu też nie przyjadę. Po tym w jak nieelegancki sposób sam zakończył naszą znajomość, ja nie mam ochoty na jej odnawianie, a tym bardziej na intymną relację. A w piątek biorę ślub. Tak więc życzę mu wszystkiego dobrego, ale zakończmy to.

Przez 24 godziny nie było żadnej odpowiedzi, a potem się zaczęło. Przysłał mi szereg wiadomości o treści mniej więcej:

"Myślałem o naszym spotkaniu i doszedłem do wniosku, że to nie ma kompletnie sensu. Nie widzieliśmy się kilka lat, zresztą już wtedy nie mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać, więc tym bardziej teraz. Więc spadaj i przestań do mnie wypisywać i mi się narzucać".w

Potem:
"A jeśli myślałaś, że zaciągniesz mnie do łóżka, to jesteś w błędzie. Mnie się podobają wyłącznie modelki, każda kobieta powyżej rozmiaru 30 to dla mnie wieloryb, więc nie masz czego szukać, nie dotknąłbym cię nawet kijem. Nie wiem na co liczyłaś, próbując wepchać mi się do domu i chcąc zostać na noc"

Słowo daję, takiego mechanizmu wyparcia, połączonego z projekcją nie powstydziłby się sam Freud.

Następnie przysłał mi skrin fejsbukowego profilu mojego męża ze słowami:
"To jest ten twój facet, prawda? Naciesz się końcówką tego związku, bo zobaczysz, jak cię kopnie w dupę, jak mu zaraz wyślę skriny naszych wiadomości i napiszę, jaką dziwkę sobie znalazł, która pcha się innym facetom do łóżka"

Nie napisał. A szkoda, mogło być zabawnie…

Kosmita z Tindera

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (172)

#87184

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy historii #87149 o USC (DR;TL: początkiem lipca wzięłam ślub w Szwecji i od tamtej pory za pośrednictwem konsulatu próbuję umiejscowić go w polskim USC.

USC zażyczył sobie dodatkowo aktu urodzenia męża, mimo że szwedzki akt ślubu zawiera te same informacje oraz nowego aktu ślubu, gdyż w obecnym brakowało informacji o miejscu ceremonii, nie przyjmując do wiadomości, ze szwedzkie urzędy takiej informacji nie wpisują.

Jedynym sposobem wyjścia z impasu wydawało się wysłanie im symbolicznego pamiątkowego dyplomu, wystawionego po fakcie przez Mistrza Ceremonii udzielającego nam ślubu. Nie ma on co prawda mocy prawnej, ale zawarte w nim były wszystkie informacje, których brakowało USC. Bez tego kategorycznie odmówili rejestracji małżeństwa.

16 września wysłałam brakujący symboliczny akt ślubu i uzbroiłam się w cierpliwość, nie spodziewając się odpowiedzi wcześniej niż za miesiąc.

Ku mojemu zaskoczeniu, dzisiaj (24 września) przyszła przesyłka z konsulatu, a w niej polski akt małżeństwa oraz zwrócony odpis aktu urodzenia mojego męża, który wysłaliśmy w sierpniu.

Bardzo zdziwiona, że tak szybko zdążyli otrzymać dokumenty z konsulatu, wystawić akt ślubu i wysłać z powrotem do konsulatu, a konsulat odesłać do mnie, rzucam okiem na datę wystawienia dokumentu. 15 września, czyli zanim zdążyłam dosłać to, czego im brakowało. Czytam akt ślubu - miejsca ceremonii brak, nazwisk świadków też. Czyli wystawili go bez informacji, która była im tak niezbędna i bez której nie dało się ruszyć z miejsca.

Dzwonię do pani z konsulatu, która zajmowała się moją sprawą i pytam, o co tu chodzi, bo się trochę w tym gubię. Ona w śmiech i mówi:

"Wie pani co, ja już do tych bab z USC nie mam siły. Sama byłam zdziwiona, jak przyszedł ten akt ślubu, bo wcześniej przecież zaklinały się, że bez informacji o miejscu się nie da, dzwonię do nich i słyszę, że tamta koleżanka poszła na urlop, sprawę przejęła inna i stwierdziła, że te dokumenty w sumie nie są potrzebne. Ani akt urodzenia pana młodego (bo wszystkie potrzebne informacje były w szwedzkim akcie ślubu), ani symboliczny akt ślubu. Koleżanka po prostu inaczej interpretuje przepisy i w sumie to sprawę można było załatwić już w lipcu, bo już wtedy mieli wszystko, co było im potrzebne".

Ja na to, że stawiają mnie w niezręcznej sytuacji, bo muszę teraz świecić oczami przed panią, bo zupełnie niepotrzebnie fatygowałam panią po coraz to nowe dokumenty i marnowałam pani czas. Ona na to, że to nie jej problem i ona nie odpowiada za decyzje koleżanek. Potwierdziła jednak, że wszystkie zmiany są już wpisane w bazie danych, a jak tylko dostanie ten symboliczny dyplom, to wystawi nowy akt ślubu, na który naniesie brakujące informacje."

Dobra wiadomość jest taka, że już mogę wyrobić sobie dokumenty na nowe nazwisko. A zła, że okazuje się, że lista wymaganych dokumentów, tempo załatwiania prostej sprawy oraz to, czy w ogóle się ją załatwi nie jest oczywiste, tylko zależy głównie od "widzimisiów" pani, na którą akurat trafi się w urzędzie.

USC

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (173)

#87200

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Firma, w której pracuję, dzieli powierzchnię biurową z kilkoma innymi. My figurujemy jako główny najemca, inne firmy podnajmują swoje biura od nas. Janusz płaci całość czynszu właścicielowi obiektu, a im wystawiamy faktury za należną część. Czynsz dzielony jest w ten sposób, że każda firma płaci za używane przez siebie pomieszczenia biurowe oraz procent powierzchni wspólnej oraz niewynajętych pomieszczeń, do tego procent kosztów mediów i prądu, zależny od metrażu używanego przez siebie biura. Czyli im większe biuro zajmuje dana firma, tym większy wkład wnosi w media oraz część wspólną.

Do tej pory powierzchnię biurową podnajmowały od nas 3 firmy (czyli koszt dzielony procentowo na 4), jednak we wrześniu udało nam się znaleźć dodatkowego najemcę, który zajmuje nieużywane dotychczas biuro (na czynsz, za powierzchnię, którego do tej pory składaliśmy się w czwórkę). Po jego wprowadzce przypadło mi pasjonujące zadanie ponownego przeliczenia procentowego udziału we wspólnych powierzchniach, podzielenia kwoty na 5 najemców, sporządzenia nowych umów najmu i wystawienia faktur pozostałym firmom (normalnie zajmuje się takimi rzeczami nasza księgowa, jednak obecnie przebywa na 2-tygodniowym urlopie, a sprawa ponoć nie mogła czekać).

Końcem zeszłego tygodnia wyliczyłam wszystko, sporządziłam nowe umowy i wysłałam Januszowi do sprawdzenia (przy jakichkolwiek bardziej skomplikowanych obliczeniach wolę, jak ktoś jeszcze rzuci okiem, niż żebym miała się pomylić i później bawić w sporządzanie aneksów, anulowanie faktur itp.). Dzisiaj przychodzi odpowiedź:

"Crannberry, czy mógłbym Cię prosić, żebyś przyjechała jutro do biura i wyliczymy to jeszcze raz razem. Nie rozumiem Twoich obliczeń. Jakim sposobem wyszło Ci, że wszyscy będą teraz płacić mniej niż do tej pory? Przecież jest inflacja i ceny rosną, a nie maleją".

Odpisałam, że ano takim sposobem, że do tej pory na czynsz zrzucały się 4 firmy, a teraz doszedł dodatkowy najemca i zrzucamy się w piątkę. Dlatego każdy płaci mniej. A inflacja nie ma nic do tego, bo całościowy czynsz nam nie urósł. Nadal płacimy tyle samo, tylko dzielimy kwotę między większą liczbę osób.

Odpowiedź Janusza: "No nie, tak nie może być. Nie zgadzam się z tym. Skoro jest nas teraz pięcioro, to przecież każdy powinien płacić więcej niż do tej pory, a nie mniej. Policzmy to jutro jeszcze raz".

Tak więc zanim pojadę jutro do biura, pytanie do tych z Was, którzy mają dzieci w wieku wczesnoszkolnym. W jaki sposób najprzystępniej wytłumaczyć dzieciaczkowi, który ma problem z matematyką różnicę między dzieleniem przez 4 i przez 5? Użyć zapałek, dzieląc je na kupki?

praca

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (211)

#87149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu pojawiła się historia, w której autor opisywał perypetie związane z próbą umiejscowienia ślubu zawartego na Bali. No cóż, właśnie się przekonałam, że wcale nie trzeba latać na egzotyczną wyspę, żeby rozbić się o niekompatybilne procedury.

Kiedy podjęliśmy decyzję o zalegalizowaniu związku, też zamarzył nam się ślub na plaży, jednak ze względu na chęć spędzenia tego dnia w gronie bliskich nam osób oraz w celu uniknięcia potencjalnych komplikacji urzędowych zrezygnowaliśmy z równikowego słońca i ciepłego, turkusowego morza na rzecz białego piasku nad Bałtykiem i wybraliśmy rodzimy kraj męża.

Wybór w dużej części podyktowany był też tym, że Szwecja nie wymaga jakiejś skomplikowanej papierologii. Aby wziąć tam ślub należy przedstawić dowód osobisty oraz jakikolwiek dokument potwierdzający wolny stan cywilny, co ważne, wystawiony przez kraj zamieszkania (nie kraj pochodzenia). W naszym wypadku wystarczyło zaświadczenie o zameldowaniu wystawione przez lokalny urząd meldunkowy, na którym był podany również stan cywilny. Koszt uzyskania dokumentu - 10 euro za 2 sztuki, czas spędzony w urzędzie - 5 min, koszt ślubu cywilnego w Szwecji - okrągłe zero, kraj uznaje, że takie rzeczy należą się obywatelowi jak psu buda i nie pobiera żadnych opłat skarbowych.

Dla porównania, gdybyśmy zdecydowali się na Polskę lub Niemcy, sprawy byłyby bardziej skomplikowane. Wymagane byłoby wówczas zaświadczenie o zdolności prawnej (braku przeciwskazań) do wstąpienia w związek małżeński, wystawione przez USC w kraju pochodzenia każdego z nas (plus w Polsce byłoby dodatkowo konieczne angażowanie tłumacza przysięgłego na czas ceremonii).

Problem polegałby na tym, że Szwecja nie wystawia takiego zaświadczenia obywatelom mieszkającym poza jej granicami. Mogłaby je wystawić tylko na podstawie identycznego zaświadczenia wystawionego przez urząd w kraju zamieszkania, którego Niemcy mu nie wystawią, gdyż nie jest ich obywatelem.

To znaczy w ostateczności mogliby wystawić, ale tylko na podstawie identycznego zaświadczenia wystawionego przez urząd w kraju pochodzenia, czyli Szwecji (która go nie wystawi, bo on tam nie mieszka), a więc bujaj się chłopie od Annasza do Kajfasza, ale marne szanse, że ktoś zaproponuje wyście z impasu. Tak więc Szwecja była niejako oczywistym wyborem.

Procedura ze ślubem cywilnym wygląda tak. W Szwecji nie ma USC, organizacją papierów zajmuje się skarbówka (Skatteverket). Samego ślubu udziela prywatny Mistrz Ceremonii (przypomina to polski ślub humanistyczny, tyle że ma moc prawną). Mniej więcej 3-4 miesiące przed ślubem należy stawić się w skarbówce osobiście i przedstawić wymagane dokumenty (o których pisałam wyżej). Kilka tygodni później przychodzi tzw. licencja, ważna 4 miesiące, którą w dniu ślubu należy dać Mistrzowi Ceremonii, on ją później podpisuje i wysyła do Skatteverket (Mistrz Ceremonii ma bodajże status urzędnika, tylko nie jest formalnie zatrudniony przez żadną instytucję).

Ze względu na wybuch epidemii i związane z tym ograniczenia, naszą uroczystość musieliśmy przesunąć na przyszły rok (perypetie z tym związane opisałam już w innej historii). Żeby nie tracić jednak licencji i uniknąć korowodu związanego z wyrabianiem nowej, umówiliśmy się z Mistrzem Ceremonii (nazwę ją Ingrid), że przyjedziemy cichaczem w tym roku, podpiszemy papiery, a resztę ceremonii zrobimy w przyszłym roku. Tak też zrobiliśmy, dokumenty podpisane początkiem lipca, po czym nadszedł czas, żeby umiejscowić dokument w polskich księgach Stanu Cywilnego. I zaczęła się zabawa.

W konsulacie poinformowano mnie, jaki dokumenty będę musiała złożyć: odpis aktu ślubu, odpisy aktów urodzenia mój i męża, dowód opłaty skarbowej (50 euro, cenią się) i chyba kopie dowodów tożsamości. Pierwszy problem - Skatteverket nie wystawi odpisu aktu urodzenia oraz aktu ślubu, gdyż takie dokumenty w Szwecji nie istnieją. Jedyne, co mogą wystawić, to wyciąg z bazy danych dotyczący mojego męża, gdzie znajdą się jego dane osobowe, informacje na temat urodzenia, rodziców, oraz faktu, że wziął ślub.

Jeśli chodzi o mnie, to będzie tam figurowało moje imię i nazwisko. I nic więcej, bo jako że nigdy nie mieszkałam w Szwecji, nie mam ich numeru podatkowego i nie figuruję w ich bazie danych. Nie mogą odnotować również faktu, biorąc ślub przyjęłam nazwisko męża. Wpiszą tylko dotychczasowe i już. Dobra wiadomość w tym wszystkim jest taka, że dokument mogą wystawić w wersji dwujęzycznej szwedzko-polskiej. Przynajmniej odpadnie problem z tłumaczeniem. Poprosiliśmy jeszcze o wersję szwedzko-niemiecką, żeby przedstawić w urzędzie meldunkowym w miejscu zamieszkania (jest to konieczne do zmiany klas podatkowych). Druga dobra wiadomość: koszt dokumentów - zero.

Kontaktuję się ponownie z konsulatem, tłumaczę, jak wygląda sytuacja i pytam, co teraz. Trafiłam na bardzo miłą i pomocną panią. Tak, ona wie, że w Szwecji nie ma takich dokumentów, niech przyślą, co mogą przysłać, ona prześle to do USC w moim mieście w Polsce i wytłumaczy, co i jak. Jeśli chodzi o zmianę nazwiska, to muszę tylko wypełnić załączony formularz z deklaracją, zapłacić drugie 50 euro (cenią się), wszystko zeskanować, wysłać jej mailem i chyba powinno być ok.

W połowie lipca przyszły dokumenty. Zeskanowałam, wysłałam pani w konsulacie i czekam na odpowiedź. Po jakichś 2 tygodniach dzwonię i pytam o status sprawy.
- No jak to jaki jest status? Na razie żaden, bo cały czas czekamy na oryginały dokumentów, które miała pani przysłać pocztą.
- Nikt nic o tym nie wspomniał. Mówiła pani tylko o skanach.
- A to widocznie zapomniałam. To proszę szybciutko dosłać oryginały.

Dosłałam szybko oryginały i czekam na rozwój wypadków. W połowie sierpnia dzwoni pani z konsulatu. Jest problem. A w zasadzie dwa problemy. USC w moim rodzinnym mieście odrzucił moje papiery z dwóch powodów. Raz, otrzymany wyciąg z bazy danych Skatteverket ma tytuł w stylu "w celu przedstawienia jako odpowiednik aktu ślubu", w związku z czym potrzebny będzie jeszcze jeden dokument, dokładnie ten sam wyciąg z tymi samymi informacjami, tylko z tytułem "w celu przedstawienia jako odpowiednik aktu urodzenia" (czyli Skatteverket musi nam przysłać jeszcze raz dokładnie to samo, tylko pod inną nazwą), a dwa, w dokumencie widnieje data ślubu, natomiast nie ma żadnej informacji na temat miejsca jego zawarcia. Muszą nam przysłać ten dokument jeszcze raz, uzupełniony o tę informację.

Telefon do Skatteverket - dokument pod innym tytułem przyślą nam od ręki, ale z tym drugim jest problem. Informacji o miejscu zawarcia ślubu nie zamieszcza się w szwedzkich dokumentach i nie mają możliwości prawnej zrobienia tego. Nie i już. Przysłali nam tę odpowiedź również mailem, po angielsku, żebyśmy mieli to na piśmie.

Ponowny kontakt z konsulatem, mówię, czego dowiedziałam się w Skateverket i pytam, co teraz. Oni mi nie pomogą. Musi być informacja na temat miejsca ślubu i już. Bez tego sprawa nie ruszy. Nieważne, że Skatteverket nie może wpisać tej informacji, mamy coś wykombinować i koniec (Annasz i Kajfasz pozdrawiają serdecznie). W tym momencie przyszło mi coś do głowy, pomyślałam o Ingrid. Pytam, czy zaakceptują informację na piśmie od urzędnika, który udzielał nam ślubu. Pani na to, że być może tak, proszę przysłać i oni zobaczą.

Telefon do Ingrid. Nie ma problemu, zaraz przyśle nam mail po angielsku z informacją, gdzie i kiedy odbył się ślub. Gdyby to nie wystarczyło, może nam wystawić taki symboliczny akt ślubu, mający wartość pamiątkową (dyplom, który wygląda jak te, które otrzymuje się na zakończenie przedszkola lub wygrawszy konkurs recytatorski), który również będzie zawierał te informacje, podpisy jej i świadków i tak dalej. Z tym że to dopiero we wrześniu, jak wróci z urlopu.

Wysłaliśmy brakujący dokument ze Skatteverket oraz mail od Ingrid do konsulatu, konsulat przesłał dalej. USC odmówił, gdyż mail nie jest dokumentem urzędowym i nie mogą go zaakceptować jako dowodu, gdzie odbył się ślub. Mamy przysłać ten dyplom, jego podobno mają zaakceptować. Dla mnie trochę absurdalne, że mail od urzędnika nie jest wystarczającym dowodem, a dyplomik zrobiony w Paincie jest, ale nie muszę wszystkiego rozumieć.

Dostaliśmy dyplom, dzisiaj go wysłałam, dołączając pismo, w którym bardzo grzecznie urzędowym językiem wytłumaczyłam, że choćbym się zes*ała, to nic innego już nie jestem w stanie im dostarczyć. I czekam na decyzję, bo na razie jestem żoną i nie jestem oraz nie wiem, jak się nazywam.

W międzyczasie mąż poszedł do lokalnego urzędu meldunkowego ze szwedzko-niemieckim dokumentem, żeby nas zarejestrować jako małżeństwo. Dokument został odrzucony w całości, gdyż nie spełnia niemieckich standardów. Niemiecki urząd nie akceptuje wyciągu z bazy danych, ma być klasyczny akt ślubu. A że Szwecja ich nie wystawia, to nie ich problem.

Tak śledzę, czym zajmuje się Parlament Europejski i rozumiem, że krzywizna bananów ważna rzecz, ale może by tak pomyśleć o jakimś ujednoliceniu przepisów i dokumentów USC w ramach Unii?

USC

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (177)

#87084

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój szef, odsłona trzecia. Tym razem z latoroślą. Szef Janusz ma dwójkę dzieci: piętnastoletnią córkę i dziewiętnastoletniego syna, który w tym roku zdał maturę i wybiera się na studia. O ile dziewczynka jest piękna, mądra i do tego bardzo grzeczna i sympatyczna, to u Juniora (tak go nazywamy z kolegami w biurze) poszło to w znacznie innym kierunku.


Braki w zakresie intelektu i kultury osobistej kompensuje rozwydrzeniem, arogancją i roszczeniowością, oraz przekonaniem, że pieniądze tatusia wszystko mu w życiu załatwią. (Przykład zachowania Juniora: ojciec kupuje mu nowy telefon. Miesiąc później na rynku pojawia się nowszy model, który Junior oczywiście chce mieć. Ojciec odmawia, bo dopiero co sprezentował mu bardzo dobry sprzęt i nie widzi potrzeby kupowania nowszego po zaledwie miesiącu. Następnego dnia Junior roztrzaskuje ekran w telefonie, mówiąc "Teraz musisz mi kupić nowy".

Janusz pyta nas w biurze, co on ma zrobić, na co wszyscy jednogłośnie odpowiadamy "wysłać g*wniarza do pracy przy roznoszeniu ulotek lub myciu podłóg w McDonaldzie, niech na nowy telefon sam sobie zarobi, a przy okazji nauczy się pracy i szacunku do pieniędzy (zdzielenie gnojka szmatą w łeb kulturalnie pominęliśmy). A jako zastępczy telefon dać mu Nokię 3310, do dzwonienia wystarczy". Janusz pomyślał, pomyślał i stwierdził, że sumienie nie pozwoliłoby mu tak potraktować własnego dziecka i kupił mu ten nowy telefon).

Od połowy marca pracuję z domu i ze względu na totalny zastój w branży spowodowany pandemią - w ograniczonym wymiarze godzin (roboty 1/4, a pensję dost. Przez ostatnie 2 tygodnie Janusz był z rodziną na urlopie na innym kontynencie.

W zeszły wtorek zadzwonił do mnie w okolicach godziny 12:30.
- Crannberry, słuchaj, strasznie mi głupio Cię o to prosić, bo to nie ma nic wspólnego z Twoim zakresem obowiązków, ale jest mi niesamowicie potrzebna Twoja pomoc w pewnej prywatnej sprawie. Baaardzo Cię przepraszam, że zawracam Ci czymś takim głowę, ale jest nagła sprawa i nie mam pojęcia, jak sobie inaczej poradzić.

Po tym, jak się kaja, wyobrażam sobie, że przyjemność powierzonego zadania będzie porównywalna z wydłubaniem sobie nerki łyżeczką do herbaty… A więc, Junior właśnie sobie przypomniał, że następnego dnia mija ostateczny termin składania dokumentów na uczelnię, na którą chciał aplikować. A że dokumenty, które znajdują się u Janusza w domu, trzeba wysłać pocztą, a sami są kilka tysięcy kilometrów dalej, mają problem. Moja pomoc miałaby polegać na tym, żeby pojechać do nich do domu (sąsiad ma klucze i mnie wpuści), wziąć potrzebne dokumenty, które leżą na komodzie w przedpokoju, podjechać do znajomego notariusza, zrobić i uwierzytelnić kopię, a następnie wysłać ją listem poleconym na adres:
"Rekrutacja na uczelnię
Kod pocztowy, Dortmund".

To oczywiście w ramach dzisiejszych godzin pracy, Janusz jest niezmiernie wdzięczny i jeszcze raz bardzo przeprasza. U notariusza powinnam być w zasadzie o 13:30, ale że to jest za niecałą godzinę, on rozumie, że raczej nie zdążę (chociaż może bardzo się nie spóźnię, bo to jest tuż obok jego domu), więc nie ma kompletnie problemu, notariusz ma czas cały dzień, o której bym nie podjechała, będzie dobrze. Ważne tylko, żeby list wysłać przed 16, bo musi koniecznie dojść do jutra.

Trochę mnie zdziwił ten Dortmund, bo pamiętałam, jak Janusz chwalił się wszem wobec, że Junior wybiera się do jakiejś superprestiżowej szkoły biznesu w Szwajcarii z ogromnym czesnym i jeszcze większymi perspektywami po jej ukończeniu, a tu nagle taka zmiana, ale nie wnikam. Każdy ma prawo zmienić zdanie.

Jeździć po mieście i załatwiać prywatne sprawy Janusza w 36-stopniowym upale chciało mi się raczej średnio, ale raz, że nie miałam jak się wymigać nadmiarem obowiązków, a dwa, w sumie miałam okazję założyć coś bardziej wyjściowego i na chwilę zmienić krajobraz na coś innego niż kartony przeprowadzkowe.

O 12:45 wyszłam z domu, o 13:15 byłam w domu Janusza. Znalazłam kopertę, w której był cały plik papierów. Sfotografowałam wszystkie, wysłałam mu zdjęcie i dzwonię spytać, które z nich mam zabrać do notariusza. Słyszę dialog w tle:
- Junior, Crannberry pyta, które dokumenty trzeba wysłać, wszystkie czy tylko niektóre?
- Oooeeesuuu, nie wiem, co mi głowę zawracasz… Chyba tylko to zielone. Nie wiem, daj mi spokój, gram.
- Crannberry, słuchaj, tam w tych dokumentach, powinno być jakieś zielone coś. Junior mówi, że tylko to trzeba wysłać.

Zielone coś okazało się być świadectwem maturalnym. Szybki rzut oka na oceny pozwolił mi zrozumieć zmianę planów i rezygnację z superprestiżowej szkoły biznesu w Szwajcarii. Wzięłam dokument i pojechałam do notariusza. Okazało się, że ten wcale nie mieścił się tuż obok, tylko po drugiej stronie miasta, dobre 25 minut jazdy. Dotarłam tam dokładnie o 13:50. Podchodzę do recepcji, witam się z panią i mówię, w jakiej sprawie przybywam. Pani powitała mnie pełnym pretensji tonem.
- Proszę pani, ale pani miała być tutaj o 13:30. Przyjeżdża pani spóźniona 20 minut i na co pani liczy? Że notariusz będzie specjalnie na panią czekał, bo pani nie ma poczucia czasu?
- Proszę pani, wyświadczam grzeczność panu Januszowi, że w ogóle tu jestem, bo jego prywatne sprawy nie są moim obowiązkiem. Pan Janusz poprosił mnie o to w ostatniej chwili, zdając sobie sprawę z tego, że nie mam szans dotrzeć tu punktualnie i powiedział, że rzekomo było z wami ustalone, że mogę bez problemu przyjechać później.
- Nieprawda, nikt mu nic takiego nie mówił, a nam obiecał, że będzie pani punktualnie, a pani się spóźniła. Pan notariusz nie ma w tej chwili czasu.
- Rozumiem, to znaczy, że pan Janusz zachował się nie w porządku, okłamał i mnie, i panią, więc połajanki kieruje pani pod zły adres. Jeśli pan notariusz nie ma czasu, to ja sobie pójdę, mnie na tym nie zależy, a panu Januszowi powiem, że odmówili państwo wykonania usługi. Szczegóły wyjaśniajcie z nim bezpośrednio, to nie moja sprawa.
- No dobra, niech pani zostanie. Spytam notariusza, czy może to teraz podpisać.

Notariusz jednak mógł i podpisał, a ja podjechałam na pobliską pocztę wysłać list. Jest 14:10. Piszę jeszcze do Janusza, żeby upewnić się, że adres "Rekrutacja na uczelnię, kod pocztowy, Dortmund" na pewno jest prawidłowy, bo wydaje się jakiś niekompletny. Czekam kilka minut, brak odpowiedzi. Dzwonię. Nie odbiera. Dzwonię drugi i trzeci raz. Nie odbiera. Trudno, nie jestem w stanie sterczeć cały dzień na poczcie. Wysyłam list pod taki adres, jaki mi podał i wracam do domu.

O 19:30 (poczta w Niemczech czynna jest do 18:00) Janusz odpisuje na wiadomość: "Sorry, byliśmy na plaży, telefon zostawiłem w pokoju. Adres nie jest kompletny, musisz dopisać nazwę ulicy Wilhelmstrasse 123. Aha, i BARDZO WAŻNA RZECZ, nie zapomnij!!!!! Na kopercie koniecznie musisz umieścić numer zgłoszenia 123xxx456, bez tego aplikacja jest nieważna. Proszę wyślij to koniecznie jeszcze dzisiaj, bo to musi koniecznie na jutro dojść.

Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Powiedzieć, że list został już wysłany kilka godzin wcześniej w godzinach otwarcia poczty, i teraz swoje numery zgłoszenia może sobie w tyłek wsadzić? Strzelić mu wykład na temat, że jeśli się kogoś prosi o przysługę, to należy mu udzielić informacji pozwalających na wykonanie tej przysługi, a przynajmniej odbierać telefon? Postanowiłam zignorować i nie odpisywać w ogóle. Dlaczego ja mam się przejmować i tracić czas, skoro główni zainteresowani mają wyjebongo? Poza tym nie będę ryzykować, że jeszcze przyjdzie mu do głowy "poprosić mnie o kolejną przysługę", tym razem może pojechać do Dortmund i po drodze łapać w locie list, czy coś równie realnego. Najwyżej Junior będzie musiał przesiedzieć rok w domu na koszt tatusia, grając na Playstation.

Edit z ostatniej chwili. Mam w tym tygodniu urlop i jestem na zagranicznych wakacjach. Przed chwilą dzwoni do mnie żona Janusza (chyba wywołałam wilka z lasu).
- Crannberry, Junior chce aplikować na jeszcze jedną uczelnię i oni tam tez chcą uwierzytelnioną kopie świadectwa, a myśmy sobie właśnie przypomnieli, że nie odebraliśmy od Ciebie oryginału.
- No nie odebraliście, leży u mnie w szufladzie. Janusz prosił, żebym przechowała.
- No właśnie, nam jest teraz potrzebny. Czy wy jesteście w tej chwili w domu?
- nie, jesteśmy za granicą, mówiłam Januszowi, że wyjeżdżam na tydzień. Wracamy w sobotę wieczorem. A kiedy jest termin składania dokumentów?
- Dzisiaj

No to macie pecha...

praca

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (275)