Profil użytkownika
Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 9 października 2024 - 23:10 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19439
- Komentarzy: 2388
- Punktów za komentarze: 18857
Kontynuacja historii #91270 plus więcej kwiatków z szukania pracy.
Firma nr 1 - Po prawie 3 tygodniach milczenia rekruter w końcu się zmaterializował. Przeprosił za brak kontaktu i umówił na rozmowę z tamtą panią, z którą miałabym pracować, na początek następnego tygodnia. Zapewnił przy tym, że jestem ich top kandydatem i że już się cieszą na potencjalną współpracę. Na rozmowie nikt się nie pojawił, rekruter znowu nie odbierał telefonu i nikt się już więcej nie odezwał. Pełna kultura i profeska.
Firma nr 2 - Po tym jak pani prezes na mnie nakrzyczała o mój zbyt długi okres wypowiedzenia, wycofałam się z procesu rekrutacji. Ale ich plan znalezienia pracownika, który może zacząć natychmiast chyba się nie powiódł, bo cały czas ponawiają ogłoszenie.
Firma nr 3 - koncern z branży ubezpieczeń. Rekruterka zadzwoniła do mnie, kiedy byłam w pracy i chciała umówić się na rozmowę video jeszcze w ten sam dzień. Odpowiedziałam, że nie ma sprawy, będę dostępna od 18, z tym że nie mam kiedy się do tej rozmowy przygotować, więc czy następny dzień nie byłby jednak lepszy. Odpowiedziała, że zależy im na czasie, a przygotowaniem mam się nie przejmować, to będzie wstępna rozmowa zapoznawcza, głównie na temat mojego doświadczenia. Podczas rozmowy rekruterka kazała mi wymienić spółki wchodzące w skład koncernu i opowiedzieć, czym się która zajmuje, przepytała mnie z danych liczbowych (na ilu rynkach europejskich forma jest obecna, ile prowadzi łącznie spraw i na jaką łączną kwotę, ilu ma klientów) i przedstawić, jak zmieniały się ich wyniki finansowe w ciągu ostatnich 5 lat, za każdym razem ignorując moje przypomnienie, że jak uprzedzałam, nie miałam kiedy się przygotować, bo dopiero wróciłam z pracy. Na koniec stwierdziła, że jest rozczarowana, że do rozmowy nie podeszłam poważnie, bo ona liczyła, że jednak znajdę czas, żeby poczytać na temat firmy. Oczywiście, bo w pracy, zwłaszcza takiej, gdzie cały czas ktoś patrzy mi na ręce i muszę się rozliczać nawet z wyjść do toalety, nie mam nic do roboty oraz mam doskonałe warunki, żeby szukać wyników finansowych innych firm. Nie przeszłam do kolejnego etapu.
Firma nr 4 - monachijski oddział dużego niemieckiego koncernu. Videorozmowa z HR i telefoniczna z panią, którą miałabym zastąpić na stanowisku wypadły bardzo dobrze i dostąpiłam zaszczytu osobistej rozmowy z szefem oddziału w siedzibie firmy. Na miejscu okazało się, że rozmowa odbędzie się jednak przez video, gdyż pan szef z racji piątku zdecydował się pracować z domu. Czyli tłukłam się przez pół miasta po nic. Bardzo szanują mój czas, nie ma co. Rozmowa trwała około 1,5 godziny. Pan zadał mi mnóstwo pytań, ja jemu też, pan cały czas robił notatki. Na koniec stwierdził, że chciałby porównać mój "takeaway" z tej rozmowy ze swoim, w związku z czym prosi, żebym do poniedziałku przysłała mu mail, w którym jak najdokładniej opiszę pytania i odpowiedzi, które padły podczas rozmowy. Czyli szczegółową transkrypcję półtoragodzinnej rozmowy. Pomijając fakt, że nie robiłam notatek i nie jestem w stanie odtworzyć z pamięci, co kto kiedy dokładnie powiedział, to napisanie kilkunastu stron tekstu będzie cholernie czasochłonne. Podzieliłam się z panem swoimi wątpliwościami, na co usłyszałam, że "przecież mam na to cały weekend, co mam zresztą innego do roboty". Tak, nie mam w swoim życiu ciekawszych zajęć niż wykonywanie bezsensownych zadań dla firmy, w której nawet nie pracuję. Poza tym, skoro tak szanują czas kandydatów, jak bardzo muszą szanować czas pracowników? Oczywiście żadnego maila nie wysłałam.
Firma nr 5 - startup, który stworzył aplikację mobilną dla przedsiębiorstw do analizy danych, trendów na rynku itp. Pomyślnie przeszłam rozmowy z rekruterką oraz Hiring Managerem i załapałam się na rozmowę z założycielem firmy. Zostałam pouczona, że warunkiem przystąpienia do tej rozmowy jest zapoznanie się z ich aplikacją. Miało to sens, zresztą aplikację ściągnęłam sobie już w ramach przygotowań do wstępnej rozmowy z rekruterką, problem tylko, że nie mogłam jej przetestować, gdyż dostęp wymaga wykupienia rocznej subskrypcji za 99,99€ miesięcznie. Wersji demo nie ma. Spytałam rekruterkę, w jaki sposób można to obejść, żebym mogła zapoznać się z aplikacją przed rozmową, na co usłyszałam, że nie można. Mam wykupić subskrypcję, bo "żeby pokazać, że mi zależy, czasami trzeba coś dać od siebie". Oczywiście, już pędzę dawać od siebie 1200€ za zaszczyt rozmowy z szefem. Wycofałam się z rekrutacji, niech szukają frajerów gdzie indziej.
Firma nr 6 - zewnętrzna rekruterka napisała do mnie na LinkedIn, przedstawiając mi ofertę swojego klienta. Ciekawa branża, międzynarodowa firma, anglojęzyczne stanowisko (czyli dokładnie to, czego szukam), firma mieści się, co prawda, dość daleko od mojego domu, ale praca jest w modelu hybrydowym - obecność w biurze wymagana jest 2, góra 3 dni w tygodniu. Brzmiało fajnie, wstępna rozmowa z rekruterką przebiegła pomyślnie, w dodatku pani okazała się Polką. Zarekomendowała mnie klientowi i wkrótce odezwał się Hiring Manager, zapraszając na rozmowę. Podczas tej rozmowy okazało się jednak, że stanowisko jest wyłącznie niemieckojęzyczne, dział, w którym pracowałabym, nie ma żadnych międzynarodowych kontaktów, a praca jest wyłącznie z biura. Dopiero po okresie próbnym, po wcześniejszym uzgodnieniu z przełożonym można ewentualnie pracować z domu, ale góra 1 dzień w miesiącu. Czyli kompletnie nie wchodzi dla mnie w grę. No cóż, dziękuję rodaczko, że mnie okłamałaś i zmarnowałaś czas nie tylko mój, ale i swojego klienta.
Firma nr 7 - Startup wchłonięty przez amerykański koncern, obecnie mający status firmy-córki z oddziałami w Niemczech i w Polsce. Ciekawa branża, anglojęzyczne stanowisko, niemiecki i polski jako dodatkowy atut, podlegałabym bezpośrednio prezesowi, praca w modelu hybrydowym, ale biuro też w dogodnej lokalizacji, finansowo pasuje. Cud, miód i orzeszki. CV złożyłam w kwietniu. Pod koniec kwietnia pomyślnie przeszłam pierwszy etap - rozmowę z rekruterem (wewnętrznym) - i zakwalifikowałam się do drugiego etapu - rozmowy z Hiring Mangerem. Ten etap (początkiem maja) również przeszłam pomyślnie i załapałam się do etapu trzeciego. Czyżby rozmowa z potencjalnym przełożonym? Jeszcze nie.
Najpierw z jakimś amerykańskim dyrektorem (w połowie maja). Rekomendacja z jego strony, awans do czwartego etapu. Też jeszcze nie z prezesem. Najpierw z jakąś pani dyrektor z polskiego oddziału (druga połowa maja). Sympatycznie porozmawiałyśmy sobie po polsku dokładnie o tym samym, co z Hiring Managerem i amerykańskim dyrektorem. Z jej strony rekomendacja. Po kilku dniach dostałam informację o awansie do kolejnego etapu (piątego) i zaproszenie na kolejną rozmowę. Czyżby z prezesem? Nie. Z niemieckim dyrektorem do spraw technicznych. Rozmowa odbyła się końcem maja. Niemiecki dyrektor do spraw technicznych poprosił mnie, żebym opowiedziała coś o sobie, po czym stwierdził, że za bardzo nie wie, o co ma mnie jeszcze pytać, ani co tam właściwie robi, bo zawodowo nie będziemy mieć ze sobą dużo wspólnego, gdyż on nadzoruje inżynierów, ale że podoba mu się to, co ode mnie usłyszał, przekaże swoją rekomendację i wyraził pewność, że następna rozmowa będzie już z prezesem.
Niebawem dostałam informację, że awansowałam do szóstego etapu i zaproszenie na rozmowę z… asystentką prezesa. W pierwszych dniach czerwca odbyłyśmy miłą pogawędkę, dokładnie o tym samym, co wszystkie poprzednie, asystentka zachwyciła się moją kandydaturą i zapewniła o swojej rekomendacji. Następnego dnia przyszło zaproszenie na etap siódmy i kolejną rozmowę. Tym razem niebiosa się otworzyły i w końcu dostąpiłam zaszczytu poznania mojego potencjalnego bezpośredniego przełożonego.
Rozmowa odbyła się w poniedziałek. Po raz siódmy streściłam swoją ścieżkę kariery, odpowiedziałam na te same pytania, które po drodze zadało mi już 6 osób i zanim sama zdążyłam spytać o cokolwiek, skończył nam się czas. Ale to nie szkodzi. Pan prezes był zachwycony i zaprosił mnie na kolejny etap (ósmy) - drugą część rozmowy z nim, tym razem osobiście, w siedzibie firmy, której jeszcze nie miałam okazji zobaczyć. I już nie będę mieć okazji, gdyż z firmy nr 8, do której niedawno wysłałam CV bez większych nadziei, wiedząc, że kandydatom z zewnątrz bardzo trudno jest się tam dostać, a z której ku mojemu zaskoczeniu bardzo szybko się odezwali i w zeszłym tygodniu przeprowadzili ze mną 2 rozmowy (przez video z kadrową i panią, która zwalnia stanowisko i osobiście z szefem), wczoraj dostałam ofertę pracy, którą z przyjemnością przyjęłam.
Firmy w Niemczech od dłuższego czasu borykają się z brakiem personelu. Narzekają na kryzys na rynku pracy, brak chętnych kandydatów i ciągnące się miesiącami rekrutacje. Widząc jednak, jaki cyrk odstawiają podczas tych rekrutacji, nie wróżę im szybkiego wyjścia z kryzysu. Ale na pewno najłatwiej jest powiedzieć, że „ludziom nie chce się pracować”.
Firma nr 1 - Po prawie 3 tygodniach milczenia rekruter w końcu się zmaterializował. Przeprosił za brak kontaktu i umówił na rozmowę z tamtą panią, z którą miałabym pracować, na początek następnego tygodnia. Zapewnił przy tym, że jestem ich top kandydatem i że już się cieszą na potencjalną współpracę. Na rozmowie nikt się nie pojawił, rekruter znowu nie odbierał telefonu i nikt się już więcej nie odezwał. Pełna kultura i profeska.
Firma nr 2 - Po tym jak pani prezes na mnie nakrzyczała o mój zbyt długi okres wypowiedzenia, wycofałam się z procesu rekrutacji. Ale ich plan znalezienia pracownika, który może zacząć natychmiast chyba się nie powiódł, bo cały czas ponawiają ogłoszenie.
Firma nr 3 - koncern z branży ubezpieczeń. Rekruterka zadzwoniła do mnie, kiedy byłam w pracy i chciała umówić się na rozmowę video jeszcze w ten sam dzień. Odpowiedziałam, że nie ma sprawy, będę dostępna od 18, z tym że nie mam kiedy się do tej rozmowy przygotować, więc czy następny dzień nie byłby jednak lepszy. Odpowiedziała, że zależy im na czasie, a przygotowaniem mam się nie przejmować, to będzie wstępna rozmowa zapoznawcza, głównie na temat mojego doświadczenia. Podczas rozmowy rekruterka kazała mi wymienić spółki wchodzące w skład koncernu i opowiedzieć, czym się która zajmuje, przepytała mnie z danych liczbowych (na ilu rynkach europejskich forma jest obecna, ile prowadzi łącznie spraw i na jaką łączną kwotę, ilu ma klientów) i przedstawić, jak zmieniały się ich wyniki finansowe w ciągu ostatnich 5 lat, za każdym razem ignorując moje przypomnienie, że jak uprzedzałam, nie miałam kiedy się przygotować, bo dopiero wróciłam z pracy. Na koniec stwierdziła, że jest rozczarowana, że do rozmowy nie podeszłam poważnie, bo ona liczyła, że jednak znajdę czas, żeby poczytać na temat firmy. Oczywiście, bo w pracy, zwłaszcza takiej, gdzie cały czas ktoś patrzy mi na ręce i muszę się rozliczać nawet z wyjść do toalety, nie mam nic do roboty oraz mam doskonałe warunki, żeby szukać wyników finansowych innych firm. Nie przeszłam do kolejnego etapu.
Firma nr 4 - monachijski oddział dużego niemieckiego koncernu. Videorozmowa z HR i telefoniczna z panią, którą miałabym zastąpić na stanowisku wypadły bardzo dobrze i dostąpiłam zaszczytu osobistej rozmowy z szefem oddziału w siedzibie firmy. Na miejscu okazało się, że rozmowa odbędzie się jednak przez video, gdyż pan szef z racji piątku zdecydował się pracować z domu. Czyli tłukłam się przez pół miasta po nic. Bardzo szanują mój czas, nie ma co. Rozmowa trwała około 1,5 godziny. Pan zadał mi mnóstwo pytań, ja jemu też, pan cały czas robił notatki. Na koniec stwierdził, że chciałby porównać mój "takeaway" z tej rozmowy ze swoim, w związku z czym prosi, żebym do poniedziałku przysłała mu mail, w którym jak najdokładniej opiszę pytania i odpowiedzi, które padły podczas rozmowy. Czyli szczegółową transkrypcję półtoragodzinnej rozmowy. Pomijając fakt, że nie robiłam notatek i nie jestem w stanie odtworzyć z pamięci, co kto kiedy dokładnie powiedział, to napisanie kilkunastu stron tekstu będzie cholernie czasochłonne. Podzieliłam się z panem swoimi wątpliwościami, na co usłyszałam, że "przecież mam na to cały weekend, co mam zresztą innego do roboty". Tak, nie mam w swoim życiu ciekawszych zajęć niż wykonywanie bezsensownych zadań dla firmy, w której nawet nie pracuję. Poza tym, skoro tak szanują czas kandydatów, jak bardzo muszą szanować czas pracowników? Oczywiście żadnego maila nie wysłałam.
Firma nr 5 - startup, który stworzył aplikację mobilną dla przedsiębiorstw do analizy danych, trendów na rynku itp. Pomyślnie przeszłam rozmowy z rekruterką oraz Hiring Managerem i załapałam się na rozmowę z założycielem firmy. Zostałam pouczona, że warunkiem przystąpienia do tej rozmowy jest zapoznanie się z ich aplikacją. Miało to sens, zresztą aplikację ściągnęłam sobie już w ramach przygotowań do wstępnej rozmowy z rekruterką, problem tylko, że nie mogłam jej przetestować, gdyż dostęp wymaga wykupienia rocznej subskrypcji za 99,99€ miesięcznie. Wersji demo nie ma. Spytałam rekruterkę, w jaki sposób można to obejść, żebym mogła zapoznać się z aplikacją przed rozmową, na co usłyszałam, że nie można. Mam wykupić subskrypcję, bo "żeby pokazać, że mi zależy, czasami trzeba coś dać od siebie". Oczywiście, już pędzę dawać od siebie 1200€ za zaszczyt rozmowy z szefem. Wycofałam się z rekrutacji, niech szukają frajerów gdzie indziej.
Firma nr 6 - zewnętrzna rekruterka napisała do mnie na LinkedIn, przedstawiając mi ofertę swojego klienta. Ciekawa branża, międzynarodowa firma, anglojęzyczne stanowisko (czyli dokładnie to, czego szukam), firma mieści się, co prawda, dość daleko od mojego domu, ale praca jest w modelu hybrydowym - obecność w biurze wymagana jest 2, góra 3 dni w tygodniu. Brzmiało fajnie, wstępna rozmowa z rekruterką przebiegła pomyślnie, w dodatku pani okazała się Polką. Zarekomendowała mnie klientowi i wkrótce odezwał się Hiring Manager, zapraszając na rozmowę. Podczas tej rozmowy okazało się jednak, że stanowisko jest wyłącznie niemieckojęzyczne, dział, w którym pracowałabym, nie ma żadnych międzynarodowych kontaktów, a praca jest wyłącznie z biura. Dopiero po okresie próbnym, po wcześniejszym uzgodnieniu z przełożonym można ewentualnie pracować z domu, ale góra 1 dzień w miesiącu. Czyli kompletnie nie wchodzi dla mnie w grę. No cóż, dziękuję rodaczko, że mnie okłamałaś i zmarnowałaś czas nie tylko mój, ale i swojego klienta.
Firma nr 7 - Startup wchłonięty przez amerykański koncern, obecnie mający status firmy-córki z oddziałami w Niemczech i w Polsce. Ciekawa branża, anglojęzyczne stanowisko, niemiecki i polski jako dodatkowy atut, podlegałabym bezpośrednio prezesowi, praca w modelu hybrydowym, ale biuro też w dogodnej lokalizacji, finansowo pasuje. Cud, miód i orzeszki. CV złożyłam w kwietniu. Pod koniec kwietnia pomyślnie przeszłam pierwszy etap - rozmowę z rekruterem (wewnętrznym) - i zakwalifikowałam się do drugiego etapu - rozmowy z Hiring Mangerem. Ten etap (początkiem maja) również przeszłam pomyślnie i załapałam się do etapu trzeciego. Czyżby rozmowa z potencjalnym przełożonym? Jeszcze nie.
Najpierw z jakimś amerykańskim dyrektorem (w połowie maja). Rekomendacja z jego strony, awans do czwartego etapu. Też jeszcze nie z prezesem. Najpierw z jakąś pani dyrektor z polskiego oddziału (druga połowa maja). Sympatycznie porozmawiałyśmy sobie po polsku dokładnie o tym samym, co z Hiring Managerem i amerykańskim dyrektorem. Z jej strony rekomendacja. Po kilku dniach dostałam informację o awansie do kolejnego etapu (piątego) i zaproszenie na kolejną rozmowę. Czyżby z prezesem? Nie. Z niemieckim dyrektorem do spraw technicznych. Rozmowa odbyła się końcem maja. Niemiecki dyrektor do spraw technicznych poprosił mnie, żebym opowiedziała coś o sobie, po czym stwierdził, że za bardzo nie wie, o co ma mnie jeszcze pytać, ani co tam właściwie robi, bo zawodowo nie będziemy mieć ze sobą dużo wspólnego, gdyż on nadzoruje inżynierów, ale że podoba mu się to, co ode mnie usłyszał, przekaże swoją rekomendację i wyraził pewność, że następna rozmowa będzie już z prezesem.
Niebawem dostałam informację, że awansowałam do szóstego etapu i zaproszenie na rozmowę z… asystentką prezesa. W pierwszych dniach czerwca odbyłyśmy miłą pogawędkę, dokładnie o tym samym, co wszystkie poprzednie, asystentka zachwyciła się moją kandydaturą i zapewniła o swojej rekomendacji. Następnego dnia przyszło zaproszenie na etap siódmy i kolejną rozmowę. Tym razem niebiosa się otworzyły i w końcu dostąpiłam zaszczytu poznania mojego potencjalnego bezpośredniego przełożonego.
Rozmowa odbyła się w poniedziałek. Po raz siódmy streściłam swoją ścieżkę kariery, odpowiedziałam na te same pytania, które po drodze zadało mi już 6 osób i zanim sama zdążyłam spytać o cokolwiek, skończył nam się czas. Ale to nie szkodzi. Pan prezes był zachwycony i zaprosił mnie na kolejny etap (ósmy) - drugą część rozmowy z nim, tym razem osobiście, w siedzibie firmy, której jeszcze nie miałam okazji zobaczyć. I już nie będę mieć okazji, gdyż z firmy nr 8, do której niedawno wysłałam CV bez większych nadziei, wiedząc, że kandydatom z zewnątrz bardzo trudno jest się tam dostać, a z której ku mojemu zaskoczeniu bardzo szybko się odezwali i w zeszłym tygodniu przeprowadzili ze mną 2 rozmowy (przez video z kadrową i panią, która zwalnia stanowisko i osobiście z szefem), wczoraj dostałam ofertę pracy, którą z przyjemnością przyjęłam.
Firmy w Niemczech od dłuższego czasu borykają się z brakiem personelu. Narzekają na kryzys na rynku pracy, brak chętnych kandydatów i ciągnące się miesiącami rekrutacje. Widząc jednak, jaki cyrk odstawiają podczas tych rekrutacji, nie wróżę im szybkiego wyjścia z kryzysu. Ale na pewno najłatwiej jest powiedzieć, że „ludziom nie chce się pracować”.
Rekrutacja
Ocena:
134
(146)
Ponieważ praca w nowej firmie okazała się strzałem w kolano (pruski dryl, mobbing, krzyki, grożenie pracownikom, demonstracje władzy, mikromanagement, wymaganie czytania w myślach i bycia w dwóch miejscach w jednym czasie oraz szef, który nie nadaje się do zarządzania czymkolwiek), stwierdziłam, że nic tam po mnie i niedawno ponownie zaczęłam szukać czegoś nowego. Odzew jest na szczęście spory - z większością firm jestem na razie na etapie wstępnych rozmów, ale w dwóch doszłam już dość daleko.
Firma nr 1. Praca marzeń. Znany skandynawski koncern, pasuje mi wszystko - od zarobków, przez zakres obowiązków, kulturę pracy, po szefa. Pierwszą rozmowę odbyłam przez Teams z rekruterem z HR. Stwierdził, że zrobiłam na nim fantastyczne wrażenie i bardzo chętnie zarekomenduje mnie szefowi. Będzie w kontakcie, bo musi jeszcze przeprowadzić kilka/kilkanaście rozmów z innymi kandydatami. Odezwał się po kilku dniach i umówił mnie na rozmowę w biurze z moim potencjalnym szefem.
Rozmowa z szefem poszła jeszcze lepiej, po niej byłam już bardzo nakręcona, że chcę tę pracę. Po kilku dniach ponownie odezwał się rekruter, mówiąc, że ja również wywarłam fantastyczne wrażenie i widzą mnie w tej roli, ale że szef musi jeszcze odbyć kilka rozmów z innymi kandydatami, którzy doszli do tego etapu, tak więc prosi o jeszcze trochę cierpliwości i będzie się odzywał w sprawie następnych kroków.
Po kilku dniach faktycznie dostałam mail, w którym rekruter poinformował mnie, że pomyślnie przeszłam proces rekrutacji, ale że chcą jeszcze zorganizować zapoznawczą videorozmowę z jakąś panią o imieniu Petra, z którą miałabym blisko współpracować, żeby zobaczyć, czy jest między nami chemia i jak się będziemy dogadywać. Jeżeli wszystko pójdzie ok, ustalimy warunki kontraktu. Miałam podać, kiedy byłabym dostępna, a on wyśle l ink do spotkania. Odpisałam, że z wyjątkiem dnia, kiedy miałam wracać z urlopu, praktycznie codziennie, podałam najbardziej optymalne godziny i… cisza. Było to ponad 2 tygodnie temu, a rekruter jakby zapadł się pod ziemię. Po tygodniu wysłałam przypominający mail, nadal brak odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu zadzwoniłam do niego i nagrałam się na pocztę - brak reakcji.
I nie wiem, co się stało (jeśli umarł lub odszedł z firmy, ktoś powinien przejąć jego obowiązki i się skontaktować, jeśli wybrali kogoś innego lub zrezygnowali z obsadzania stanowiska, też powinni dać znać). Nie wiem też, co mam robić. Zależy mi na tej pracy (a przynajmniej chciałabym mieć jasną sytuację, tak czy nie), ale nie mam pojęcia, do kogo mam się dobijać, skoro rekruter nie reaguje. Próbowałam znaleźć tę Petrę przez LinkedIn i skontaktować się z nią bezpośrednio, ale są 3 osoby o tym imieniu i nie wiem, która jest tą właściwą. Mam również numer komórki tego szefa (rozmowę z nim miałam po 18, więc miałam do niego zadzwonić, żeby wpuścił mnie do budynku), z tym że on mówił, że procesem rekrutacyjnym zajmuje się wyłącznie ten rekruter, on nie ma na to czasu i nie chce, żeby mu zawracać głowę. Tak więc nie wiem, co dalej. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się podzieli.
Firma nr 2. Znany niemiecki koncern. Najpierw rozmowa z rekruterem, poszła świetnie, potem rozmowa z jakimś managerem w monachijskim biurze, też poszła świetnie, następnie videorozmowa z panią prezes (mieszka we Anglii). Rozmowę miałam dzisiaj. Bardzo dobrze nam się ze sobą rozmawiało, pani bardzo kompetentna, a przy tym normalna, sympatyczna, bez zadęcia i rozdmuchanego ego. Podkreślała, jak ważna jest dla niej komunikacja, wzajemny szacunek, zrozumienie, ale też humor i dobra atmosfera w firmie. Zamiast planowanych 45min, rozmawiałyśmy prawie półtorej godziny. Ustaliłyśmy jeszcze finanse, pani stwierdziła, że bardzo chętnie widziałaby mnie na tym stanowisku, bo widać, że dobrze się rozumiemy i do usłyszenia niebawem. Czyli jest plan B, jeśli nic nie wyjdzie z tą pierwszą firmą.
Jakieś 10 minut później ktoś do mnie dzwoni z brytyjskiego numeru. Pani prezes przeprasza, że zawraca głowę, ale przypomniała sobie, że nie spytała mnie o jeszcze jedną rzecz - kiedy mogę zacząć. Odpowiedziałam, że 1 sierpnia (co już podałam zarówno w formularzu aplikacyjnym, jak i podczas rozmowy z rekruterem oraz pracownikiem biura). W tym momencie pani prezes dostała wścieku i zaczęła na mnie krzyczeć. Że to jest "unacceptable", przecież mamy dopiero maj, ile ona ma czekać, ona potrzebuje już. Jakbym nagle rozmawiała z inną osobą. Tłumaczę, że nie mogę od obecnego pracodawcy odejść z dnia na dzień, obowiązuje mnie okres wypowiedzenia. "Ale chyba możesz sobie załatwić, żeby cię wcześniej puścili? Czy jest to dla ciebie za trudne?!" Odpowiadam, że owszem, mogę spróbować, ale takie rozmowy odbywa się dopiero mając podpisaną umowę o pracę w nowym miejscu, a nie na etapie rekrutacji, bo odejść, zwłaszcza wcześniej, trzeba mieć dokąd. Coś odburknęła i się rozłączyła.
Co za szczęście, że odkryła się tak wcześnie i oszczędziła mi czasu dalszej rekrutacji. Jeżeli pozwala sobie na krzyk na kandydata, to mogę sobie wyobrazić, jak traktuje pracowników, kiedy tylko coś pójdzie nie po jej myśli. Często spotykałam się z tym, że kobiety na bardzo wysokich stanowiskach były mega agresywne, tutaj zanosiło się, że ta pani będzie miłym wyjątkiem, ale nie. Chwała niebiosom, że dowiedziałam się tego na tym etapie, a nie po podpisaniu umowy i rozpoczęciu pracy.
Numer 3 - tutaj zbiorczo. Dostaję sporo ofert od różnych rekruterów, którzy znaleźli mnie na LinkedIn i przysyłają oferty z opisem stanowisk i prośbą o kontakt, jeśli będę zainteresowana. Jeśli oferta brzmi ciekawie, natychmiast oddzwaniam, i co? Za każdym razem słyszę, że nieaktualne, że stanowisko jest już dawno obsadzone. To skoro stanowisko jest obsadzone, po co wypisują do ludzi i zawracają głowę?
Firma nr 1. Praca marzeń. Znany skandynawski koncern, pasuje mi wszystko - od zarobków, przez zakres obowiązków, kulturę pracy, po szefa. Pierwszą rozmowę odbyłam przez Teams z rekruterem z HR. Stwierdził, że zrobiłam na nim fantastyczne wrażenie i bardzo chętnie zarekomenduje mnie szefowi. Będzie w kontakcie, bo musi jeszcze przeprowadzić kilka/kilkanaście rozmów z innymi kandydatami. Odezwał się po kilku dniach i umówił mnie na rozmowę w biurze z moim potencjalnym szefem.
Rozmowa z szefem poszła jeszcze lepiej, po niej byłam już bardzo nakręcona, że chcę tę pracę. Po kilku dniach ponownie odezwał się rekruter, mówiąc, że ja również wywarłam fantastyczne wrażenie i widzą mnie w tej roli, ale że szef musi jeszcze odbyć kilka rozmów z innymi kandydatami, którzy doszli do tego etapu, tak więc prosi o jeszcze trochę cierpliwości i będzie się odzywał w sprawie następnych kroków.
Po kilku dniach faktycznie dostałam mail, w którym rekruter poinformował mnie, że pomyślnie przeszłam proces rekrutacji, ale że chcą jeszcze zorganizować zapoznawczą videorozmowę z jakąś panią o imieniu Petra, z którą miałabym blisko współpracować, żeby zobaczyć, czy jest między nami chemia i jak się będziemy dogadywać. Jeżeli wszystko pójdzie ok, ustalimy warunki kontraktu. Miałam podać, kiedy byłabym dostępna, a on wyśle l ink do spotkania. Odpisałam, że z wyjątkiem dnia, kiedy miałam wracać z urlopu, praktycznie codziennie, podałam najbardziej optymalne godziny i… cisza. Było to ponad 2 tygodnie temu, a rekruter jakby zapadł się pod ziemię. Po tygodniu wysłałam przypominający mail, nadal brak odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu zadzwoniłam do niego i nagrałam się na pocztę - brak reakcji.
I nie wiem, co się stało (jeśli umarł lub odszedł z firmy, ktoś powinien przejąć jego obowiązki i się skontaktować, jeśli wybrali kogoś innego lub zrezygnowali z obsadzania stanowiska, też powinni dać znać). Nie wiem też, co mam robić. Zależy mi na tej pracy (a przynajmniej chciałabym mieć jasną sytuację, tak czy nie), ale nie mam pojęcia, do kogo mam się dobijać, skoro rekruter nie reaguje. Próbowałam znaleźć tę Petrę przez LinkedIn i skontaktować się z nią bezpośrednio, ale są 3 osoby o tym imieniu i nie wiem, która jest tą właściwą. Mam również numer komórki tego szefa (rozmowę z nim miałam po 18, więc miałam do niego zadzwonić, żeby wpuścił mnie do budynku), z tym że on mówił, że procesem rekrutacyjnym zajmuje się wyłącznie ten rekruter, on nie ma na to czasu i nie chce, żeby mu zawracać głowę. Tak więc nie wiem, co dalej. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się podzieli.
Firma nr 2. Znany niemiecki koncern. Najpierw rozmowa z rekruterem, poszła świetnie, potem rozmowa z jakimś managerem w monachijskim biurze, też poszła świetnie, następnie videorozmowa z panią prezes (mieszka we Anglii). Rozmowę miałam dzisiaj. Bardzo dobrze nam się ze sobą rozmawiało, pani bardzo kompetentna, a przy tym normalna, sympatyczna, bez zadęcia i rozdmuchanego ego. Podkreślała, jak ważna jest dla niej komunikacja, wzajemny szacunek, zrozumienie, ale też humor i dobra atmosfera w firmie. Zamiast planowanych 45min, rozmawiałyśmy prawie półtorej godziny. Ustaliłyśmy jeszcze finanse, pani stwierdziła, że bardzo chętnie widziałaby mnie na tym stanowisku, bo widać, że dobrze się rozumiemy i do usłyszenia niebawem. Czyli jest plan B, jeśli nic nie wyjdzie z tą pierwszą firmą.
Jakieś 10 minut później ktoś do mnie dzwoni z brytyjskiego numeru. Pani prezes przeprasza, że zawraca głowę, ale przypomniała sobie, że nie spytała mnie o jeszcze jedną rzecz - kiedy mogę zacząć. Odpowiedziałam, że 1 sierpnia (co już podałam zarówno w formularzu aplikacyjnym, jak i podczas rozmowy z rekruterem oraz pracownikiem biura). W tym momencie pani prezes dostała wścieku i zaczęła na mnie krzyczeć. Że to jest "unacceptable", przecież mamy dopiero maj, ile ona ma czekać, ona potrzebuje już. Jakbym nagle rozmawiała z inną osobą. Tłumaczę, że nie mogę od obecnego pracodawcy odejść z dnia na dzień, obowiązuje mnie okres wypowiedzenia. "Ale chyba możesz sobie załatwić, żeby cię wcześniej puścili? Czy jest to dla ciebie za trudne?!" Odpowiadam, że owszem, mogę spróbować, ale takie rozmowy odbywa się dopiero mając podpisaną umowę o pracę w nowym miejscu, a nie na etapie rekrutacji, bo odejść, zwłaszcza wcześniej, trzeba mieć dokąd. Coś odburknęła i się rozłączyła.
Co za szczęście, że odkryła się tak wcześnie i oszczędziła mi czasu dalszej rekrutacji. Jeżeli pozwala sobie na krzyk na kandydata, to mogę sobie wyobrazić, jak traktuje pracowników, kiedy tylko coś pójdzie nie po jej myśli. Często spotykałam się z tym, że kobiety na bardzo wysokich stanowiskach były mega agresywne, tutaj zanosiło się, że ta pani będzie miłym wyjątkiem, ale nie. Chwała niebiosom, że dowiedziałam się tego na tym etapie, a nie po podpisaniu umowy i rozpoczęciu pracy.
Numer 3 - tutaj zbiorczo. Dostaję sporo ofert od różnych rekruterów, którzy znaleźli mnie na LinkedIn i przysyłają oferty z opisem stanowisk i prośbą o kontakt, jeśli będę zainteresowana. Jeśli oferta brzmi ciekawie, natychmiast oddzwaniam, i co? Za każdym razem słyszę, że nieaktualne, że stanowisko jest już dawno obsadzone. To skoro stanowisko jest obsadzone, po co wypisują do ludzi i zawracają głowę?
Rekrutacja
Ocena:
138
(150)
Wracając z wakacji, zetknęliśmy się z wyjątkowo bezczelnym kelnerem. Meksykańskie lotnisko, lot opóźniony, dopadł nas głód, postanowiliśmy pójść coś zjeść. Za dużego wyboru nie było, padło na jakiś amerykański fastfood (taki trochę lepszy od McDonalda, ale sporo gorszy od np. TGI Friday. Jedzenie zamawiało się przy barze, a kelner przynosił je do stolika.
Jako że ceny lotniskowe, rachunek za 2 burgery z frytkami i 2 napoje wyniósł w okolicach 1000 pesos (jakieś 50 euro). Płaciliśmy kartą, ale mieliśmy jeszcze przy sobie ostatni banknot 100 pesos (5 euro), który chcieliśmy zostawić jako napiwek.
Skończyliśmy jeść, kelner przyniósł rachunek, płacimy. Ten pyta, ile napiwku ma doliczyć do transakcji - 20% czy 25%. Mówimy, że napiwek damy w gotówce i mąż wyjął ten banknot 100 pesos. Kelner na to, że on go nie chce, bo to za mało i on woli, żebyśmy zapłacili większą kwotę kartą. Mówimy, że wolimy gotówką, a kwota 10% rachunku przy naprawdę minimalnej obsłudze wydaje nam się aż za nadto wystarczająca. On swoje, że to za mało i nie chce, a skoro "nas nie stać" na porządny napiwek, to powinniśmy siedzieć w domu". To schowaliśmy banknot i nie dostał nic. Skoro nie chce, to nie.
Żeby nie było, rozumiem amerykańską kulturę napiwków (tzn. nie, nie rozumiem, dlaczego panuje przyzwolenie, żeby pracodawca nie płacił pracownikom, tylko przerzucał koszt personelu na klienta, ale przyjmuję do wiadomości. Nie wiem też, czy w Meksyku jest tak samo, czy też turyści z USA ich rozpuścili) i nie mam problemu z zostawieniem 20% wartości zamówienia, ale w restauracji z prawdziwego zdarzenia, gdzie kelner cały wieczór wychodzi z siebie, żeby mi dogodzić i faktycznie na ten wysoki napiwek zapracował. Nie w samoobsługowej burgerowni, gdzie praca kelnera ograniczyła się do kilkusekundowej czynności położenia talerza na stole. A już szczytem jest strzelanie fochów do klienta i wymuszanie wyższej kwoty, "bo on chce".
Jako że ceny lotniskowe, rachunek za 2 burgery z frytkami i 2 napoje wyniósł w okolicach 1000 pesos (jakieś 50 euro). Płaciliśmy kartą, ale mieliśmy jeszcze przy sobie ostatni banknot 100 pesos (5 euro), który chcieliśmy zostawić jako napiwek.
Skończyliśmy jeść, kelner przyniósł rachunek, płacimy. Ten pyta, ile napiwku ma doliczyć do transakcji - 20% czy 25%. Mówimy, że napiwek damy w gotówce i mąż wyjął ten banknot 100 pesos. Kelner na to, że on go nie chce, bo to za mało i on woli, żebyśmy zapłacili większą kwotę kartą. Mówimy, że wolimy gotówką, a kwota 10% rachunku przy naprawdę minimalnej obsłudze wydaje nam się aż za nadto wystarczająca. On swoje, że to za mało i nie chce, a skoro "nas nie stać" na porządny napiwek, to powinniśmy siedzieć w domu". To schowaliśmy banknot i nie dostał nic. Skoro nie chce, to nie.
Żeby nie było, rozumiem amerykańską kulturę napiwków (tzn. nie, nie rozumiem, dlaczego panuje przyzwolenie, żeby pracodawca nie płacił pracownikom, tylko przerzucał koszt personelu na klienta, ale przyjmuję do wiadomości. Nie wiem też, czy w Meksyku jest tak samo, czy też turyści z USA ich rozpuścili) i nie mam problemu z zostawieniem 20% wartości zamówienia, ale w restauracji z prawdziwego zdarzenia, gdzie kelner cały wieczór wychodzi z siebie, żeby mi dogodzić i faktycznie na ten wysoki napiwek zapracował. Nie w samoobsługowej burgerowni, gdzie praca kelnera ograniczyła się do kilkusekundowej czynności położenia talerza na stole. A już szczytem jest strzelanie fochów do klienta i wymuszanie wyższej kwoty, "bo on chce".
Bar na lotnisku
Ocena:
183
(191)
Niemiecka obsługa klienta, odcinek nie wiem który.
Zamówiłam dwie rzeczy przez internet. Miały zostać dostarczone wczoraj. Ponieważ ja w nowej pracy muszę na razie być codziennie w biurze, mąż pracował z domu i czekał na kuriera. Kurier oczywiście nie pofatygował się, żeby choćby zadzwonić domofonem, tylko w południe dostałam mail, że "adresata nie zastano" i przesyłki czekają na mnie w dwóch różnych paket shopach (mimo tej samej firmy kurierskiej). Jeden w zupełnie innej dzielnicy, na szczęście po drodze z pracy, drugi w sklepiku papierniczym w budynku, gdzie mieszkamy. Godziny otwarcia sklepiku, który świadczy usługi paket shopu to poniedziałek, wtorek, czwartek 9-12 i 15-18 oraz piątek 9-12. Chyba żeby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy odebrać jakąś przesyłkę przed pracą, po pracy, podczas przerwy obiadowej lub, co gorsza w sobotę.
Udało mi się wyjść z pracy tuż po 17:30, po drodze wstąpiłam do pierwszego punktu. Jest kolejka, co prawda dość szybko się posuwa, ale jest ryzyko mogę nie zdążyć do drugiej placówki przed zamknięciem. Dzwonię do męża, żeby zszedł i spróbował odebrać paczkę. Właścicielka sklepu nas zna, wydawałoby się, że nie powinno być problemu. Gdyby jednak był problem, niech ją poprosi, żeby na mnie chwilkę poczekała, bo ja będę na styk. Za kilka minut mąż oddzwania. Bez oficjalnego upoważnienia nic mu pani nie wyda. Owszem nazwisko to samo, adres ten sam, zna nas oboje, ale zasady to zasady i nie będzie nikomu szła na rękę. Czekać też nie będzie, sklep ma otwarty do 18, jeśli zdążę, to mi wyda przesyłkę, jeśli dotrę 18:01, to mam pecha.
Wsiadam do samochodu i pędząc jak wariat, docieram na miejsce o 17:56. Udało się, mam jeszcze 4 minuty. No jednak nie. Odbijam się od zamkniętych drzwi sklepu. Widzę, że właścicielka jest jeszcze w środku, więc pukam w szybę i macham do niej. Pani uchyla drzwi i mówi, że niestety już zamknięte. Zwracam jej uwagę, że nie ma jeszcze 18, więc zdążyłam w godzinach otwarcia. Ona na to, że teoretycznie tak, ale już wyłączyła i schowała skaner, a zanim go wyjmie i ponownie uruchomi, będzie już 18, czyli oficjalna pora zamknięcia sklepu. Nie wyda i już.
Pytam, jakie możemy w takim razie znaleźć wyjście z sytuacji, bo jakoś muszę tę przesyłkę odebrać, jej godziny otwarcia pokrywają się z moimi godzinami pracy, a praw urlopowych jeszcze nie nabyłam. Pani na to, że w drodze wyjątku mogę napisać dla męża upoważnienie na takim specjalnym druku, który ona mi zaraz da, i on będzie mógł odebrać paczkę w moim imieniu. Światło w tunelu :) Pytam pani, czy mogłabym wystawić mężowi stałe upoważnienie, ona na to, że nie. Tylko jednorazowe, tylko na tym druku, którego też nie może mi dać w kilku egzemplarzach, tylko za każdym razem trzeba przyjść po nowy (nota bene, jeśli mam się do niej pofatygować po formularz, wstrzelając się w jej godziny otwarcia, to równie dobrze mogę od razu odebrać paczkę). Ona ma takie zasady i musimy się dostosować.
Rozumiem, że jej sklep, jej zasady, godziny otwarcia też może mieć, jakie chce. Ale po co w takim razie oferować usługi, z których nie jest w stanie skorzystać w zasadzie nikt czynny zawodowo? Zwłaszcza, że nie ma się możliwości skorzystania z innego punktu, gdyż jako adresat nie mam żadnego wpływu na to, że kurier zaniesie przesyłkę akurat tam.
Telefon ze skargą do firmy kurierskiej dał tyle, że się dowiedzieliśmy, że "skoro kurier wpisał, że nie było nikogo w domu, to znaczy, że tak właśnie było, a oni nie mają żadnego powodu mu nie wierzyć".
Obsługa klienta w tym kraju nadaje się do zaorania i zasypania wapnem.
Zamówiłam dwie rzeczy przez internet. Miały zostać dostarczone wczoraj. Ponieważ ja w nowej pracy muszę na razie być codziennie w biurze, mąż pracował z domu i czekał na kuriera. Kurier oczywiście nie pofatygował się, żeby choćby zadzwonić domofonem, tylko w południe dostałam mail, że "adresata nie zastano" i przesyłki czekają na mnie w dwóch różnych paket shopach (mimo tej samej firmy kurierskiej). Jeden w zupełnie innej dzielnicy, na szczęście po drodze z pracy, drugi w sklepiku papierniczym w budynku, gdzie mieszkamy. Godziny otwarcia sklepiku, który świadczy usługi paket shopu to poniedziałek, wtorek, czwartek 9-12 i 15-18 oraz piątek 9-12. Chyba żeby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy odebrać jakąś przesyłkę przed pracą, po pracy, podczas przerwy obiadowej lub, co gorsza w sobotę.
Udało mi się wyjść z pracy tuż po 17:30, po drodze wstąpiłam do pierwszego punktu. Jest kolejka, co prawda dość szybko się posuwa, ale jest ryzyko mogę nie zdążyć do drugiej placówki przed zamknięciem. Dzwonię do męża, żeby zszedł i spróbował odebrać paczkę. Właścicielka sklepu nas zna, wydawałoby się, że nie powinno być problemu. Gdyby jednak był problem, niech ją poprosi, żeby na mnie chwilkę poczekała, bo ja będę na styk. Za kilka minut mąż oddzwania. Bez oficjalnego upoważnienia nic mu pani nie wyda. Owszem nazwisko to samo, adres ten sam, zna nas oboje, ale zasady to zasady i nie będzie nikomu szła na rękę. Czekać też nie będzie, sklep ma otwarty do 18, jeśli zdążę, to mi wyda przesyłkę, jeśli dotrę 18:01, to mam pecha.
Wsiadam do samochodu i pędząc jak wariat, docieram na miejsce o 17:56. Udało się, mam jeszcze 4 minuty. No jednak nie. Odbijam się od zamkniętych drzwi sklepu. Widzę, że właścicielka jest jeszcze w środku, więc pukam w szybę i macham do niej. Pani uchyla drzwi i mówi, że niestety już zamknięte. Zwracam jej uwagę, że nie ma jeszcze 18, więc zdążyłam w godzinach otwarcia. Ona na to, że teoretycznie tak, ale już wyłączyła i schowała skaner, a zanim go wyjmie i ponownie uruchomi, będzie już 18, czyli oficjalna pora zamknięcia sklepu. Nie wyda i już.
Pytam, jakie możemy w takim razie znaleźć wyjście z sytuacji, bo jakoś muszę tę przesyłkę odebrać, jej godziny otwarcia pokrywają się z moimi godzinami pracy, a praw urlopowych jeszcze nie nabyłam. Pani na to, że w drodze wyjątku mogę napisać dla męża upoważnienie na takim specjalnym druku, który ona mi zaraz da, i on będzie mógł odebrać paczkę w moim imieniu. Światło w tunelu :) Pytam pani, czy mogłabym wystawić mężowi stałe upoważnienie, ona na to, że nie. Tylko jednorazowe, tylko na tym druku, którego też nie może mi dać w kilku egzemplarzach, tylko za każdym razem trzeba przyjść po nowy (nota bene, jeśli mam się do niej pofatygować po formularz, wstrzelając się w jej godziny otwarcia, to równie dobrze mogę od razu odebrać paczkę). Ona ma takie zasady i musimy się dostosować.
Rozumiem, że jej sklep, jej zasady, godziny otwarcia też może mieć, jakie chce. Ale po co w takim razie oferować usługi, z których nie jest w stanie skorzystać w zasadzie nikt czynny zawodowo? Zwłaszcza, że nie ma się możliwości skorzystania z innego punktu, gdyż jako adresat nie mam żadnego wpływu na to, że kurier zaniesie przesyłkę akurat tam.
Telefon ze skargą do firmy kurierskiej dał tyle, że się dowiedzieliśmy, że "skoro kurier wpisał, że nie było nikogo w domu, to znaczy, że tak właśnie było, a oni nie mają żadnego powodu mu nie wierzyć".
Obsługa klienta w tym kraju nadaje się do zaorania i zasypania wapnem.
Paket shop Niemcy
Ocena:
103
(115)
Byliśmy z mężem na wakacjach w jednym z krajów południowej Azji. Jakiś czas przed wyjazdem spytałam znajomych za pośrednictwem mediów społecznościowych, czy ktoś był tam może w ostatnim czasie i miałby jakieś "polecajki" i praktyczne wskazówki (co koniecznie zobaczyć, co odpuścić, na co uważać, itd.). Odezwał się do mnie wówczas mój bardzo dawny znajomy z Irlandii (18 lat temu przez krótki czas byliśmy parą, potem utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt, który od czasu mojej wyprowadzki ograniczył do wymiany paru zdań raz na kilka lat. Okazało się, że razem z żoną i dwójką dzieci od 2 lat mieszka w tym kraju, w dodatku w miejscowości oddalonej pół godziny drogi od naszego hotelu.
Udzielił mi kilku praktycznych informacji i poinformował, że w sumie to oni z żoną prowadzą tam niewielki hotelik, więc jeśli nie mamy jeszcze noclegów, byłoby mu niezmiernie miło gościć nas u siebie, wyśle po nas swojego kierowcę itd. Podziękowałam, jako że hotel oraz transport z i na lotnisko mieliśmy już od dawna zaklepane, zresztą nie chcielibyśmy nadużywać gościnności (ani też pakować się w potencjalnie niezręczną sytuację). Znajomy oferował, że przez te 2 tygodnie, kiedy tam będziemy, on będzie całkowicie do naszej dyspozycji, wszędzie nas zawiezie i wszystko pokaże (tam jest potrzebny własny transport oraz miejscowy przewodnik, poza tym największe atrakcje znajdują się w głębi kraju, daleko od wybrzeża), ale ponownie nie chcieliśmy się narzucać, poza tym brzmiało to mało realnie, żeby facet, który pracuje - zdalnie, bo zdalnie - ale na cały etat, prowadzi pensjonat i zajmuje się dwójką dzieci, był w stanie rzucić wszystko na dwa tygodnie i być do naszej dyspozycji. Krakowskim targiem stanęło na tym, że jak już będziemy na miejscu i zorientujemy się w ofercie wycieczek od lokalnych organizatorów, zrobimy wspólny brainstorming i zdecydujemy, gdzie zabierze nas on, a co zwiedzimy bez niego.
Tuż przed naszym wyjazdem znajomy napisał, że ma dla nas fantastyczną wiadomość. Jakiś jego znajomy ma bardzo eleganckie domki w okolicy największych atrakcji turystycznych i on z nim dogadał, że możemy się tam zatrzymać na 3 dni. Mówię, że świetna sprawa i pytam, ile to będzie kosztowało. On na to, że nic, bo to jego znajomy, a my jesteśmy jego gośćmi, on wszystko bierze na siebie, ale jeśli chcemy, to możemy mu przywieźć jakąś dobrą whisky i będzie zadowolony. Ustaliliśmy, że w takim razie zwiedzanie okolic wybrzeża organizujemy sobie na własną rękę, a na wycieczkę w głąb kraju bierze nas on. Jeszcze dopytałam, czy to na pewno nie będzie problem, on na to, że wręcz przeciwnie, cała przyjemność po jego stronie, bardzo miło będzie się zobaczyć po latach, pokazać nam jego nowy kraj i przy okazji samemu zobaczyć miejsca, których nie miał jeszcze okazji odwiedzić. Mąż był bardzo podekscytowany, ja studziłam jego zapał, mówiąc, że owszem, brzmi to świetnie, ale musimy pamiętać, że to jednak Irlandczyk, czyli "nikt nie da ci tyle, ile ja ci obiecam", a czy z tych obiecanek coś wyjdzie, to inna sprawa. Ten na to, że powinnam przestać wszędzie doszukiwać się problemów i mieć trochę więcej wiary w ludzi.
W czwartek nad ranem dolecieliśmy na miejsce. Odespaliśmy ponad 20-godzinną podróż i napisałam do kolegi, że jesteśmy. Ten napisał, że ma dobrą wiadomość - w sobotę uda mu się do nas przyjechać i zatrzyma się w naszym hotelu. Pokaże nam okolice, a wieczorem zjemy kolację, podrinkujemy i przegadamy program wycieczki.
Piątek spędziliśmy na plaży, bo jednak jeszcze trzymało nas zmęczenie, ale w sobotę chętnie byśmy już coś zobaczyli. W sobotę rano napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał koło 14, że zaszła pomyłka, przyjedzie dopiero jutro. Teraz widzi, że niechcąco napisał "sobota", podczas gdy miał na myśli niedzielę, za co bardzo przeprasza. Ale za to ma dobrą wiadomość - udało mu się zaklepać datę noclegu w tych domkach znajomego, możemy się tam zatrzymać albo z czwartku na piątek, albo z piątku na sobotę. Trochę szkoda, że jednak 2 dni zamiast 3, no ale nie będę roszczeniowa. Poza tym, jeśli odpowiednio wcześnie wyjedziemy, nadal uda nam się zobaczyć większość rzeczy.
W niedzielę rano ponownie napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał, że koło 18, bo coś tam coś tam, praca (w niedzielę?), coś tam coś tam. Czyli tyle wyszło z "pokażę wam okolicę", a my zamiast coś zobaczyć, kolejny dzień spędziliśmy na plaży (wycieczki trzeba rezerwować co najmniej dzień wcześniej i wyjechać bardzo wcześniej rano, bo o tej porze roku okno pogodowe kończy się koło 16). Przed 19 kolega napisał, że już jest i przysłał mi swój numer pokoju. Zaproponowałam spotkanie w lobby i pójście na kolacje. Odpisał, że będzie za 5 min, bo "musi się jeszcze tylko szybko ubrać". Zszedł na dół o 19:30 (irlandzki standard).
Zjedliśmy kolację, rozmowa bardzo dobrze się kleiła, przenieśliśmy się do baru. Tam ustaliliśmy program wyjazdu: wyjeżdżamy w czwartek koło 4 rano, żeby dojechać na miejsce zanim zrobi się gorąco, zwiedzamy A, B i C, jedziemy na nocleg, w piątek jedziemy zwiedzać X, Y i Z, a po powrocie on zaprasza do siebie, robimy grilla na plaży i poznamy przy okazji jego rodzinę. Wręczyliśmy mu butelkę whisky (żeby jej w czwartek nie wozić tam i z powrotem), podziękował, posiedzieliśmy jeszcze do 1, umówiliśmy się że o 9 pójdziemy na śniadanie, po którym kolega zabierze nas na kilkugodzinną wycieczkę po okolicy, i poszliśmy spać.
Koło 9:30 przyszła wiadomość od kolegi: "Przepraszam, ale jednak nie dotrę na śniadanie. Może to spotkanie z tobą wywarło na mnie aż takie wrażenie, ale całą noc nie mogłem spać - miałem silne kołatanie serca i do tej pory ogromne zawroty głowy. Przed wyjazdem wpadnę się pożegnać". Powiedziałam do męża, że już się zaczyna jakaś ściema i jestem gotowa się założyć, że czwartkowy wyjazd nie dojdzie do skutku. On na to "daj mu szansę, może faktycznie wczoraj za dużo wypił i się źle poczuł. Po jakiejś godzinie kolega zajrzał się pożegnać. Jak na "całą noc źle się czułem" wyglądał wyjątkowo świeżo i rześko. Ale z "pokazania okolicy" oczywiście nic nie wyszło, a my kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Po południu napisał, że był u lekarza, że to jakiś niegroźny wirus, za parę dni samo przejdzie i że widzimy się w czwartek.
We wtorek byliśmy na całodniowej wycieczce z lokalnym organizatorem. Wieczorem napisałam do kolegi, jak się czuje. Odpowiedział, że znacznie lepiej, wyjazd póki co wydaje mu się, że jest nadal aktualny, ale jutro jeszcze ostatecznie potwierdzi. W środę po południu nie było żadnych dalszych wieści, a my stwierdziliśmy, że jeśli mamy jechać, to trzeba się spakować i odpowiednio wcześnie iść spać, więc w pełni usankcjonowane społecznie będzie napisanie do niego o ostateczną decyzję w jedną albo drugą stronę. Odpisał późno wieczorem, że czuje się już bardzo dobrze, ale lekarz, u którego był w poniedziałek, dał mu tygodniowy zakaz prowadzenia samochodu, więc musimy przełożyć wycieczkę na przyszły wtorek (dzień naszego wyjazdu, o czym bardzo dobrze wiedział). Już było jasne, że cała propozycja wycieczki i pseudo choroba to jedna wielka ściema. Odpowiedziałam, że nie ma potrzeby, żeby się fatygował, zorganizujemy sobie wyjazd we własnym zakresie, ale ciekawi mnie jednak, dlaczego mówi mi o tym niby zakazie prowadzenia dopiero w środę wieczorem, a we wtorek potwierdzał, że wszystko jest aktualne, skoro podobno od poniedziałku wiedział, że nie?
Dowiedziałam się, że jestem podłą egoistką, która myśli tylko o sobie, wykorzystuje ludzi do własnych celów i chciałam odebrać jego żonie i dzieciom męża i ojca, na szczęście on w porę przejrzał na oczy i widzi z kim ma do czynienia, i że mogę zapomnieć, że do czegokolwiek między nami dojdzie. W T actual F? Nawet trudno powiedzieć, czy to jeszcze gaslight, czy też coś się mocno odkleiło temu misiu. Na tym kontakt się oczywiście urwał. Na szczęście zostało nam jeszcze klika dni pobytu, więc zdążyliśmy jeszcze zobaczyć większość tego, co chcieliśmy. W pośpiechu, ale zdążyliśmy. Z tym że zamiast spokojnie rozplanować zwiedzanie na 2 tygodnie, pierwszy tydzień siedzieliśmy jak ciołki i czekaliśmy, a w drugim wszystko na hurra.
Zastanawiam się, jaki jest cel czegoś takiego. Nikt go o nic nie prosił ani niczego od niego nie oczekiwał. Po co wyrywać się z deklaracjami, których nie ma się zamiaru realizować, roztaczać wizje i marnować ludziom czas? Zmarnował nam prawie pół pobytu i jeszcze butelkę whisky wyłudził. Pozostaje się tylko cieszyć, że nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jego oferty noclegów, bo po wylądowaniu o 3 rano okazałoby się, że nikt nas nie odbierze z lotniska i nie mamy gdzie spać.
Udzielił mi kilku praktycznych informacji i poinformował, że w sumie to oni z żoną prowadzą tam niewielki hotelik, więc jeśli nie mamy jeszcze noclegów, byłoby mu niezmiernie miło gościć nas u siebie, wyśle po nas swojego kierowcę itd. Podziękowałam, jako że hotel oraz transport z i na lotnisko mieliśmy już od dawna zaklepane, zresztą nie chcielibyśmy nadużywać gościnności (ani też pakować się w potencjalnie niezręczną sytuację). Znajomy oferował, że przez te 2 tygodnie, kiedy tam będziemy, on będzie całkowicie do naszej dyspozycji, wszędzie nas zawiezie i wszystko pokaże (tam jest potrzebny własny transport oraz miejscowy przewodnik, poza tym największe atrakcje znajdują się w głębi kraju, daleko od wybrzeża), ale ponownie nie chcieliśmy się narzucać, poza tym brzmiało to mało realnie, żeby facet, który pracuje - zdalnie, bo zdalnie - ale na cały etat, prowadzi pensjonat i zajmuje się dwójką dzieci, był w stanie rzucić wszystko na dwa tygodnie i być do naszej dyspozycji. Krakowskim targiem stanęło na tym, że jak już będziemy na miejscu i zorientujemy się w ofercie wycieczek od lokalnych organizatorów, zrobimy wspólny brainstorming i zdecydujemy, gdzie zabierze nas on, a co zwiedzimy bez niego.
Tuż przed naszym wyjazdem znajomy napisał, że ma dla nas fantastyczną wiadomość. Jakiś jego znajomy ma bardzo eleganckie domki w okolicy największych atrakcji turystycznych i on z nim dogadał, że możemy się tam zatrzymać na 3 dni. Mówię, że świetna sprawa i pytam, ile to będzie kosztowało. On na to, że nic, bo to jego znajomy, a my jesteśmy jego gośćmi, on wszystko bierze na siebie, ale jeśli chcemy, to możemy mu przywieźć jakąś dobrą whisky i będzie zadowolony. Ustaliliśmy, że w takim razie zwiedzanie okolic wybrzeża organizujemy sobie na własną rękę, a na wycieczkę w głąb kraju bierze nas on. Jeszcze dopytałam, czy to na pewno nie będzie problem, on na to, że wręcz przeciwnie, cała przyjemność po jego stronie, bardzo miło będzie się zobaczyć po latach, pokazać nam jego nowy kraj i przy okazji samemu zobaczyć miejsca, których nie miał jeszcze okazji odwiedzić. Mąż był bardzo podekscytowany, ja studziłam jego zapał, mówiąc, że owszem, brzmi to świetnie, ale musimy pamiętać, że to jednak Irlandczyk, czyli "nikt nie da ci tyle, ile ja ci obiecam", a czy z tych obiecanek coś wyjdzie, to inna sprawa. Ten na to, że powinnam przestać wszędzie doszukiwać się problemów i mieć trochę więcej wiary w ludzi.
W czwartek nad ranem dolecieliśmy na miejsce. Odespaliśmy ponad 20-godzinną podróż i napisałam do kolegi, że jesteśmy. Ten napisał, że ma dobrą wiadomość - w sobotę uda mu się do nas przyjechać i zatrzyma się w naszym hotelu. Pokaże nam okolice, a wieczorem zjemy kolację, podrinkujemy i przegadamy program wycieczki.
Piątek spędziliśmy na plaży, bo jednak jeszcze trzymało nas zmęczenie, ale w sobotę chętnie byśmy już coś zobaczyli. W sobotę rano napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał koło 14, że zaszła pomyłka, przyjedzie dopiero jutro. Teraz widzi, że niechcąco napisał "sobota", podczas gdy miał na myśli niedzielę, za co bardzo przeprasza. Ale za to ma dobrą wiadomość - udało mu się zaklepać datę noclegu w tych domkach znajomego, możemy się tam zatrzymać albo z czwartku na piątek, albo z piątku na sobotę. Trochę szkoda, że jednak 2 dni zamiast 3, no ale nie będę roszczeniowa. Poza tym, jeśli odpowiednio wcześnie wyjedziemy, nadal uda nam się zobaczyć większość rzeczy.
W niedzielę rano ponownie napisałam do kolegi, kiedy będzie. Odpisał, że koło 18, bo coś tam coś tam, praca (w niedzielę?), coś tam coś tam. Czyli tyle wyszło z "pokażę wam okolicę", a my zamiast coś zobaczyć, kolejny dzień spędziliśmy na plaży (wycieczki trzeba rezerwować co najmniej dzień wcześniej i wyjechać bardzo wcześniej rano, bo o tej porze roku okno pogodowe kończy się koło 16). Przed 19 kolega napisał, że już jest i przysłał mi swój numer pokoju. Zaproponowałam spotkanie w lobby i pójście na kolacje. Odpisał, że będzie za 5 min, bo "musi się jeszcze tylko szybko ubrać". Zszedł na dół o 19:30 (irlandzki standard).
Zjedliśmy kolację, rozmowa bardzo dobrze się kleiła, przenieśliśmy się do baru. Tam ustaliliśmy program wyjazdu: wyjeżdżamy w czwartek koło 4 rano, żeby dojechać na miejsce zanim zrobi się gorąco, zwiedzamy A, B i C, jedziemy na nocleg, w piątek jedziemy zwiedzać X, Y i Z, a po powrocie on zaprasza do siebie, robimy grilla na plaży i poznamy przy okazji jego rodzinę. Wręczyliśmy mu butelkę whisky (żeby jej w czwartek nie wozić tam i z powrotem), podziękował, posiedzieliśmy jeszcze do 1, umówiliśmy się że o 9 pójdziemy na śniadanie, po którym kolega zabierze nas na kilkugodzinną wycieczkę po okolicy, i poszliśmy spać.
Koło 9:30 przyszła wiadomość od kolegi: "Przepraszam, ale jednak nie dotrę na śniadanie. Może to spotkanie z tobą wywarło na mnie aż takie wrażenie, ale całą noc nie mogłem spać - miałem silne kołatanie serca i do tej pory ogromne zawroty głowy. Przed wyjazdem wpadnę się pożegnać". Powiedziałam do męża, że już się zaczyna jakaś ściema i jestem gotowa się założyć, że czwartkowy wyjazd nie dojdzie do skutku. On na to "daj mu szansę, może faktycznie wczoraj za dużo wypił i się źle poczuł. Po jakiejś godzinie kolega zajrzał się pożegnać. Jak na "całą noc źle się czułem" wyglądał wyjątkowo świeżo i rześko. Ale z "pokazania okolicy" oczywiście nic nie wyszło, a my kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Po południu napisał, że był u lekarza, że to jakiś niegroźny wirus, za parę dni samo przejdzie i że widzimy się w czwartek.
We wtorek byliśmy na całodniowej wycieczce z lokalnym organizatorem. Wieczorem napisałam do kolegi, jak się czuje. Odpowiedział, że znacznie lepiej, wyjazd póki co wydaje mu się, że jest nadal aktualny, ale jutro jeszcze ostatecznie potwierdzi. W środę po południu nie było żadnych dalszych wieści, a my stwierdziliśmy, że jeśli mamy jechać, to trzeba się spakować i odpowiednio wcześnie iść spać, więc w pełni usankcjonowane społecznie będzie napisanie do niego o ostateczną decyzję w jedną albo drugą stronę. Odpisał późno wieczorem, że czuje się już bardzo dobrze, ale lekarz, u którego był w poniedziałek, dał mu tygodniowy zakaz prowadzenia samochodu, więc musimy przełożyć wycieczkę na przyszły wtorek (dzień naszego wyjazdu, o czym bardzo dobrze wiedział). Już było jasne, że cała propozycja wycieczki i pseudo choroba to jedna wielka ściema. Odpowiedziałam, że nie ma potrzeby, żeby się fatygował, zorganizujemy sobie wyjazd we własnym zakresie, ale ciekawi mnie jednak, dlaczego mówi mi o tym niby zakazie prowadzenia dopiero w środę wieczorem, a we wtorek potwierdzał, że wszystko jest aktualne, skoro podobno od poniedziałku wiedział, że nie?
Dowiedziałam się, że jestem podłą egoistką, która myśli tylko o sobie, wykorzystuje ludzi do własnych celów i chciałam odebrać jego żonie i dzieciom męża i ojca, na szczęście on w porę przejrzał na oczy i widzi z kim ma do czynienia, i że mogę zapomnieć, że do czegokolwiek między nami dojdzie. W T actual F? Nawet trudno powiedzieć, czy to jeszcze gaslight, czy też coś się mocno odkleiło temu misiu. Na tym kontakt się oczywiście urwał. Na szczęście zostało nam jeszcze klika dni pobytu, więc zdążyliśmy jeszcze zobaczyć większość tego, co chcieliśmy. W pośpiechu, ale zdążyliśmy. Z tym że zamiast spokojnie rozplanować zwiedzanie na 2 tygodnie, pierwszy tydzień siedzieliśmy jak ciołki i czekaliśmy, a w drugim wszystko na hurra.
Zastanawiam się, jaki jest cel czegoś takiego. Nikt go o nic nie prosił ani niczego od niego nie oczekiwał. Po co wyrywać się z deklaracjami, których nie ma się zamiaru realizować, roztaczać wizje i marnować ludziom czas? Zmarnował nam prawie pół pobytu i jeszcze butelkę whisky wyłudził. Pozostaje się tylko cieszyć, że nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jego oferty noclegów, bo po wylądowaniu o 3 rano okazałoby się, że nikt nas nie odbierze z lotniska i nie mamy gdzie spać.
Południowa Azja
Ocena:
131
(153)
Jeszcze jedna wakacyjna historia z Azją w tle, tym razem rodzinna.
Część mojej rodziny od wielu mieszka w Szwecji. Odkąd poznałam mojego partnera i zaczęłam bywać w tym kraju, utrzymuję bliski kontakt z kuzynką mojej mamy, zamieszkałą w Malmö (kiedy ciotka była dzieckiem, moja babcia praktycznie ją wychowała, bo jej własna matka miała "ciekawsze zajęcia", ciotka czuje ogromną wdzięczność i zależy jej na kontaktach z nami). Ciotka jest okolicach siedemdziesiątki i kilka lat temu wraz z partnerem uznali, że szwedzkie mrozy nie są na ich zdrowie i, co jest popularnym trendem wśród szwedzkich emerytów, kupili dom w Tajlandii, gdzie co roku spędzają zimowe miesiące. Dom mieści się 3 godziny jazdy od Bangkoku, trochę pośrodku niczego, ale grunt że w ciepłym klimacie. Ponieważ, jak mówią, czują się tam samotni, zapraszają rodzinę, żeby ich odwiedziła. Z tym że przebiega to dość osobliwie. Na wstępie zaznaczam, że ja się jej nie narzucam, większość kontaktu jest z jej inicjatywy.
Kiedy w czerwcu 2018 spędzaliśmy u nich święto Midsommar, rzucili temat, że ponieważ widzą, że my sporo jeździmy po świecie, bardzo by się cieszyli, gdyby udało nam się odwiedzić ich kiedyś również w Tajlandii. Podziękowaliśmy za zaproszenie, mówiąc, że co prawda urlop na ten rok mamy już w pełni zaplanowany, ale chętnie wybierzemy się do nich na kilka dni w przyszłym roku. Oni na to, że na kilka dni się nie opłaca lecieć taki kawał, żebyśmy przyjechali na co najmniej dwa tygodnie, to będzie można porobić sobie różne fajne wypady: do Malezji, Wietnamu, tajskie wyspy, czy gdzie jeszcze będziemy chcieli, bo loty tam na miejscu kosztują grosze. Dodali jeszcze, że kiedy w przyszłości będziemy potrzebowali przenocować w Malmö, żebyśmy nie wydawali bez sensu pieniędzy na hotel, tylko przenocowali u nich. Co prawda ze względu na ograniczony metraż dysponują tylko kanapą w salonie, ale to zawsze nocleg u rodziny, a nie bujanie się po hotelach. Podziękowaliśmy i potwierdziliśmy, że będziemy mieli na uwadze. Oni też są w każdej chwili mile widziani u nas.
W marcu 2019 dzwoniłam do ciotki, żeby złożyć jej życzenia urodzinowe. Ta opowiadała, że właśnie wrócili z Tajlandii, mieli cudowną pogodę, odbyli mnóstwo wycieczek i w ogóle szkoda, że nam nie udało się ich odwiedzić. Wspomniałam, że skoro jesteśmy przy temacie, to aktualnie jesteśmy na etapie planowania tegorocznego urlopu i bardzo chętnie przyjechalibyśmy do nich na jakiś tydzień w połowie listopada, jeśli oczywiście im pasuje i zaproszenie jest nadal aktualne (2 tygodnie wydały nam się zdecydowanie za długo; generalnie uważam, że siedzenie u kogoś w domu dłużej niż 3 dni jest męczące dla obydwu stron). Odpowiedź ciotki:
- Nie, kochanie, słuchaj, my ten dom chcemy sprzedawać. Doszliśmy do wniosku, że w naszym wieku te długi loty są już zbyt męczące i będziemy wystawiać ten dom na sprzedaż. Do listopada już go nie będziemy mieć, więc to był nasz ostatni sezon. W przyszłości jeśli będziemy tam jeździć, to do hoteli, bo nie chcemy też być uwiązani w jednym miejscu.
Ok, mówi się trudno. Zaplanujemy urlop inaczej.
Rozmawialiśmy z nimi w Boże Narodzenie, zapraszając ich na nasz ślub, który miał się odbyć w czerwcu 2020. Okazało się, że jednak nie sprzedali domu i polecieli do Tajlandii, ale ewakuowali się z powrotem do Szwecji już na święta ze względu na zaczynającą się w Azji epidemię.
Ze względu na covidowe obostrzenia musieliśmy wesele przesunąć w czasie; na początku lipca wzięliśmy tylko bardzo kameralny ślub, żeby dokumenty nie straciły ważności. Oprócz pary świadków, ciotka z partnerem, ze względu na bliskość zamieszkania, byli jedynymi gośćmi. Składając nam życzenia, powiedzieli, że jako prezent ślubny zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (jak tylko kraj otworzy granice i znowu zacznie wpuszczać cudzoziemców), bo jednak nie będą tego domu sprzedawać. Podziękowaliśmy, może tym razem się uda.
W lecie 2021 mąż wybrał się na kilka dni do Szwecji, odwiedzić rodziców, których od prawie 2 lat nie widział. Ze względu na porę lotu potrzebował przenocować w Malmö, a że hotele z jakichś przyczyn były w tym czasie pieruńsko drogie, spytałam ciotki, czy byłaby możliwość, żeby go jedną noc przekimali u siebie.
- Kochanie, wiesz, że my was zawsze bardzo chętnie u siebie gościmy, ale na nocleg kompletnie nie mamy warunków. Nie mamy drugiej sypialni, jest tylko kanapa w salonie, a to będzie zarówno niewygodne, jak i krępujące.
Ok, nie to nie, łaski bez. Mąż przenocował u kolegi w Ystad
W październiku 2021, ponieważ Tajlandia nadal była zamknięta dla turystów, ciotka z partnerem postanowili spędzić zimę w Hiszpanii, w domu jej córki na Costa del Sol. Ponieważ wybierali się samochodem, a Monachium leży po drodze, zatrzymali się u nas na nocleg. Nawieźli nam pół torby wałówki i spędziliśmy z nimi bardzo miły wieczór, podczas którego namawiali nas, żebyśmy zabukowali sobie lot i spędzili u nich Boże Narodzenie, bo dom jest duży, pogoda piękna, a oni będą sami i przyda im się towarzystwo. Podziękowaliśmy, ale musieliśmy odmówić, gdyż na święta wybieraliśmy się do Szwecji, do rodziców Gustava. Zaproponowaliśmy za to, że możemy ich odwiedzić w Wielkanoc, gdyż nie mamy planów, i chętnie spędzimy ją w Hiszpanii. Pasowało im, umówiliśmy się, że po Nowym Roku, potwierdzimy dzień przylotu i kupimy bilety.
Kiedy składałyśmy sobie życzenia w Boże Narodzenie, ciotka powiedziała, że z tą Wielkanocą to musimy się niestety wstrzymać, bo jej córka będzie chciała początkiem roku ten dom sprzedać i kupić inny. Ok, czyli stała śpiewka. Na Wielkanoc pojechaliśmy do moich rodziców, a pod koniec kwietnia ciotka z partnerem, wracając z Hiszpanii, ponownie zatrzymali się u nas i mówili, jaka to szkoda, że nie przyjechaliśmy do nich, bo córka jednak nie sprzedała domu.
W lipcu 2022 w końcu odbyło się nasze kilkakrotnie przekładane wesele. Podczas składania życzeń, ciotka w dwóch językach oznajmiła, że w ramach prezentu ślubnego serdecznie zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (do tego czasu granice z powrotem otwarto i znowu można było tam jeździć). Kurtuazyjnie podziękowaliśmy, tym razem traktując to wyłącznie jako kolejną deklarację bez pokrycia.
W tygodniach poprzedzających wesele ciotka wielokrotnie ekscytowała się, jak bardzo się cieszy na ponowne spotkanie z moją mamą, której nie widziała od wielu lat. Posadziłam je obok siebie przy stole, żeby mogły się nagadać, jednak ciotka zamieniła z mamą może trzy słowa, resztę czasu spędzając na rozmowie po szwedzku z moimi teściami. Około 20 razem z partnerem nagle pożegnali się i pojechali do domu.
Następnego dnia razem z mężem i rodzicami byliśmy zaproszeni do nich do domu na kolację. Spytaliśmy ich, co się wczoraj stało, dlaczego tak wcześnie opuścili imprezę - czy byli zmęczeni, czy źle się bawili, czy może ktoś im coś niemiłego powiedział, czy o co chodzi. Odpowiedzieli, że w sumie to nie wiedzą dlaczego. Wszystko było super, bawili się świetnie, nie wiedzą, co im nagle strzeliło do głowy, żeby wstać i wyjść i generalnie bardzo żałują, że nie zostali dłużej.
W pewnym momencie moja mama wspomniała, że w listopadzie wybierają się z tatą na wycieczkę objazdową po Tajlandii, wykupioną w biurze podróży, i chciała się jej spytać o kilka praktycznych informacji - głównie jakie są tam ceny, ile wziąć pieniędzy i w jakiej walucie, lepiej karta czy gotówka itd. Ciotka, nie dając jej dokończyć, wygłosiła tyradę, że nie wie, czy będzie mogła ich zaprosić do siebie, bo jeszcze nie wie, czy się tam w tym roku wybiorą. Mama przerwała jej, mówiąc, że w ogóle nie o to pyta, a nawet gdyby bardzo chciała ją tam odwiedzić, nie pozwoli na to napięty program wycieczki. Pogadaliśmy jeszcze o innych sprawach, a kiedy chcieliśmy się zbierać, nie chcieli nas wypuścić - udało nam się wyjść dopiero przed 23 i to tylko dlatego, że rodzice mieli wcześnie rano lot powrotny i chcieli się trochę przespać.
W Boże Narodzenie ciotka dzwoniła z Tajlandii z życzeniami i pytała, kiedy ich tam w końcu odwiedzimy.
Przed wakacjami moja koleżanka rzuciła temat wyjazdu sylwestrowego w przyszłym roku. Ponieważ święta i sylwester wypadną w środku tygodnia, nie biorąc dużo urlopu, będzie można mieć prawie 3 tygodnie wolnego. Oczywiście wszystko będzie zależało od cen i funduszy, ale wstępny plan jest taki, żeby zaraz po świętach lecieć do Dubaju, tam spędzić sylwestra, a w Nowy Rok lub dzień po lecieć do Tajlandii i najpierw spędzić parę dni w Bangkoku, a potem tydzień gdzieś w jakimś fajnym miejscu z ładną plażą i atrakcjami turystycznymi w bliskiej okolicy (na island hopping będziemy mieć za mało czasu).
W lipcu tego roku, podczas pobytu w Szwecji byliśmy zaproszeni do ciotki na obiad. Powiedziałam jej o naszych wstępnych planach sylwestrowych i spytałam, które miejsce może polecić na tygodniowy pobyt - Phuket, Koh Samui, Krabi, czy może jeszcze gdzieś indziej. Podobnie jak w rozmowie z moją mamą rok wcześniej, nie dała mi dokończyć, tylko od razu zastrzegła, że oni nie mogą nas zaprosić, bo nie wiedzą, czy do tego czasu nie sprzedadzą domu, bo jednak już ich te długie loty bardzo męczą. Odpowiedziałam, że w ogóle nie braliśmy pod uwagę wizyty u nich. Chciałam tylko spytać o rekomendację miejscówki. Ona na to, że w ogóle odradza Tajlandię, tam jest okropnie, pełno ruskich i w ogóle jedźcie gdzie indziej. Przed naszym wyjściem wyraziła jeszcze ubolewanie, dlaczego znowu śpimy w hotelu zamiast u nich, przecież tyle razy proponowali nam nocleg, dlaczego my nigdy nie chcemy z niego skorzystać?
Kiedy wróciliśmy do domu, dzwoni do mnie mama i mówi, że dzwoniła do niej ciotka z pretensjami, dlaczego ja, wybierając się do Tajlandii, nie chcę jej odwiedzić.
I tak ciągnie się ten teatrzyk już szósty rok. Nie jest to zachowanie wymierzone konkretnie w nas, gdyż ciotka "zaprasza" wszystkich przy każdej okazji, a przez ostatnie lata nie zauważyłam, żeby ich tam ktokolwiek odwiedził, nawet ich własne dzieci. Podejrzewam, że ciotce chyba zatrzymał się czas na etapie Polski lat 70 i nie dopuszcza do świadomości, że realia bardzo się od tego czasu zmieniły, rodzina za granicą nie jest już żadnym świętym Graalem, wyjazd do Azji, a już tym bardziej do Hiszpanii nie robi na nikim wrażenia, a jeśli krewni nas odwiedzają, robią to wyłącznie towarzysko. Nikt nie wymaga sponsorowania mu pobytu, dawania kieszonkowego ani znajdowania pracy przy zbiorze truskawek.
Część mojej rodziny od wielu mieszka w Szwecji. Odkąd poznałam mojego partnera i zaczęłam bywać w tym kraju, utrzymuję bliski kontakt z kuzynką mojej mamy, zamieszkałą w Malmö (kiedy ciotka była dzieckiem, moja babcia praktycznie ją wychowała, bo jej własna matka miała "ciekawsze zajęcia", ciotka czuje ogromną wdzięczność i zależy jej na kontaktach z nami). Ciotka jest okolicach siedemdziesiątki i kilka lat temu wraz z partnerem uznali, że szwedzkie mrozy nie są na ich zdrowie i, co jest popularnym trendem wśród szwedzkich emerytów, kupili dom w Tajlandii, gdzie co roku spędzają zimowe miesiące. Dom mieści się 3 godziny jazdy od Bangkoku, trochę pośrodku niczego, ale grunt że w ciepłym klimacie. Ponieważ, jak mówią, czują się tam samotni, zapraszają rodzinę, żeby ich odwiedziła. Z tym że przebiega to dość osobliwie. Na wstępie zaznaczam, że ja się jej nie narzucam, większość kontaktu jest z jej inicjatywy.
Kiedy w czerwcu 2018 spędzaliśmy u nich święto Midsommar, rzucili temat, że ponieważ widzą, że my sporo jeździmy po świecie, bardzo by się cieszyli, gdyby udało nam się odwiedzić ich kiedyś również w Tajlandii. Podziękowaliśmy za zaproszenie, mówiąc, że co prawda urlop na ten rok mamy już w pełni zaplanowany, ale chętnie wybierzemy się do nich na kilka dni w przyszłym roku. Oni na to, że na kilka dni się nie opłaca lecieć taki kawał, żebyśmy przyjechali na co najmniej dwa tygodnie, to będzie można porobić sobie różne fajne wypady: do Malezji, Wietnamu, tajskie wyspy, czy gdzie jeszcze będziemy chcieli, bo loty tam na miejscu kosztują grosze. Dodali jeszcze, że kiedy w przyszłości będziemy potrzebowali przenocować w Malmö, żebyśmy nie wydawali bez sensu pieniędzy na hotel, tylko przenocowali u nich. Co prawda ze względu na ograniczony metraż dysponują tylko kanapą w salonie, ale to zawsze nocleg u rodziny, a nie bujanie się po hotelach. Podziękowaliśmy i potwierdziliśmy, że będziemy mieli na uwadze. Oni też są w każdej chwili mile widziani u nas.
W marcu 2019 dzwoniłam do ciotki, żeby złożyć jej życzenia urodzinowe. Ta opowiadała, że właśnie wrócili z Tajlandii, mieli cudowną pogodę, odbyli mnóstwo wycieczek i w ogóle szkoda, że nam nie udało się ich odwiedzić. Wspomniałam, że skoro jesteśmy przy temacie, to aktualnie jesteśmy na etapie planowania tegorocznego urlopu i bardzo chętnie przyjechalibyśmy do nich na jakiś tydzień w połowie listopada, jeśli oczywiście im pasuje i zaproszenie jest nadal aktualne (2 tygodnie wydały nam się zdecydowanie za długo; generalnie uważam, że siedzenie u kogoś w domu dłużej niż 3 dni jest męczące dla obydwu stron). Odpowiedź ciotki:
- Nie, kochanie, słuchaj, my ten dom chcemy sprzedawać. Doszliśmy do wniosku, że w naszym wieku te długi loty są już zbyt męczące i będziemy wystawiać ten dom na sprzedaż. Do listopada już go nie będziemy mieć, więc to był nasz ostatni sezon. W przyszłości jeśli będziemy tam jeździć, to do hoteli, bo nie chcemy też być uwiązani w jednym miejscu.
Ok, mówi się trudno. Zaplanujemy urlop inaczej.
Rozmawialiśmy z nimi w Boże Narodzenie, zapraszając ich na nasz ślub, który miał się odbyć w czerwcu 2020. Okazało się, że jednak nie sprzedali domu i polecieli do Tajlandii, ale ewakuowali się z powrotem do Szwecji już na święta ze względu na zaczynającą się w Azji epidemię.
Ze względu na covidowe obostrzenia musieliśmy wesele przesunąć w czasie; na początku lipca wzięliśmy tylko bardzo kameralny ślub, żeby dokumenty nie straciły ważności. Oprócz pary świadków, ciotka z partnerem, ze względu na bliskość zamieszkania, byli jedynymi gośćmi. Składając nam życzenia, powiedzieli, że jako prezent ślubny zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (jak tylko kraj otworzy granice i znowu zacznie wpuszczać cudzoziemców), bo jednak nie będą tego domu sprzedawać. Podziękowaliśmy, może tym razem się uda.
W lecie 2021 mąż wybrał się na kilka dni do Szwecji, odwiedzić rodziców, których od prawie 2 lat nie widział. Ze względu na porę lotu potrzebował przenocować w Malmö, a że hotele z jakichś przyczyn były w tym czasie pieruńsko drogie, spytałam ciotki, czy byłaby możliwość, żeby go jedną noc przekimali u siebie.
- Kochanie, wiesz, że my was zawsze bardzo chętnie u siebie gościmy, ale na nocleg kompletnie nie mamy warunków. Nie mamy drugiej sypialni, jest tylko kanapa w salonie, a to będzie zarówno niewygodne, jak i krępujące.
Ok, nie to nie, łaski bez. Mąż przenocował u kolegi w Ystad
W październiku 2021, ponieważ Tajlandia nadal była zamknięta dla turystów, ciotka z partnerem postanowili spędzić zimę w Hiszpanii, w domu jej córki na Costa del Sol. Ponieważ wybierali się samochodem, a Monachium leży po drodze, zatrzymali się u nas na nocleg. Nawieźli nam pół torby wałówki i spędziliśmy z nimi bardzo miły wieczór, podczas którego namawiali nas, żebyśmy zabukowali sobie lot i spędzili u nich Boże Narodzenie, bo dom jest duży, pogoda piękna, a oni będą sami i przyda im się towarzystwo. Podziękowaliśmy, ale musieliśmy odmówić, gdyż na święta wybieraliśmy się do Szwecji, do rodziców Gustava. Zaproponowaliśmy za to, że możemy ich odwiedzić w Wielkanoc, gdyż nie mamy planów, i chętnie spędzimy ją w Hiszpanii. Pasowało im, umówiliśmy się, że po Nowym Roku, potwierdzimy dzień przylotu i kupimy bilety.
Kiedy składałyśmy sobie życzenia w Boże Narodzenie, ciotka powiedziała, że z tą Wielkanocą to musimy się niestety wstrzymać, bo jej córka będzie chciała początkiem roku ten dom sprzedać i kupić inny. Ok, czyli stała śpiewka. Na Wielkanoc pojechaliśmy do moich rodziców, a pod koniec kwietnia ciotka z partnerem, wracając z Hiszpanii, ponownie zatrzymali się u nas i mówili, jaka to szkoda, że nie przyjechaliśmy do nich, bo córka jednak nie sprzedała domu.
W lipcu 2022 w końcu odbyło się nasze kilkakrotnie przekładane wesele. Podczas składania życzeń, ciotka w dwóch językach oznajmiła, że w ramach prezentu ślubnego serdecznie zapraszają nas w podróż poślubną do Tajlandii (do tego czasu granice z powrotem otwarto i znowu można było tam jeździć). Kurtuazyjnie podziękowaliśmy, tym razem traktując to wyłącznie jako kolejną deklarację bez pokrycia.
W tygodniach poprzedzających wesele ciotka wielokrotnie ekscytowała się, jak bardzo się cieszy na ponowne spotkanie z moją mamą, której nie widziała od wielu lat. Posadziłam je obok siebie przy stole, żeby mogły się nagadać, jednak ciotka zamieniła z mamą może trzy słowa, resztę czasu spędzając na rozmowie po szwedzku z moimi teściami. Około 20 razem z partnerem nagle pożegnali się i pojechali do domu.
Następnego dnia razem z mężem i rodzicami byliśmy zaproszeni do nich do domu na kolację. Spytaliśmy ich, co się wczoraj stało, dlaczego tak wcześnie opuścili imprezę - czy byli zmęczeni, czy źle się bawili, czy może ktoś im coś niemiłego powiedział, czy o co chodzi. Odpowiedzieli, że w sumie to nie wiedzą dlaczego. Wszystko było super, bawili się świetnie, nie wiedzą, co im nagle strzeliło do głowy, żeby wstać i wyjść i generalnie bardzo żałują, że nie zostali dłużej.
W pewnym momencie moja mama wspomniała, że w listopadzie wybierają się z tatą na wycieczkę objazdową po Tajlandii, wykupioną w biurze podróży, i chciała się jej spytać o kilka praktycznych informacji - głównie jakie są tam ceny, ile wziąć pieniędzy i w jakiej walucie, lepiej karta czy gotówka itd. Ciotka, nie dając jej dokończyć, wygłosiła tyradę, że nie wie, czy będzie mogła ich zaprosić do siebie, bo jeszcze nie wie, czy się tam w tym roku wybiorą. Mama przerwała jej, mówiąc, że w ogóle nie o to pyta, a nawet gdyby bardzo chciała ją tam odwiedzić, nie pozwoli na to napięty program wycieczki. Pogadaliśmy jeszcze o innych sprawach, a kiedy chcieliśmy się zbierać, nie chcieli nas wypuścić - udało nam się wyjść dopiero przed 23 i to tylko dlatego, że rodzice mieli wcześnie rano lot powrotny i chcieli się trochę przespać.
W Boże Narodzenie ciotka dzwoniła z Tajlandii z życzeniami i pytała, kiedy ich tam w końcu odwiedzimy.
Przed wakacjami moja koleżanka rzuciła temat wyjazdu sylwestrowego w przyszłym roku. Ponieważ święta i sylwester wypadną w środku tygodnia, nie biorąc dużo urlopu, będzie można mieć prawie 3 tygodnie wolnego. Oczywiście wszystko będzie zależało od cen i funduszy, ale wstępny plan jest taki, żeby zaraz po świętach lecieć do Dubaju, tam spędzić sylwestra, a w Nowy Rok lub dzień po lecieć do Tajlandii i najpierw spędzić parę dni w Bangkoku, a potem tydzień gdzieś w jakimś fajnym miejscu z ładną plażą i atrakcjami turystycznymi w bliskiej okolicy (na island hopping będziemy mieć za mało czasu).
W lipcu tego roku, podczas pobytu w Szwecji byliśmy zaproszeni do ciotki na obiad. Powiedziałam jej o naszych wstępnych planach sylwestrowych i spytałam, które miejsce może polecić na tygodniowy pobyt - Phuket, Koh Samui, Krabi, czy może jeszcze gdzieś indziej. Podobnie jak w rozmowie z moją mamą rok wcześniej, nie dała mi dokończyć, tylko od razu zastrzegła, że oni nie mogą nas zaprosić, bo nie wiedzą, czy do tego czasu nie sprzedadzą domu, bo jednak już ich te długie loty bardzo męczą. Odpowiedziałam, że w ogóle nie braliśmy pod uwagę wizyty u nich. Chciałam tylko spytać o rekomendację miejscówki. Ona na to, że w ogóle odradza Tajlandię, tam jest okropnie, pełno ruskich i w ogóle jedźcie gdzie indziej. Przed naszym wyjściem wyraziła jeszcze ubolewanie, dlaczego znowu śpimy w hotelu zamiast u nich, przecież tyle razy proponowali nam nocleg, dlaczego my nigdy nie chcemy z niego skorzystać?
Kiedy wróciliśmy do domu, dzwoni do mnie mama i mówi, że dzwoniła do niej ciotka z pretensjami, dlaczego ja, wybierając się do Tajlandii, nie chcę jej odwiedzić.
I tak ciągnie się ten teatrzyk już szósty rok. Nie jest to zachowanie wymierzone konkretnie w nas, gdyż ciotka "zaprasza" wszystkich przy każdej okazji, a przez ostatnie lata nie zauważyłam, żeby ich tam ktokolwiek odwiedził, nawet ich własne dzieci. Podejrzewam, że ciotce chyba zatrzymał się czas na etapie Polski lat 70 i nie dopuszcza do świadomości, że realia bardzo się od tego czasu zmieniły, rodzina za granicą nie jest już żadnym świętym Graalem, wyjazd do Azji, a już tym bardziej do Hiszpanii nie robi na nikim wrażenia, a jeśli krewni nas odwiedzają, robią to wyłącznie towarzysko. Nikt nie wymaga sponsorowania mu pobytu, dawania kieszonkowego ani znajdowania pracy przy zbiorze truskawek.
Rodzina
Ocena:
151
(165)
Ballada o Januszku - epilog. Będzie długo.
Pracę u Janusza zaczęłam w 2017. Bywał irytujący, ale były to raczej sytuacje, w których można było przewrócić oczami i pośmiać się z głupoty. Szef, który wnerwiał, ale nie stresował. Z początkiem korony przeszliśmy na prace zdalną (w 2020 całkiem zdalną, potem hybrydową), więc przez prawie 3 lata mało go widywałam i wtedy pracowało się naprawdę fajnie. Dodatkowym atutem była zmiana trybu pracy z wysiadywania dupogodzin na zadaniowy. Kiedy Niemcy wprowadziły pomoc dla przedsiębiorców, która poza wypłatami zapomóg polegała również na tym, że pracownicy mieli ograniczone godziny pracy, a państwo wypłacało część ich pensji, Janusz oczywiście z tego skorzystał.
W połowie 2022 pomoc dla przedsiębiorców się skończyła, o czym dowiedziałam się, kiedy zobaczyłam odcinek pensji (Janusz ani słowem się na ten temat nie zająknął), więc zaczęłam pracować z powrotem w pełnym wymiarze godzin, z tym że nadal głównie zdalnie, do biura przyjeżdżając dwa razy w tygodniu. Ponieważ Janusz nic nie wspominał na temat całkowitego powrotu do biura, żeby znowu móc cały czas patrzeć pracownikom na ręce, kontrolować, jak często chodzą do toalety i takie tam, zaczęłam się zastanawiać, czy on się w ogóle zorientował, że dotacje od państwa się skończyły i całą moją pensję płaci sam. Stwierdziłam jednak, że nie będę się narzucać z żadnym powrotem do biura, pracę mogę wykonać zewsząd, do tego odpadają mi koszty i czas dojazdu, a w końcu to jego firma, jego dotacje, jego problem. On się powinien tym interesować, a nie ja.
W październiku przeprowadziliśmy się do nowego biura. Tym razem, w celu cięcia kosztów, Janusz nie wynajął dwóch pomieszczeń, tylko jedno, w dodatku wielkości schowka na szczotki. Stwierdził, że skoro i tak pracujemy głównie zdalnie, to biuro jest potrzebne w zasadzie po to, żeby był jakiś oficjalny adres, na który przesyłki mogą przychodzić. I do tego głównie służyło, bo pracować się tam nie dało. Biuro nie dość, że ciasne, było w dodatku kompletnie zagracone, gdyż służyło Januszowi również jako składzik na rupiecie, które przestały mu się mieścić w domu i w garażu. Żeby dojść do swojego biurka, musiałam przeciskać się przez 30cm szczelinę między regałem a stertą kartonów z kasetami video z lat 80. Na uwagi zwracane i przeze mnie, i przez administratora budynku, że jest to wbrew przepisom BHP oraz przeciwpożarowym, Janusz reagował wzruszeniem ramion. Co tam przepisy, ważne, że tanio.
Dodatkową uciążliwość stanowił fakt, że Janusz spędzał większość dnia pracy na rozmowach telefonicznych, prywatnych i służbowych, które odbywał na głośnomówiącym. Czyli dzień, który musiałam spędzać w biurze mijał mi kompletnie bezproduktywnie, gdyż Janusz darł się do telefonu, omawiając ostatni mecz Bayernu, a ja nie słyszałam własnych myśli. Słuchawki wytłumiające dźwięk nie wchodziły w grę, gdyż pomiędzy omawianiem akcji Goretzki czy Müllera, Janusz artykułował też polecenia w moim kierunku, więc cały czas musiałam się jego rozmowom przysłuchiwać. Do tego doszedł problem z czasów przedkoronowych, czyli przy każdej rozpoczętej czynności następowała komenda "rzuć i rób coś innego", w związku z czym niczego nie mogłam zrobić do końca i wszystko leżało rozgrzebane. Na szczęście był to jeden, góra dwa dni w tygodniu.
W lutym okazało się, że miałam rację co do kwestii, że Janusz nie zorientował się, że od 8 miesięcy nie otrzymywał dotacji od państwa i całą pensję wypłacał mi z własnej kieszeni. Przypadkiem uświadomił mu to jego doradca podatkowy i Janusz wpadł w szał. Nie tylko zażądał całkowitego powrotu do biura, ale również odpracowania wszystkich godzin, które w ciągu tych 8 miesięcy przepracowałam z domu. Nie trafiały do niego argumenty, że przecież mimo tego, że z domu, i tak pracowałam na cały etat, to nie był mój czas wolny, a wszystkie zadania były wykonane. Jego zdaniem praca z domu to nie praca i koniec. Bo skąd on ma wiedzieć, czy przypadkiem w godzinach pracy nie miałam włączonej pralki czy zmywarki, albo nie robiłam sobie herbaty (co ciekawe, robienie sobie herbaty w biurze nie stanowiło problemu). Praca liczy się tylko wtedy, kiedy on ją widzi, nie wyniki, ale sam proces. On musi "widzieć zapie*dol", inaczej się nie liczy. Dokładnie wtedy zaczęły się moje problemy z żołądkiem i poszłam na L4. Było też dla mnie jasne, że jak tylko skończę studia, niezależnie od sytuacji na rynku, muszę koniecznie znaleźć nową pracę, bo w obecnej nie wytrzymam.
Od końca lutego do połowy maja sporo czasu spędziłam w szpitalu i na zwolnieniach, ale pomiędzy jedną nieobecnością a drugą dowiedziałam się o innej przyczynie zdenerwowania Janusza. Sytuacja z gatunku "na każdego cwaniaka znajdzie się większy cwaniak". Jedno z czasopism, z którym współpracowaliśmy, to niszowy kwartalnik o tematyce haute couture, wydawany w Holandii. Z naczelnym Janusz zna się od ponad 20 lat. Wiele lat temu sporządzili umowę o współpracy, w międzyczasie warunki tej współpracy i zakres działalności Janusza uległy zmianom, a zmiany, jak to Janusz ma w zwyczaju, uzgadniane były wyłącznie ustnie. Rozliczenia dokonywane były zawsze w ten sposób, że nasza firma wysyłała fakturę klientowi, klient przelewał nam (tzn. Januszowi) pieniądze, wydawnictwo wysyłało nam fakturę pomniejszoną o naszą prowizję, my opłacaliśmy ją wydawnictwu. Czasami, kiedy były jakieś opóźnienia po stronie klienta, lub Janusz miał problem z płynnością (bo pieniądze od klienta niechcąco mu się rozeszły na prywatne wydatki), dogadywał się telefonicznie z kolegą naczelnym, że zapłaci z opóźnieniem, na co ten bez problemu się zgadzał, oczywiście wszystko wyłącznie ustnie.
Współpraca grała i tańczyła, do czasu. Pewnego dnia przyszło pismo z wydawnictwa, w którym w trybie natychmiastowym wypowiedzieli Januszowi umowę ze względu na rażące naruszenie warunków kontraktu. No bo w umowie wyszczególnione były procesy, których Janusz miał się trzymać, a tymczasem od dłuższego czasu robił zupełnie coś innego. Do tego regularne zaległości w opłacaniu faktur. Wszystko Janusz miał dogadane z naczelnym telefonicznie, jednak nie miał na to żadnego dowodu. Ale co to za problem. Skoro nie ma dowodu, to Janusz go sobie stworzy. Niewiele myśląc, napisał aneks do umowy, z datą wsteczną, w którym wyszczególnił zmiany procedur, podrobił podpis naczelnego i wysłał mu jako argument na swoja korzyść (nie mogłam go powstrzymać, bo byłam wtedy na L4, a nawet gdybym nie była to po akcji z listem do szpitala przestałam ratować mu tyłek i chronić go przed nim samym, niech się sam wykończy).
Do tego doszedł do wniosku, że jeśli wydawnictwo chce zerwać z nim umowę, to niech zrywa, ale po tylu latach należy mu się odszkodowanie. W ramach owego odszkodowania przywłaszczył sobie pieniądze od klientów z ostatniego numeru czasopisma. Była to suma w okolicach 60 tys. Euro, którą natychmiast wydał na wyjazd z rodziną do Kalifornii. Ponieważ naczelny nie odpuszczał i jego prawnik zaczął przysyłać pisma, Janusz również musiał wziąć prawnika. Nie dość, że kosztuje go to spore pieniądze, to jeszcze za przywłaszczenie sporej sumy pieniędzy i sfałszowanie podpisu grozi mu sprawa karna.
Oprócz tego, czego dowiedziałam się już po powrocie, urząd skarbowy podczas kontroli dopatrzył się, że podczas korony Janusz prowadził dość kreatywną księgowość i nakazał mu zwrot całej pomocy, którą otrzymał w tym czasie od państwa. Wyszło tego kilkadziesiąt tysięcy. W ramach pójścia na rękę mogą mu to ewentualnie rozłożyć na raty, ale oddać musi.
Trzecim problemem Janusza, który wydarzył się w tym samym czasie, była skrajnie zła sytuacja finansowa jego drugiego biznesu - spa, które odziedziczył po swoim ojcu. Sytuacja finansowa firmy była zła już od czasów korony i executive, który prowadzi ten interes, wysyłał mu od tego czasu zestawienia finansowe, sygnalizując problem, który Janusz radośnie ignorował, bo co sobie będzie zawracał głowę jakimiś tabelkami. Jakieś pieniądze wpływają na konto i to się liczy, więc jakoś to będzie. Niestety skończyło się "jakośtobycie" i nie tylko pieniądze przestały wpływać, ale Janusz musiał zacząć dokładać ze swoich. Spa bankrutuje, a Janusz szuka winnego.
To, że Janusz lada moment popłynie na wszystkich frontach, było jasne. Jasne było również, że skoro praca dyplomowa jest już na ukończeniu, a obrona za kilka tygodni, mogę się już rozglądać za nową pracą. Nie wiedziałam tylko, jak ogarnąć temat odbywania rozmów kwalifikacyjnych, tak żeby Janusz się nie dowiedział, w sytuacji, kiedy nie pracuję już z domu, a w dodatku dzielę z nim biuro, więc słyszymy swoje rozmowy. Z kolei doproszenie się go o dzień urlopu graniczyło z cudem. Ale w tym momencie stała się najlepsza rzecz, jaka mogła się w tej sytuacji stać. 31 maja bardzo przybity Janusz oznajmił mi, że bardzo mu przykro, ale w związku z problemami, które spadły mu na głowę, a które "kompletnie nie są jego winą", żeby nie zbankrutować, musi ciąć koszty, gdzie się da, w związku z czym musi zmienić warunki mojej umowy i zredukować mój etat o połowę.
Podsunęłam mu wtedy pomysł, żeby może zamiast obcinać mi godziny pracy, po prostu mnie zwolnił, a na moje miejsce zatrudnił kogoś za niższa stawkę i w mniejszym wymiarze godzin. Pracy nie ma aż tyle, ile było w pierwszych latach mojego zatrudnienia, więc nawet ktoś mniej doświadczony powinien dać sobie radę. Z kolei ja przy obecnych cenach nie dam rady żyć za połowę pensji, więc wolę po prostu poszukać innej pracy. Janusz się pokrygował, że nie miałby serca mnie tak po prostu zwolnić, że po tylu latach jestem jak rodzina i tak dalej.
W końcu go jednak przekonałam. Wręczył mi rozwiązanie umowy z miesięcznym okresem wypowiedzenia. Zwróciłam mu uwagę, że okres wypowiedzenia jest nieprawidłowy. W umowie mam wpisany "ustawowy okres wypowiedzenia", a ten w przypadku zatrudnienia powyżej 5 lat wynosi 2 miesiące (najchętniej to bym odeszła jak najszybciej, ale wiedziałam, że znalezienie pracy od 1 lipca będzie raczej mało realne). Janusz zaczął dyskutować, że jego, jako drobnego przedsiębiorcy, na pewno te przepisy nie dotyczą. Pokazałam mu przepis, że owszem, mogłyby nie dotyczyć, jako drobny przedsiębiorca ma pewne przywileje, tylko że odpowiednia klauzula musi być zawarta w umowie o pracę. Jeśli jej nie ma, nici z przywilejów. Okazało się, że on nie wiedział, że w umowa, która ze mną podpisał, jest typowo "korporacyjna" i niekorzystna dla niego, bo jej nie przeczytał.
Nie zgodziłam się na jego propozycję "dogadania się" i uświadomiłam mu, że otrzymawszy wypowiedzenie, mam obowiązek zarejestrować się w urzędzie pracy, a oni pierwsze, co zrobią, to sprawdzą, czy jest ono zgodne z prawem. Kiedy się okaże, że nie jest, to nie dość, że wypowiedzenie będzie nieważne i będzie mi je musiał wręczyć na nowo, tracąc kolejny miesiąc, to jeszcze zapłaci karę. Na propozycję dopisania tej klauzuli do umowy z datą wsteczną również się nie zgodziłam. Nie miał wyjścia, musiał dać mi nowe wypowiedzenie z terminem do końca lipca. A ja, dzięki temu, że to on mnie zwolnił, nowej pracy mogłam szukać oficjalnie, co więcej, miałam prawo chodzić na rozmowy w godzinach pracy (z czego ochoczo korzystałam). A gdyby nie udało mi się nic znaleźć przed końcem lipca, przysługują mi świadczenia z urzędu pracy, w tym zasiłek wynoszący 60% pensji.
Przez to, że Janusz bardzo niechętnie zatwierdzał wnioski urlopowe ("bo on nie zgadza się z tym, że pracownika nie ma, a on mu musi płacić"), miałam do wykorzystania prawie cały przysługujący mi roczny urlop, którego Janusz musiałby mi albo udzielić przed końcem mojego zatrudnienia, albo wypłacić ekwiwalent w wysokości prawie całej mojej pensji brutto. Gdyby wypowiedzenie kończyło mi się końcem czerwca, przysługiwałaby mi tylko połowa urlopu, a że zahaczyło o drugą połowę roku, przysługiwał mi on w całości. Gdyby Janusz był się wcześniej zorientował, jaki mam w umowie termin wypowiedzenia i co to dla niego oznacza, zaoszczędziłby sobie sporo pieniędzy. No ale kto bogatemu zabroni nie czytać umów. Na razie wydawał się o tym nie wiedzieć, ale zdawałam sobie sprawę, że kiedy w końcu się zorientuje, zacznie "chodzić po ścianach", będzie się starał zrobić wszystko, żeby mi tego urlopu nie udzielić, ani nie wypłacać i podejrzewałam, że będzie chciał mnie zmusić, żeby się tego urlopu oficjalnie zrzekła albo o niego wystąpiła i podczas niego nadal chodziła do pracy, a jako karty przetargowej użyje świadectwa pracy i zagrozi, że mi go nie wystawi, albo wystawi złe. Tak więc muszę być szybsza.
Jako że nową pracę znalazłam o wiele szybciej niż zakładałam i już pod koniec czerwca udało mi się podpisać umowę, wykorzystałam ten fakt i poprosiłam Janusza o jak najszybsze wystawienie mi świadectwa pracy, mówiąc, że niby nowy pracodawca chce, żebym je natychmiast dostarczyła. A że nie chcę zrobić na dzień dobry złego wrażenia, nie mogę kazać im zbyt długo czekać. Świadectwo napisałam sobie sama, bo Januszowi się, rzecz jasna, nie chciało, ale bez problemu podpisał, więc ten problem miałam już z głowy.
W pierwszych dniach lipca, tak jak się spodziewałam, pracownik obsługującej nas kancelarii uświadomił Januszowi kwestię mojego urlopu. I tak, jak się spodziewałam, Janusz był w ciężkim szoku, ile go to będzie kosztowało. I jak się również spodziewałam, próbował mnie przekonać, żebym się go oficjalnie zrzekła. Bo nie wyobraża sobie wypłacania takich pieniędzy, a wykorzystać tych dni jako urlopu też mi nie pozwoli, bo jestem mu potrzebna. Oczywiście odmówiłam.
Plan A się nie powiódł, to zaproponował plan B. Jako że wypłata za niewykorzystany urlop jest traktowana jako "specjalna płatność" i tak wysoko opodatkowana, że pracownik dostaje tylko połowę kwoty, Janusz spytał, co ja na to, żeby on nieoficjalnie wypłacił mi kwotę netto, a ja podpisałabym mu oświadczenie, że oficjalnie zrzekam się tych roszczeń, dzięki czemu on przynajmniej zaoszczędzi ten podatek. Mnie obojętne, ja chcę dostać swoje pieniądze, a rozliczenia Janusza ze skarbówką są jego problemem. Powiedziałam mu tylko, żeby najpierw sprawdził w swojej kancelarii podatkowej, czy to się w ogóle da zrobić, bo to oni wystawiają mój pasek wypłaty i mają wszystkie informacje na temat mojego urlopu, a z tego, co wiem, nie ma możliwości prawnej, żeby pracownik zrzekł się przysługującej mu wypłaty, a potem możemy wrócić do tematu. Oraz oczywiście postawiłam warunek: kasa do ręki (lub na konto) zanim cokolwiek podpiszę (zresztą miałam dość dużą pewność, że to i tak nie przejdzie - wieczorem skonsultowałam temat z prawnikiem).
Pod koniec następnego dnia Janusz poprosił mnie o rozmowę na temat tego wynagrodzenia za urlop i przedstawił następującą propozycję: ponieważ przez ostatnie 6 lat mnie utrzymywał (ciekawe określenie na wypłacanie pensji za wykonaną pracę), ja jestem mu coś winna ze swojej strony, jakąś elementarną lojalność, więc on postanowił, że wypłaci mi tylko część przysługującej mi kwoty netto (dla potrzeb historii niech będzie to, że zamiast 2000 € zapłaci mi 1500 €), w dodatku zrobi to w trzech ratach: w lipcu ze względu na swoją trudną sytuację finansową nie będzie w stanie wypłacić nic, ale będzie mi wypłacał po 500 € pod koniec sierpnia, września i października, a ja mam mu podpisać już teraz, że się tych świadczeń zrzekam (już widzę, jak bym te pieniądze kiedykolwiek zobaczyła). Odpowiedziałam, że chyba sobie jaja robi. Na układ można iść, jeśli obie strony coś na tym zyskują, a nie jeśli jedna na tym zyska, a druga straci. Jaki ja mam w tym interes, żeby, idąc mu na rękę, pozbawić się przysługującego mi wynagrodzenia? Bo już pomijając z jakiej mańki mam się zrzec części tych pieniędzy, to nie mam żadnej gwarancji, że tę resztę w ogóle dostanę, bo nawet jeśli podpiszemy jakieś zobowiązanie między sobą, nie będzie ono miało żadnej mocy prawnej, jako że cały ten układ byłby nielegalny. Albo ustalamy coś, na czym zyskamy oboje, albo nie mamy o czym rozmawiać i robimy wszystko oficjalnie.
Janusz powtórzył argument, że po tym jak mnie przez 6 lat utrzymywał, mam wobec niego dług, więc jestem mu winna tę przysługę i dodał nowy, że "mam bogatego męża", więc te pieniądze nie są mi do niczego potrzebne, a poza tym sponsorowanie mnie jest obowiązkiem męża, a nie jego (ktoś chyba nie łapie różnicy między związkiem a pracą zawodową). Następnie zastosował próbę szantażu emocjonalnego ("Dlaczego nie chcesz mi pomóc? Czy ja ci cokolwiek złego zrobiłem? Dlaczego mi nie ufasz? Czy uważasz, że mógłbym kogoś oszukać?" - nawet mi się udało nie parsknąć śmiechem), a kiedy to też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, oznajmił, że chyba mi się coś pomyliło, jeśli myślę, że cokolwiek mogę z nim negocjować, negocjować to on może z równym sobie, a nie ze mną, ja mam robić, co on każe (odważne stwierdzenie w sytuacji, kiedy to on mnie prosi o przysługę i tylko od mojej dobrej woli zależy, czy się zgodzę). Na koniec zaczął wyciągać jakieś sytuacje z ostatnich lat, kiedy poniósł straty finansowe (które wynikały wyłącznie z jego zaniedbań, nieudolnych krętactw oraz złych decyzji) i grozić mi dyscyplinarką. Po czym zadzwonił mu telefon, który on odebrał. Stwierdziłam, że w ten sposób nie będziemy rozmawiać i pojechałam do domu.
Następnego dnia, w myśl zasady "nie chcieli Żydzi manny, mieli g…o", za radą prawnika, poszłam na L4. Zwolnienie do środy, 19 lipca (w czwartek chciałam przyjechać do pracy, oddać klucze, wylogować się z kont na komputerze itd., a od piątku do końca miesiąca miałam już dawno zatwierdzony urlop, z którego już nie było możliwości mnie odwołać), z kodem choroby nie do podważenia, nawet gdyby Januszowi przyszło do głowy nasyłać na mnie kontrolę z kasy chorych.
Tym sposobem Janusz stracił pracownika, bez jakiegokolwiek przekazania obowiązków, a za zaległy urlop będzie musiał zapłacić oficjalną drogą, z podatkiem. Gdyby próbował jakoś utrudniać mi życie, zawsze miałam możliwość przedłużenia L4 o ten ponad tydzień zatwierdzonego urlopu, przez co musiałby mi zapłacić jeszcze więcej. Gdyby w ramach zemsty 31 lipca pieniądze (lipcowa pensja plus wypłata za urlop) nie wpłynęły mi na konto, następnym moim krokiem byłoby wezwanie do zapłaty wysłane przez prawnika zarówno do Janusza, jak i do wiadomości właściciela kancelarii (na wypadek, gdyby Janusz nie odebrał lub nie otworzył listu), a następnie oddanie sprawy do sądu pracy. Gdyby Januszowi przyszło do głowy zwalniać mnie dyscyplinarnie (do czego kompletnie nie miał podstaw ani formalnie, ani merytorycznie), sprawa również skończyłaby się w sądzie pracy, gdzie dodatkowo uwaliłabym go, ujawniając ten mail do ordynatora chirurgii i parę innych rzeczy.
Podczas mojej nieobecności Janusz zadzwonił raz, pytając o zdrowie i czy mogłabym mimo zwolnienia przyjechać jednak do pracy, bo on nie daje sobie sam rady. Oczywiście się nie zgodziłam, informując go, że po pierwsze nie pozwala mi stan zdrowia, po drugie, świadczenie pracy podczas L4 jest nielegalne, a jeśli ma wątpliwości, może mu to wytłumaczyć mój prawnik. Nie miał wątpliwości.
Przez ten czas coś chyba mu się przeorało w głowie (albo ktoś mu przeorał), bo kiedy wróciłam na ostatni dzień, był bardzo miły, nie wracał do tematu wypłaty, skupił się na przekazaniu obowiązków, a w prezencie pożegnalnym dał mi butelkę markowego szampana. Do tego stwierdził, że pewnych rzeczy, które ja robiłam, nie jest w stanie sam ogarnąć, więc jeżeli pozwalałby mi na to czas, chciałby mi zaproponować dalszą współpracę, w ramach mini job (pracownik nie jest zatrudniony na etat, tylko przychodzi na parę godzin i zarabia max 500 € wolne od podatku, nie musząc zakładać działalności ani wystawiać faktur), gdzie stawkę za swoje usługi miałabym ustalić sobie sama. A 31 lipca wszystkie należne pieniądze wpłynęły mi na konto.
Pracę u Janusza zaczęłam w 2017. Bywał irytujący, ale były to raczej sytuacje, w których można było przewrócić oczami i pośmiać się z głupoty. Szef, który wnerwiał, ale nie stresował. Z początkiem korony przeszliśmy na prace zdalną (w 2020 całkiem zdalną, potem hybrydową), więc przez prawie 3 lata mało go widywałam i wtedy pracowało się naprawdę fajnie. Dodatkowym atutem była zmiana trybu pracy z wysiadywania dupogodzin na zadaniowy. Kiedy Niemcy wprowadziły pomoc dla przedsiębiorców, która poza wypłatami zapomóg polegała również na tym, że pracownicy mieli ograniczone godziny pracy, a państwo wypłacało część ich pensji, Janusz oczywiście z tego skorzystał.
W połowie 2022 pomoc dla przedsiębiorców się skończyła, o czym dowiedziałam się, kiedy zobaczyłam odcinek pensji (Janusz ani słowem się na ten temat nie zająknął), więc zaczęłam pracować z powrotem w pełnym wymiarze godzin, z tym że nadal głównie zdalnie, do biura przyjeżdżając dwa razy w tygodniu. Ponieważ Janusz nic nie wspominał na temat całkowitego powrotu do biura, żeby znowu móc cały czas patrzeć pracownikom na ręce, kontrolować, jak często chodzą do toalety i takie tam, zaczęłam się zastanawiać, czy on się w ogóle zorientował, że dotacje od państwa się skończyły i całą moją pensję płaci sam. Stwierdziłam jednak, że nie będę się narzucać z żadnym powrotem do biura, pracę mogę wykonać zewsząd, do tego odpadają mi koszty i czas dojazdu, a w końcu to jego firma, jego dotacje, jego problem. On się powinien tym interesować, a nie ja.
W październiku przeprowadziliśmy się do nowego biura. Tym razem, w celu cięcia kosztów, Janusz nie wynajął dwóch pomieszczeń, tylko jedno, w dodatku wielkości schowka na szczotki. Stwierdził, że skoro i tak pracujemy głównie zdalnie, to biuro jest potrzebne w zasadzie po to, żeby był jakiś oficjalny adres, na który przesyłki mogą przychodzić. I do tego głównie służyło, bo pracować się tam nie dało. Biuro nie dość, że ciasne, było w dodatku kompletnie zagracone, gdyż służyło Januszowi również jako składzik na rupiecie, które przestały mu się mieścić w domu i w garażu. Żeby dojść do swojego biurka, musiałam przeciskać się przez 30cm szczelinę między regałem a stertą kartonów z kasetami video z lat 80. Na uwagi zwracane i przeze mnie, i przez administratora budynku, że jest to wbrew przepisom BHP oraz przeciwpożarowym, Janusz reagował wzruszeniem ramion. Co tam przepisy, ważne, że tanio.
Dodatkową uciążliwość stanowił fakt, że Janusz spędzał większość dnia pracy na rozmowach telefonicznych, prywatnych i służbowych, które odbywał na głośnomówiącym. Czyli dzień, który musiałam spędzać w biurze mijał mi kompletnie bezproduktywnie, gdyż Janusz darł się do telefonu, omawiając ostatni mecz Bayernu, a ja nie słyszałam własnych myśli. Słuchawki wytłumiające dźwięk nie wchodziły w grę, gdyż pomiędzy omawianiem akcji Goretzki czy Müllera, Janusz artykułował też polecenia w moim kierunku, więc cały czas musiałam się jego rozmowom przysłuchiwać. Do tego doszedł problem z czasów przedkoronowych, czyli przy każdej rozpoczętej czynności następowała komenda "rzuć i rób coś innego", w związku z czym niczego nie mogłam zrobić do końca i wszystko leżało rozgrzebane. Na szczęście był to jeden, góra dwa dni w tygodniu.
W lutym okazało się, że miałam rację co do kwestii, że Janusz nie zorientował się, że od 8 miesięcy nie otrzymywał dotacji od państwa i całą pensję wypłacał mi z własnej kieszeni. Przypadkiem uświadomił mu to jego doradca podatkowy i Janusz wpadł w szał. Nie tylko zażądał całkowitego powrotu do biura, ale również odpracowania wszystkich godzin, które w ciągu tych 8 miesięcy przepracowałam z domu. Nie trafiały do niego argumenty, że przecież mimo tego, że z domu, i tak pracowałam na cały etat, to nie był mój czas wolny, a wszystkie zadania były wykonane. Jego zdaniem praca z domu to nie praca i koniec. Bo skąd on ma wiedzieć, czy przypadkiem w godzinach pracy nie miałam włączonej pralki czy zmywarki, albo nie robiłam sobie herbaty (co ciekawe, robienie sobie herbaty w biurze nie stanowiło problemu). Praca liczy się tylko wtedy, kiedy on ją widzi, nie wyniki, ale sam proces. On musi "widzieć zapie*dol", inaczej się nie liczy. Dokładnie wtedy zaczęły się moje problemy z żołądkiem i poszłam na L4. Było też dla mnie jasne, że jak tylko skończę studia, niezależnie od sytuacji na rynku, muszę koniecznie znaleźć nową pracę, bo w obecnej nie wytrzymam.
Od końca lutego do połowy maja sporo czasu spędziłam w szpitalu i na zwolnieniach, ale pomiędzy jedną nieobecnością a drugą dowiedziałam się o innej przyczynie zdenerwowania Janusza. Sytuacja z gatunku "na każdego cwaniaka znajdzie się większy cwaniak". Jedno z czasopism, z którym współpracowaliśmy, to niszowy kwartalnik o tematyce haute couture, wydawany w Holandii. Z naczelnym Janusz zna się od ponad 20 lat. Wiele lat temu sporządzili umowę o współpracy, w międzyczasie warunki tej współpracy i zakres działalności Janusza uległy zmianom, a zmiany, jak to Janusz ma w zwyczaju, uzgadniane były wyłącznie ustnie. Rozliczenia dokonywane były zawsze w ten sposób, że nasza firma wysyłała fakturę klientowi, klient przelewał nam (tzn. Januszowi) pieniądze, wydawnictwo wysyłało nam fakturę pomniejszoną o naszą prowizję, my opłacaliśmy ją wydawnictwu. Czasami, kiedy były jakieś opóźnienia po stronie klienta, lub Janusz miał problem z płynnością (bo pieniądze od klienta niechcąco mu się rozeszły na prywatne wydatki), dogadywał się telefonicznie z kolegą naczelnym, że zapłaci z opóźnieniem, na co ten bez problemu się zgadzał, oczywiście wszystko wyłącznie ustnie.
Współpraca grała i tańczyła, do czasu. Pewnego dnia przyszło pismo z wydawnictwa, w którym w trybie natychmiastowym wypowiedzieli Januszowi umowę ze względu na rażące naruszenie warunków kontraktu. No bo w umowie wyszczególnione były procesy, których Janusz miał się trzymać, a tymczasem od dłuższego czasu robił zupełnie coś innego. Do tego regularne zaległości w opłacaniu faktur. Wszystko Janusz miał dogadane z naczelnym telefonicznie, jednak nie miał na to żadnego dowodu. Ale co to za problem. Skoro nie ma dowodu, to Janusz go sobie stworzy. Niewiele myśląc, napisał aneks do umowy, z datą wsteczną, w którym wyszczególnił zmiany procedur, podrobił podpis naczelnego i wysłał mu jako argument na swoja korzyść (nie mogłam go powstrzymać, bo byłam wtedy na L4, a nawet gdybym nie była to po akcji z listem do szpitala przestałam ratować mu tyłek i chronić go przed nim samym, niech się sam wykończy).
Do tego doszedł do wniosku, że jeśli wydawnictwo chce zerwać z nim umowę, to niech zrywa, ale po tylu latach należy mu się odszkodowanie. W ramach owego odszkodowania przywłaszczył sobie pieniądze od klientów z ostatniego numeru czasopisma. Była to suma w okolicach 60 tys. Euro, którą natychmiast wydał na wyjazd z rodziną do Kalifornii. Ponieważ naczelny nie odpuszczał i jego prawnik zaczął przysyłać pisma, Janusz również musiał wziąć prawnika. Nie dość, że kosztuje go to spore pieniądze, to jeszcze za przywłaszczenie sporej sumy pieniędzy i sfałszowanie podpisu grozi mu sprawa karna.
Oprócz tego, czego dowiedziałam się już po powrocie, urząd skarbowy podczas kontroli dopatrzył się, że podczas korony Janusz prowadził dość kreatywną księgowość i nakazał mu zwrot całej pomocy, którą otrzymał w tym czasie od państwa. Wyszło tego kilkadziesiąt tysięcy. W ramach pójścia na rękę mogą mu to ewentualnie rozłożyć na raty, ale oddać musi.
Trzecim problemem Janusza, który wydarzył się w tym samym czasie, była skrajnie zła sytuacja finansowa jego drugiego biznesu - spa, które odziedziczył po swoim ojcu. Sytuacja finansowa firmy była zła już od czasów korony i executive, który prowadzi ten interes, wysyłał mu od tego czasu zestawienia finansowe, sygnalizując problem, który Janusz radośnie ignorował, bo co sobie będzie zawracał głowę jakimiś tabelkami. Jakieś pieniądze wpływają na konto i to się liczy, więc jakoś to będzie. Niestety skończyło się "jakośtobycie" i nie tylko pieniądze przestały wpływać, ale Janusz musiał zacząć dokładać ze swoich. Spa bankrutuje, a Janusz szuka winnego.
To, że Janusz lada moment popłynie na wszystkich frontach, było jasne. Jasne było również, że skoro praca dyplomowa jest już na ukończeniu, a obrona za kilka tygodni, mogę się już rozglądać za nową pracą. Nie wiedziałam tylko, jak ogarnąć temat odbywania rozmów kwalifikacyjnych, tak żeby Janusz się nie dowiedział, w sytuacji, kiedy nie pracuję już z domu, a w dodatku dzielę z nim biuro, więc słyszymy swoje rozmowy. Z kolei doproszenie się go o dzień urlopu graniczyło z cudem. Ale w tym momencie stała się najlepsza rzecz, jaka mogła się w tej sytuacji stać. 31 maja bardzo przybity Janusz oznajmił mi, że bardzo mu przykro, ale w związku z problemami, które spadły mu na głowę, a które "kompletnie nie są jego winą", żeby nie zbankrutować, musi ciąć koszty, gdzie się da, w związku z czym musi zmienić warunki mojej umowy i zredukować mój etat o połowę.
Podsunęłam mu wtedy pomysł, żeby może zamiast obcinać mi godziny pracy, po prostu mnie zwolnił, a na moje miejsce zatrudnił kogoś za niższa stawkę i w mniejszym wymiarze godzin. Pracy nie ma aż tyle, ile było w pierwszych latach mojego zatrudnienia, więc nawet ktoś mniej doświadczony powinien dać sobie radę. Z kolei ja przy obecnych cenach nie dam rady żyć za połowę pensji, więc wolę po prostu poszukać innej pracy. Janusz się pokrygował, że nie miałby serca mnie tak po prostu zwolnić, że po tylu latach jestem jak rodzina i tak dalej.
W końcu go jednak przekonałam. Wręczył mi rozwiązanie umowy z miesięcznym okresem wypowiedzenia. Zwróciłam mu uwagę, że okres wypowiedzenia jest nieprawidłowy. W umowie mam wpisany "ustawowy okres wypowiedzenia", a ten w przypadku zatrudnienia powyżej 5 lat wynosi 2 miesiące (najchętniej to bym odeszła jak najszybciej, ale wiedziałam, że znalezienie pracy od 1 lipca będzie raczej mało realne). Janusz zaczął dyskutować, że jego, jako drobnego przedsiębiorcy, na pewno te przepisy nie dotyczą. Pokazałam mu przepis, że owszem, mogłyby nie dotyczyć, jako drobny przedsiębiorca ma pewne przywileje, tylko że odpowiednia klauzula musi być zawarta w umowie o pracę. Jeśli jej nie ma, nici z przywilejów. Okazało się, że on nie wiedział, że w umowa, która ze mną podpisał, jest typowo "korporacyjna" i niekorzystna dla niego, bo jej nie przeczytał.
Nie zgodziłam się na jego propozycję "dogadania się" i uświadomiłam mu, że otrzymawszy wypowiedzenie, mam obowiązek zarejestrować się w urzędzie pracy, a oni pierwsze, co zrobią, to sprawdzą, czy jest ono zgodne z prawem. Kiedy się okaże, że nie jest, to nie dość, że wypowiedzenie będzie nieważne i będzie mi je musiał wręczyć na nowo, tracąc kolejny miesiąc, to jeszcze zapłaci karę. Na propozycję dopisania tej klauzuli do umowy z datą wsteczną również się nie zgodziłam. Nie miał wyjścia, musiał dać mi nowe wypowiedzenie z terminem do końca lipca. A ja, dzięki temu, że to on mnie zwolnił, nowej pracy mogłam szukać oficjalnie, co więcej, miałam prawo chodzić na rozmowy w godzinach pracy (z czego ochoczo korzystałam). A gdyby nie udało mi się nic znaleźć przed końcem lipca, przysługują mi świadczenia z urzędu pracy, w tym zasiłek wynoszący 60% pensji.
Przez to, że Janusz bardzo niechętnie zatwierdzał wnioski urlopowe ("bo on nie zgadza się z tym, że pracownika nie ma, a on mu musi płacić"), miałam do wykorzystania prawie cały przysługujący mi roczny urlop, którego Janusz musiałby mi albo udzielić przed końcem mojego zatrudnienia, albo wypłacić ekwiwalent w wysokości prawie całej mojej pensji brutto. Gdyby wypowiedzenie kończyło mi się końcem czerwca, przysługiwałaby mi tylko połowa urlopu, a że zahaczyło o drugą połowę roku, przysługiwał mi on w całości. Gdyby Janusz był się wcześniej zorientował, jaki mam w umowie termin wypowiedzenia i co to dla niego oznacza, zaoszczędziłby sobie sporo pieniędzy. No ale kto bogatemu zabroni nie czytać umów. Na razie wydawał się o tym nie wiedzieć, ale zdawałam sobie sprawę, że kiedy w końcu się zorientuje, zacznie "chodzić po ścianach", będzie się starał zrobić wszystko, żeby mi tego urlopu nie udzielić, ani nie wypłacać i podejrzewałam, że będzie chciał mnie zmusić, żeby się tego urlopu oficjalnie zrzekła albo o niego wystąpiła i podczas niego nadal chodziła do pracy, a jako karty przetargowej użyje świadectwa pracy i zagrozi, że mi go nie wystawi, albo wystawi złe. Tak więc muszę być szybsza.
Jako że nową pracę znalazłam o wiele szybciej niż zakładałam i już pod koniec czerwca udało mi się podpisać umowę, wykorzystałam ten fakt i poprosiłam Janusza o jak najszybsze wystawienie mi świadectwa pracy, mówiąc, że niby nowy pracodawca chce, żebym je natychmiast dostarczyła. A że nie chcę zrobić na dzień dobry złego wrażenia, nie mogę kazać im zbyt długo czekać. Świadectwo napisałam sobie sama, bo Januszowi się, rzecz jasna, nie chciało, ale bez problemu podpisał, więc ten problem miałam już z głowy.
W pierwszych dniach lipca, tak jak się spodziewałam, pracownik obsługującej nas kancelarii uświadomił Januszowi kwestię mojego urlopu. I tak, jak się spodziewałam, Janusz był w ciężkim szoku, ile go to będzie kosztowało. I jak się również spodziewałam, próbował mnie przekonać, żebym się go oficjalnie zrzekła. Bo nie wyobraża sobie wypłacania takich pieniędzy, a wykorzystać tych dni jako urlopu też mi nie pozwoli, bo jestem mu potrzebna. Oczywiście odmówiłam.
Plan A się nie powiódł, to zaproponował plan B. Jako że wypłata za niewykorzystany urlop jest traktowana jako "specjalna płatność" i tak wysoko opodatkowana, że pracownik dostaje tylko połowę kwoty, Janusz spytał, co ja na to, żeby on nieoficjalnie wypłacił mi kwotę netto, a ja podpisałabym mu oświadczenie, że oficjalnie zrzekam się tych roszczeń, dzięki czemu on przynajmniej zaoszczędzi ten podatek. Mnie obojętne, ja chcę dostać swoje pieniądze, a rozliczenia Janusza ze skarbówką są jego problemem. Powiedziałam mu tylko, żeby najpierw sprawdził w swojej kancelarii podatkowej, czy to się w ogóle da zrobić, bo to oni wystawiają mój pasek wypłaty i mają wszystkie informacje na temat mojego urlopu, a z tego, co wiem, nie ma możliwości prawnej, żeby pracownik zrzekł się przysługującej mu wypłaty, a potem możemy wrócić do tematu. Oraz oczywiście postawiłam warunek: kasa do ręki (lub na konto) zanim cokolwiek podpiszę (zresztą miałam dość dużą pewność, że to i tak nie przejdzie - wieczorem skonsultowałam temat z prawnikiem).
Pod koniec następnego dnia Janusz poprosił mnie o rozmowę na temat tego wynagrodzenia za urlop i przedstawił następującą propozycję: ponieważ przez ostatnie 6 lat mnie utrzymywał (ciekawe określenie na wypłacanie pensji za wykonaną pracę), ja jestem mu coś winna ze swojej strony, jakąś elementarną lojalność, więc on postanowił, że wypłaci mi tylko część przysługującej mi kwoty netto (dla potrzeb historii niech będzie to, że zamiast 2000 € zapłaci mi 1500 €), w dodatku zrobi to w trzech ratach: w lipcu ze względu na swoją trudną sytuację finansową nie będzie w stanie wypłacić nic, ale będzie mi wypłacał po 500 € pod koniec sierpnia, września i października, a ja mam mu podpisać już teraz, że się tych świadczeń zrzekam (już widzę, jak bym te pieniądze kiedykolwiek zobaczyła). Odpowiedziałam, że chyba sobie jaja robi. Na układ można iść, jeśli obie strony coś na tym zyskują, a nie jeśli jedna na tym zyska, a druga straci. Jaki ja mam w tym interes, żeby, idąc mu na rękę, pozbawić się przysługującego mi wynagrodzenia? Bo już pomijając z jakiej mańki mam się zrzec części tych pieniędzy, to nie mam żadnej gwarancji, że tę resztę w ogóle dostanę, bo nawet jeśli podpiszemy jakieś zobowiązanie między sobą, nie będzie ono miało żadnej mocy prawnej, jako że cały ten układ byłby nielegalny. Albo ustalamy coś, na czym zyskamy oboje, albo nie mamy o czym rozmawiać i robimy wszystko oficjalnie.
Janusz powtórzył argument, że po tym jak mnie przez 6 lat utrzymywał, mam wobec niego dług, więc jestem mu winna tę przysługę i dodał nowy, że "mam bogatego męża", więc te pieniądze nie są mi do niczego potrzebne, a poza tym sponsorowanie mnie jest obowiązkiem męża, a nie jego (ktoś chyba nie łapie różnicy między związkiem a pracą zawodową). Następnie zastosował próbę szantażu emocjonalnego ("Dlaczego nie chcesz mi pomóc? Czy ja ci cokolwiek złego zrobiłem? Dlaczego mi nie ufasz? Czy uważasz, że mógłbym kogoś oszukać?" - nawet mi się udało nie parsknąć śmiechem), a kiedy to też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, oznajmił, że chyba mi się coś pomyliło, jeśli myślę, że cokolwiek mogę z nim negocjować, negocjować to on może z równym sobie, a nie ze mną, ja mam robić, co on każe (odważne stwierdzenie w sytuacji, kiedy to on mnie prosi o przysługę i tylko od mojej dobrej woli zależy, czy się zgodzę). Na koniec zaczął wyciągać jakieś sytuacje z ostatnich lat, kiedy poniósł straty finansowe (które wynikały wyłącznie z jego zaniedbań, nieudolnych krętactw oraz złych decyzji) i grozić mi dyscyplinarką. Po czym zadzwonił mu telefon, który on odebrał. Stwierdziłam, że w ten sposób nie będziemy rozmawiać i pojechałam do domu.
Następnego dnia, w myśl zasady "nie chcieli Żydzi manny, mieli g…o", za radą prawnika, poszłam na L4. Zwolnienie do środy, 19 lipca (w czwartek chciałam przyjechać do pracy, oddać klucze, wylogować się z kont na komputerze itd., a od piątku do końca miesiąca miałam już dawno zatwierdzony urlop, z którego już nie było możliwości mnie odwołać), z kodem choroby nie do podważenia, nawet gdyby Januszowi przyszło do głowy nasyłać na mnie kontrolę z kasy chorych.
Tym sposobem Janusz stracił pracownika, bez jakiegokolwiek przekazania obowiązków, a za zaległy urlop będzie musiał zapłacić oficjalną drogą, z podatkiem. Gdyby próbował jakoś utrudniać mi życie, zawsze miałam możliwość przedłużenia L4 o ten ponad tydzień zatwierdzonego urlopu, przez co musiałby mi zapłacić jeszcze więcej. Gdyby w ramach zemsty 31 lipca pieniądze (lipcowa pensja plus wypłata za urlop) nie wpłynęły mi na konto, następnym moim krokiem byłoby wezwanie do zapłaty wysłane przez prawnika zarówno do Janusza, jak i do wiadomości właściciela kancelarii (na wypadek, gdyby Janusz nie odebrał lub nie otworzył listu), a następnie oddanie sprawy do sądu pracy. Gdyby Januszowi przyszło do głowy zwalniać mnie dyscyplinarnie (do czego kompletnie nie miał podstaw ani formalnie, ani merytorycznie), sprawa również skończyłaby się w sądzie pracy, gdzie dodatkowo uwaliłabym go, ujawniając ten mail do ordynatora chirurgii i parę innych rzeczy.
Podczas mojej nieobecności Janusz zadzwonił raz, pytając o zdrowie i czy mogłabym mimo zwolnienia przyjechać jednak do pracy, bo on nie daje sobie sam rady. Oczywiście się nie zgodziłam, informując go, że po pierwsze nie pozwala mi stan zdrowia, po drugie, świadczenie pracy podczas L4 jest nielegalne, a jeśli ma wątpliwości, może mu to wytłumaczyć mój prawnik. Nie miał wątpliwości.
Przez ten czas coś chyba mu się przeorało w głowie (albo ktoś mu przeorał), bo kiedy wróciłam na ostatni dzień, był bardzo miły, nie wracał do tematu wypłaty, skupił się na przekazaniu obowiązków, a w prezencie pożegnalnym dał mi butelkę markowego szampana. Do tego stwierdził, że pewnych rzeczy, które ja robiłam, nie jest w stanie sam ogarnąć, więc jeżeli pozwalałby mi na to czas, chciałby mi zaproponować dalszą współpracę, w ramach mini job (pracownik nie jest zatrudniony na etat, tylko przychodzi na parę godzin i zarabia max 500 € wolne od podatku, nie musząc zakładać działalności ani wystawiać faktur), gdzie stawkę za swoje usługi miałabym ustalić sobie sama. A 31 lipca wszystkie należne pieniądze wpłynęły mi na konto.
praca
Ocena:
189
(199)
Zbliżając się do końca studiów, w pierwszych dniach czerwca zaczęłam szukać nowej pracy.
Na początek odpowiedziałam na 2 oferty, które wydały mi się ciekawe:
Firma 1 - techniczny start-up, od prawie 3 lat na rynku, podobno dobrze im idzie, więc rozbudowują team; firma 2 - niemiecka firma z branży IT, na rynku od lat 80, ugruntowana pozycja w branży.
Kilkanaście minut po wysłaniu odpowiedzi, dzwoni do mnie właściciel firmy 1. Są zainteresowani moją kandydaturą, umawiamy sie na telefoniczną rozmowę wstępną na popołudnie tego samego dnia, w międzyczasie dosyłam im CV i czytam na temat firmy. Rozmowa przebiega świetnie, facet jest mniej więcej w moim wieku, od razu łapiemy kontakt. Z zaplanowanych 15 min zrobiła się prawie godzina. Ale poszło fantastycznie - on zainteresowany mną, ja pracą w ich firmie. Umawiamy się na kolejna rozmowę, tym razem przez video, 2 dni później.
Videorozmowa idzie jeszcze lepiej, bardzo dobrze się rozumiemy, podobnie myślimy, normalnie flow lepszy niż na niejednej randce. Na koniec dostaję feedback, że zrobiłam fantastyczne wrażenie, jestem dokładnie tym, kogo on szuka na to stanowisko, i umawiamy się na kolejny piątek (16.06) na rozmowę w firmie. Spędzę tam kilka godzin, pogadam jeszcze z nim, poznam team, wykonam kilka przykładowych zadań, żeby mógł zobaczyć, jak pracuję i jeśli wszystko pódzie dobrze, omówimy warunki współpracy.
Pojechałam. Piękne, nowoczesne biuro, darmowe napoje zimne i gorące (miła odmiana po 6 latach w firmie, gdzie jeśli klient prosił o szklankę wody, musiałam mu dać swoją prywatną, bo Januszowi było szkoda), darmowe lunche, w łazience markowe kosmetyki i wszystko łącznie z prostownicą do włosów, 2 razy w tygodniu przychodzi trener EMS - treningi również opłaca firma, ludzie (na razie tylko 2 inżynierów, bo resztę zespołu właśnie rekrutuje) fajni, szef sympatyczny, zadania ciekawe - jest dobrze.
Zrobiłam parę rzeczy, o które mnie prosił, kilka rzeczy pokazałam mu, jak można zrobić efektywniej, na koniec stwierdził, że jestem dokładnie tym, kogo szukał i odbyliśmy rozmowę na temat warunków zatrudnienia.
Dogadaliśmy się we wszystkich kwestiach, finansowo też byłam bardzo zadowolona, jedyny minus to, że trochę daleko (40 min w jedną stronę). Wpisałam sobie w kalendarzu terminy wyjazdów służbowych w pierwszych miesiącach, on zapisał sobie termin już dawno zaplanowanego przeze mnie urlopu i zamówiliśmy sprzęt, na którym będę pracować, łącznie z indywidualnie skonfigurowanym krzesłem do biurka.
Poinformował mnie, że w następnym tygodniu wyjeżdża na kilka dni, ale po powrocie, pod koniec tygodnia przyśle mi mailem umowę i od 1 sierpnia mogę zaczynać. Pogadaliśmy sobie jeszcze na różne tematy, zapewniliśmy się o chęci współpracy, on zachwycił się jeszcze, jak dużo podczas naszych rozmów mógł nauczyć się ode mnie i pożegnaliśmy się.
W kolejnym tygodniu skontaktowała sie ze mmną firma 2. Rozmowy poszły w ekspresowym tempie (chciałam przesunąć je na późniejszy termin, żeby nie marnować im czasu, ale im sie spieszyło, bo prezes szedł na urlop), tak że już w czwartek, ku mojemu zaskoczeniu, przysłali mi umowę.
Teraz miałam problem, jak się z tego wycofać, bo oferta wygląda fajnie (wiedząc, że i tak będę pracowac gdzie indziej, mogłam poćwiczyć twarde negocjacje, i wywalczyłam sobie fajne warunki), w firmie też się dobrze czułam, ale przecież lada moment mam podpisać umowę z firmą 1.
W końcu w piątek rano przychodzi mail z firmy 1. Podekscytowana otwieram i... zaskoczenie. Zamiast umowy kopiuj-wklej o treści:
"Drogi kandydacie,
dziękujemy za zainteresowanie naszą firmą. Niestey nie możemy wziąć cię pod uwagę w naszym procesie rekrutacji ani zaprosić na rozmowę. Życzymy wszystkiego dobrego."
I co to niby ma być? Owszem, miał pełne prawo wybrać innego kandydata, czy zrezygnować z obsadzania stanowiska, ale po co w takim razie składał deklaracje co do zatrudnienia, po co obiecywał przysłanie umowy i po co robił cały cyrk z planowaniem wyjazdów czy zamawianiem sprzętu? Tak jakby planując z kimś zerwać, najpierw kupić jeszcze pierścionek i zarezerwować salę weselną. Można przecież było normalnie powiedzieć "mam jeszcze innych kandydatów, będę w kontakcie".
Już pomijając, że chociażby podstawy etykiety wymagałyby, żeby kandydatowi, który przeszedł wszystkie etapy rekrutacji, wysłać wiadomość chociaż odrobinę bardziej spersonalizowaną i przystającą do faktycznej sytuacji.
Kiedy emocje opadły, będąc ciekawa, co tam się w ostatniej chwili stało i skąd taka decyzja, wysłałam właścicielowi kulturalny mail, dziękując mu za poświęcony czas i prosząc o feedback, żebym wiedziała, co mogę w przyszłości udoskonalić. Po wysłaniu wiadomości otrzymałam zwrotkę, że wiadomość nie dojdzie, bo odbiorca zablokował mój adres. Bardzo dojrzałe zachowanie poważnego biznesmena, bardzo...
Wczoraj podpisałam umowę z firmą 2.
Update: mój mail z prośbą o feedback jakoś chyba przeszedł mimo blokady, bo dzisiaj dostałam odpowiedź. Niedoszły pracodawca pisze, że z wielką chęcią udzieliłby mi informacji, ale niestety nie wolno mu tego zrobić, gdyż zabrania mu tego ustawodawca w ustawie AGG i robiąc to, złamałby prawo. I że jeśli o tym nie wiem, mogę to sobie wygooglać.
Zabrzmiało intrygująco, więc wygooglałam. AGG to ustawa o równym traktowaniu w miejscu pracy, która zabrania dyskryminacji ze względu na wiek, płeć, religię, itp. Już pierwszy wynik wyszukiwania podaje, że czasami pracodawcy zasłaniają się tą ustawą, używając jej jako wygodnej wymówki kiedy nie mają ochoty dzielić się swoimi uwagami z kandydatem. I że wymówka jest bzdurna, ponieważ ustawa ta nie ma zastosowania w przypadku uwag merytorycznych.
Uruchomiłam pokłady kultury osobistej i powstrzymałam się od zrobienia screena i wysłania mu go bez słowa komentarza. Jeśli myślałam, że blokując mój adres, facet sięgnął dna, to tą odpowiedzią zapukał od spodu, a ja mogę się tylko cieszyć, że nie będę z nim pracować.
Ogłoszenie o naborze na to stanowisko jest nadal aktualne (koleżanka sprawdziła), więc innego kandydata nie wybrał. Najbardziej przekonujący wydaje się scenariusz, że inwestor obciął mu budżet na to stanowisko, a sardynka biznesu za Chiny się do tego nie przyzna, bo nie będzie mógł zgrywać rekina
Na początek odpowiedziałam na 2 oferty, które wydały mi się ciekawe:
Firma 1 - techniczny start-up, od prawie 3 lat na rynku, podobno dobrze im idzie, więc rozbudowują team; firma 2 - niemiecka firma z branży IT, na rynku od lat 80, ugruntowana pozycja w branży.
Kilkanaście minut po wysłaniu odpowiedzi, dzwoni do mnie właściciel firmy 1. Są zainteresowani moją kandydaturą, umawiamy sie na telefoniczną rozmowę wstępną na popołudnie tego samego dnia, w międzyczasie dosyłam im CV i czytam na temat firmy. Rozmowa przebiega świetnie, facet jest mniej więcej w moim wieku, od razu łapiemy kontakt. Z zaplanowanych 15 min zrobiła się prawie godzina. Ale poszło fantastycznie - on zainteresowany mną, ja pracą w ich firmie. Umawiamy się na kolejna rozmowę, tym razem przez video, 2 dni później.
Videorozmowa idzie jeszcze lepiej, bardzo dobrze się rozumiemy, podobnie myślimy, normalnie flow lepszy niż na niejednej randce. Na koniec dostaję feedback, że zrobiłam fantastyczne wrażenie, jestem dokładnie tym, kogo on szuka na to stanowisko, i umawiamy się na kolejny piątek (16.06) na rozmowę w firmie. Spędzę tam kilka godzin, pogadam jeszcze z nim, poznam team, wykonam kilka przykładowych zadań, żeby mógł zobaczyć, jak pracuję i jeśli wszystko pódzie dobrze, omówimy warunki współpracy.
Pojechałam. Piękne, nowoczesne biuro, darmowe napoje zimne i gorące (miła odmiana po 6 latach w firmie, gdzie jeśli klient prosił o szklankę wody, musiałam mu dać swoją prywatną, bo Januszowi było szkoda), darmowe lunche, w łazience markowe kosmetyki i wszystko łącznie z prostownicą do włosów, 2 razy w tygodniu przychodzi trener EMS - treningi również opłaca firma, ludzie (na razie tylko 2 inżynierów, bo resztę zespołu właśnie rekrutuje) fajni, szef sympatyczny, zadania ciekawe - jest dobrze.
Zrobiłam parę rzeczy, o które mnie prosił, kilka rzeczy pokazałam mu, jak można zrobić efektywniej, na koniec stwierdził, że jestem dokładnie tym, kogo szukał i odbyliśmy rozmowę na temat warunków zatrudnienia.
Dogadaliśmy się we wszystkich kwestiach, finansowo też byłam bardzo zadowolona, jedyny minus to, że trochę daleko (40 min w jedną stronę). Wpisałam sobie w kalendarzu terminy wyjazdów służbowych w pierwszych miesiącach, on zapisał sobie termin już dawno zaplanowanego przeze mnie urlopu i zamówiliśmy sprzęt, na którym będę pracować, łącznie z indywidualnie skonfigurowanym krzesłem do biurka.
Poinformował mnie, że w następnym tygodniu wyjeżdża na kilka dni, ale po powrocie, pod koniec tygodnia przyśle mi mailem umowę i od 1 sierpnia mogę zaczynać. Pogadaliśmy sobie jeszcze na różne tematy, zapewniliśmy się o chęci współpracy, on zachwycił się jeszcze, jak dużo podczas naszych rozmów mógł nauczyć się ode mnie i pożegnaliśmy się.
W kolejnym tygodniu skontaktowała sie ze mmną firma 2. Rozmowy poszły w ekspresowym tempie (chciałam przesunąć je na późniejszy termin, żeby nie marnować im czasu, ale im sie spieszyło, bo prezes szedł na urlop), tak że już w czwartek, ku mojemu zaskoczeniu, przysłali mi umowę.
Teraz miałam problem, jak się z tego wycofać, bo oferta wygląda fajnie (wiedząc, że i tak będę pracowac gdzie indziej, mogłam poćwiczyć twarde negocjacje, i wywalczyłam sobie fajne warunki), w firmie też się dobrze czułam, ale przecież lada moment mam podpisać umowę z firmą 1.
W końcu w piątek rano przychodzi mail z firmy 1. Podekscytowana otwieram i... zaskoczenie. Zamiast umowy kopiuj-wklej o treści:
"Drogi kandydacie,
dziękujemy za zainteresowanie naszą firmą. Niestey nie możemy wziąć cię pod uwagę w naszym procesie rekrutacji ani zaprosić na rozmowę. Życzymy wszystkiego dobrego."
I co to niby ma być? Owszem, miał pełne prawo wybrać innego kandydata, czy zrezygnować z obsadzania stanowiska, ale po co w takim razie składał deklaracje co do zatrudnienia, po co obiecywał przysłanie umowy i po co robił cały cyrk z planowaniem wyjazdów czy zamawianiem sprzętu? Tak jakby planując z kimś zerwać, najpierw kupić jeszcze pierścionek i zarezerwować salę weselną. Można przecież było normalnie powiedzieć "mam jeszcze innych kandydatów, będę w kontakcie".
Już pomijając, że chociażby podstawy etykiety wymagałyby, żeby kandydatowi, który przeszedł wszystkie etapy rekrutacji, wysłać wiadomość chociaż odrobinę bardziej spersonalizowaną i przystającą do faktycznej sytuacji.
Kiedy emocje opadły, będąc ciekawa, co tam się w ostatniej chwili stało i skąd taka decyzja, wysłałam właścicielowi kulturalny mail, dziękując mu za poświęcony czas i prosząc o feedback, żebym wiedziała, co mogę w przyszłości udoskonalić. Po wysłaniu wiadomości otrzymałam zwrotkę, że wiadomość nie dojdzie, bo odbiorca zablokował mój adres. Bardzo dojrzałe zachowanie poważnego biznesmena, bardzo...
Wczoraj podpisałam umowę z firmą 2.
Update: mój mail z prośbą o feedback jakoś chyba przeszedł mimo blokady, bo dzisiaj dostałam odpowiedź. Niedoszły pracodawca pisze, że z wielką chęcią udzieliłby mi informacji, ale niestety nie wolno mu tego zrobić, gdyż zabrania mu tego ustawodawca w ustawie AGG i robiąc to, złamałby prawo. I że jeśli o tym nie wiem, mogę to sobie wygooglać.
Zabrzmiało intrygująco, więc wygooglałam. AGG to ustawa o równym traktowaniu w miejscu pracy, która zabrania dyskryminacji ze względu na wiek, płeć, religię, itp. Już pierwszy wynik wyszukiwania podaje, że czasami pracodawcy zasłaniają się tą ustawą, używając jej jako wygodnej wymówki kiedy nie mają ochoty dzielić się swoimi uwagami z kandydatem. I że wymówka jest bzdurna, ponieważ ustawa ta nie ma zastosowania w przypadku uwag merytorycznych.
Uruchomiłam pokłady kultury osobistej i powstrzymałam się od zrobienia screena i wysłania mu go bez słowa komentarza. Jeśli myślałam, że blokując mój adres, facet sięgnął dna, to tą odpowiedzią zapukał od spodu, a ja mogę się tylko cieszyć, że nie będę z nim pracować.
Ogłoszenie o naborze na to stanowisko jest nadal aktualne (koleżanka sprawdziła), więc innego kandydata nie wybrał. Najbardziej przekonujący wydaje się scenariusz, że inwestor obciął mu budżet na to stanowisko, a sardynka biznesu za Chiny się do tego nie przyzna, bo nie będzie mógł zgrywać rekina
Rekrutacja
Ocena:
153
(167)
Moja mama ma sąsiadkę, panią Elizę. Pani Eliza ma osiemdziesiąt kilka lat i o ile przez całe swoje życie była bardzo aktywną i samodzielną osobą, to od jakiegoś czasu siada jej zdrowie. Brakuje jej sił, zaczyna szwankować pamięć i przestaje ogarniać codzienne czynności - nie jest w stanie sama zrobić sobie zakupów (3 piętro bez windy), przygotować jedzenia, czy wybrać się do lekarza, do tego zapomina wziąć leków (co niedawno o mało nie skończyło się udarem). Jednym słowem, nie może już mieszkać sama, bo wymaga pomocy w codziennych sprawach.
Pani Eliza ma syna. Syn jest po 50, mieszka z rodziną pod Krakowem (niecałe 200 km od matki), ile jest w stanie, stara się ją odwiedzać, z tym że to nie wystarcza, gdyż opieka potrzebna jest na co dzień. Sąsiadki starają się pomagać - to któraś przyniesie zakupy, inna poczęstuje obiadem, jeszcze inna zawiezie do lekarza, ale to też nie jest rozwiązanie na stałe. Każda z nich ma swoje życie, swoją rodzinę i darmowa, stała, codzienna opieka nad panią starszą ani nie jest ich obowiązkiem, ani niekoniecznie mają na nią czas i ochotę. Raz na jakiś czas, owszem, ale nie uwiązanie się na co dzień.
Ostatnio moja mama rozmawiała z synem seniorki, zdając mu relację, w jakim stanie jest matka i że koniecznie trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie na stałe. Okazuje się, że syn już od ładnych paru lat próbuje ją namówić na przeprowadzkę do niego. Ma świetne warunki - matka miałaby do dyspozycji 2 pokoje na parterze domu, więc nie musiałaby chodzić po schodach, żona pracuje z domu, więc cały czas ktoś jest i ma kto pomóc, do tego on byłby na miejscu. Ale matka uparcie odmawia, podając koronny argument o "starych drzewach, których się nie przesadza", że tutaj ma swoje mieszkanko, w którym spędziła ostatnie 20 lat, tu ma swój świat, swój ulubiony sklepik, swoje sąsiadki, na które zawsze może liczyć, itd. Nie wyprowadzi się i już. Tu jest jej dom, tu będzie mieszkać.
I jest problem. Obecne rozwiązanie się nie sprawdza. Syn ma dość tych weekendowych dojazdów - pomijając koszt (benzyna, opłaty za autostradę plus hotel, bo u matki nie ma warunków na nocleg), on też już nie ma 20 lat i w weekend potrzebuje odpocząć, poza tym ma swoją rodzinę, z którą też chciałby spędzić czas. Sąsiadki też mają dość, bo owszem można pomóc komuś sporadycznie, ale żadna nie pisała się na wieczny darmowy dyżur przy obcej osobie. A jeśli jej odmówią, a jej akurat coś się wtedy stanie, to będą ją miały na sumieniu.
Przeprowadzka syna na stałe do matki nie wchodzi w grę, gdyż pomijając fakt, że matka mieszka w kawalerce, w której nie ma za bardzo nawet gdzie wstawić drugiego łóżka, a trudno żeby mieszkał w namiocie rozbitym pod blokiem, facet w Krakowie ma pracę i rodzinę, które musiałby porzucić, a nie ma na to ochoty i trudno mu się dziwić. Zresztą matka się na to też nie zgadza, bo "świetnie sobie radzi sama". Na wynajęcie kogoś do pomocy matce na stałe średnio go stać, poza tym matka "obcego do domu nie wpuści", a w ogóle to jak wyżej - "świetnie sobie radzi sama" i nie przyjmuje do wiadomości, że wcale nie. Zmuszenie jej do przeprowadzki siłą i wbrew jej woli raczej nie jest możliwe, a do ubezwłasnowolnienia nie ma podstaw, bo seniorka ogólnie jest umysłowo sprawna.
I co tu robić, kiedy starsza pani się uparła...
Pani Eliza ma syna. Syn jest po 50, mieszka z rodziną pod Krakowem (niecałe 200 km od matki), ile jest w stanie, stara się ją odwiedzać, z tym że to nie wystarcza, gdyż opieka potrzebna jest na co dzień. Sąsiadki starają się pomagać - to któraś przyniesie zakupy, inna poczęstuje obiadem, jeszcze inna zawiezie do lekarza, ale to też nie jest rozwiązanie na stałe. Każda z nich ma swoje życie, swoją rodzinę i darmowa, stała, codzienna opieka nad panią starszą ani nie jest ich obowiązkiem, ani niekoniecznie mają na nią czas i ochotę. Raz na jakiś czas, owszem, ale nie uwiązanie się na co dzień.
Ostatnio moja mama rozmawiała z synem seniorki, zdając mu relację, w jakim stanie jest matka i że koniecznie trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie na stałe. Okazuje się, że syn już od ładnych paru lat próbuje ją namówić na przeprowadzkę do niego. Ma świetne warunki - matka miałaby do dyspozycji 2 pokoje na parterze domu, więc nie musiałaby chodzić po schodach, żona pracuje z domu, więc cały czas ktoś jest i ma kto pomóc, do tego on byłby na miejscu. Ale matka uparcie odmawia, podając koronny argument o "starych drzewach, których się nie przesadza", że tutaj ma swoje mieszkanko, w którym spędziła ostatnie 20 lat, tu ma swój świat, swój ulubiony sklepik, swoje sąsiadki, na które zawsze może liczyć, itd. Nie wyprowadzi się i już. Tu jest jej dom, tu będzie mieszkać.
I jest problem. Obecne rozwiązanie się nie sprawdza. Syn ma dość tych weekendowych dojazdów - pomijając koszt (benzyna, opłaty za autostradę plus hotel, bo u matki nie ma warunków na nocleg), on też już nie ma 20 lat i w weekend potrzebuje odpocząć, poza tym ma swoją rodzinę, z którą też chciałby spędzić czas. Sąsiadki też mają dość, bo owszem można pomóc komuś sporadycznie, ale żadna nie pisała się na wieczny darmowy dyżur przy obcej osobie. A jeśli jej odmówią, a jej akurat coś się wtedy stanie, to będą ją miały na sumieniu.
Przeprowadzka syna na stałe do matki nie wchodzi w grę, gdyż pomijając fakt, że matka mieszka w kawalerce, w której nie ma za bardzo nawet gdzie wstawić drugiego łóżka, a trudno żeby mieszkał w namiocie rozbitym pod blokiem, facet w Krakowie ma pracę i rodzinę, które musiałby porzucić, a nie ma na to ochoty i trudno mu się dziwić. Zresztą matka się na to też nie zgadza, bo "świetnie sobie radzi sama". Na wynajęcie kogoś do pomocy matce na stałe średnio go stać, poza tym matka "obcego do domu nie wpuści", a w ogóle to jak wyżej - "świetnie sobie radzi sama" i nie przyjmuje do wiadomości, że wcale nie. Zmuszenie jej do przeprowadzki siłą i wbrew jej woli raczej nie jest możliwe, a do ubezwłasnowolnienia nie ma podstaw, bo seniorka ogólnie jest umysłowo sprawna.
I co tu robić, kiedy starsza pani się uparła...
sąsiedzi
Ocena:
92
(96)
Na LinkedIn odezwał się do mnie rekruter, Deepak, reprezentujący pewne hinduskie korpo z oddziałami na całym świecie. Spytał, czy byłabym zainteresowana pracą w firmie ich klienta (tu podał nazwę firmy) na stanowisku X. Poprosiłam o przysłanie opisu stanowiska i warunków zatrudnienia. Zamiast tego jeszcze kilka razy otrzymałam to samo pytanie, czy byłabym zainteresowana pracą w ich firmie na stanowisku X. Zignorowałam.
Po paru godzinach kolega Deepaka, Kumar, przysłał mi w końcu opis stanowiska. Brzmiało to nieźle: ciekawy zakres obowiązków, satysfakcjonująca pensja, jakieś dodatkowe benefity. Do tego firma mieści się na tyle blisko mojego domu, że jestem w stanie dojechać nawet na rowerze. Odpisałam, że brzmi fajnie, więc wieczorem podeślę im CV.
Z powrotem odezwał się Deepak, przysłał mi jakiś kwestionariusz i poprosił, żeby wypełniony odesłać mu razem z CV "w ciągu godziny". Nie misiu, nie będziemy się bawić w presję czasową. Odpisałam, że przyślę wieczorem, bo jestem teraz w pracy i nie mam ani CV przy sobie, ani czasu. Deepak napisał jeszcze kilka razy, że potrzebuje na już. Olałam. Wieczorem usiadłam, wypełniłam im ten kwestionariusz, na pytanie o obecne zarobki odpowiedziałam, że nie mogę im udzielić tej informacji ze względu na jej poufność, i wysłałam razem z CV, myśląc, że jeśli dojdzie do rozmowy z potencjalnym pracodawcą, nie omieszkam ich poinformować o niewłaściwym zachowaniu pracownika ich firmy rekrutacyjnej. Nie mam doświadczenia z Hindusami, nie wiem, czy to kwestia jednego człowieka, czy ich kultury pracy. Czasami bywa, że rekruter jest dziwny, a pracodawca całkiem normalny, więc pomyślałam, że jeśli mnie zaproszą na rozmowę, to ją odbędę i wtedy wyrobię sobie opinię.
Następnego dnia miałam rozmowy w innej firmie, gdzie spędziłam jakieś pół dnia (tu trzymam kciuki, żeby coś z tego wyszło, bo dobrze rokuje). Podczas krótkiej przerwy zobaczyłam, że Deepak próbował się do mnie dodzwonić, więc napisałam mu wiadomość, że jestem na spotkaniu, nie mogę rozmawiać, będę dostępna po 17 i możemy się wtedy zdzwonić. Po południu zobaczyłam, że po mojej wiadomości Deepak dzwonił jeszcze 7 razy, a do tego zaspamował mi skrzynkę wiadomościami o treści "Odbierz ten telefon!!!!", czy "Oddzwoń ASAP!!!!!!". Odpisałam, że jak już informowałam, byłam na spotkaniu. Że jeśli mówię, że nie mogę rozmawiać, to nie mogę i nie życzę sobie ponaglających, agresywnych wiadomości. A jeśli ma jakaś pilną sprawę, to teraz jestem wolna, niech zadzwoni. Nie zadzwonił. Widocznie jednak nie było to takie pilne. W tym momencie było jednak dla mnie jasne, że oferty na pewno nie przyjmę, bo niezależnie czy jest to ogólna kultura pracy, czy zachowanie pojedynczego rekrutera, które firma jednak toleruje, łopocze mi tam więcej czerwonych flag niż na spotkaniu Mao z Breżniewem, więc raczej nie będzie to praca marzeń.
Kolejnego dnia Deepak przysłał mail, w którym pouczył mnie, że po pierwsze, kiedy on mnie o coś prosi, to mam reagować natychmiast, a nie wtedy, kiedy mam czas, bo jego klient czegoś takiego nie toleruje, po drugie, muszę edytować swoje CV i wszystkie nazwy dotychczas obejmowanych przeze mnie stanowisk zmienić na identyczne jak nazwa stanowiska w firmie klienta, bo klient tak sobie życzy, a po trzecie, klienta nie interesują żadne klauzule poufności, które podpisałam z obecnym pracodawcą, oni żądają udzielenia informacji na temat moich aktualnych zarobków, więc mam im tej informacji udzielić. A tak w ogóle, to ze względu na trudności we współpracy ze mną, klient postanowił obciąć proponowaną pensję o 10%. Przeczytałam z rozbawieniem, odpisałam, że ja jednak nie jestem zainteresowana współpracą i proszę o zaprzestanie dalszych kontaktów.
Wygląda na to, że odpuścili.
Po paru godzinach kolega Deepaka, Kumar, przysłał mi w końcu opis stanowiska. Brzmiało to nieźle: ciekawy zakres obowiązków, satysfakcjonująca pensja, jakieś dodatkowe benefity. Do tego firma mieści się na tyle blisko mojego domu, że jestem w stanie dojechać nawet na rowerze. Odpisałam, że brzmi fajnie, więc wieczorem podeślę im CV.
Z powrotem odezwał się Deepak, przysłał mi jakiś kwestionariusz i poprosił, żeby wypełniony odesłać mu razem z CV "w ciągu godziny". Nie misiu, nie będziemy się bawić w presję czasową. Odpisałam, że przyślę wieczorem, bo jestem teraz w pracy i nie mam ani CV przy sobie, ani czasu. Deepak napisał jeszcze kilka razy, że potrzebuje na już. Olałam. Wieczorem usiadłam, wypełniłam im ten kwestionariusz, na pytanie o obecne zarobki odpowiedziałam, że nie mogę im udzielić tej informacji ze względu na jej poufność, i wysłałam razem z CV, myśląc, że jeśli dojdzie do rozmowy z potencjalnym pracodawcą, nie omieszkam ich poinformować o niewłaściwym zachowaniu pracownika ich firmy rekrutacyjnej. Nie mam doświadczenia z Hindusami, nie wiem, czy to kwestia jednego człowieka, czy ich kultury pracy. Czasami bywa, że rekruter jest dziwny, a pracodawca całkiem normalny, więc pomyślałam, że jeśli mnie zaproszą na rozmowę, to ją odbędę i wtedy wyrobię sobie opinię.
Następnego dnia miałam rozmowy w innej firmie, gdzie spędziłam jakieś pół dnia (tu trzymam kciuki, żeby coś z tego wyszło, bo dobrze rokuje). Podczas krótkiej przerwy zobaczyłam, że Deepak próbował się do mnie dodzwonić, więc napisałam mu wiadomość, że jestem na spotkaniu, nie mogę rozmawiać, będę dostępna po 17 i możemy się wtedy zdzwonić. Po południu zobaczyłam, że po mojej wiadomości Deepak dzwonił jeszcze 7 razy, a do tego zaspamował mi skrzynkę wiadomościami o treści "Odbierz ten telefon!!!!", czy "Oddzwoń ASAP!!!!!!". Odpisałam, że jak już informowałam, byłam na spotkaniu. Że jeśli mówię, że nie mogę rozmawiać, to nie mogę i nie życzę sobie ponaglających, agresywnych wiadomości. A jeśli ma jakaś pilną sprawę, to teraz jestem wolna, niech zadzwoni. Nie zadzwonił. Widocznie jednak nie było to takie pilne. W tym momencie było jednak dla mnie jasne, że oferty na pewno nie przyjmę, bo niezależnie czy jest to ogólna kultura pracy, czy zachowanie pojedynczego rekrutera, które firma jednak toleruje, łopocze mi tam więcej czerwonych flag niż na spotkaniu Mao z Breżniewem, więc raczej nie będzie to praca marzeń.
Kolejnego dnia Deepak przysłał mail, w którym pouczył mnie, że po pierwsze, kiedy on mnie o coś prosi, to mam reagować natychmiast, a nie wtedy, kiedy mam czas, bo jego klient czegoś takiego nie toleruje, po drugie, muszę edytować swoje CV i wszystkie nazwy dotychczas obejmowanych przeze mnie stanowisk zmienić na identyczne jak nazwa stanowiska w firmie klienta, bo klient tak sobie życzy, a po trzecie, klienta nie interesują żadne klauzule poufności, które podpisałam z obecnym pracodawcą, oni żądają udzielenia informacji na temat moich aktualnych zarobków, więc mam im tej informacji udzielić. A tak w ogóle, to ze względu na trudności we współpracy ze mną, klient postanowił obciąć proponowaną pensję o 10%. Przeczytałam z rozbawieniem, odpisałam, że ja jednak nie jestem zainteresowana współpracą i proszę o zaprzestanie dalszych kontaktów.
Wygląda na to, że odpuścili.
Rekruter
Ocena:
195
(205)